a

a

środa, 30 grudnia 2015

Bo życie trzeba smakować... ;)


Wszystkim moim Czytelnikom, blogowym koleżankom i wszystkim zaglądającym, życzę aby Nowy 2016 Rok był niczym szwedzki stół - oferował Wam wiele półmisków z przeróżnymi daniami. I aby degustacja żadnego z nich nie skończyła się bólem brzucha ;)


poniedziałek, 28 grudnia 2015

Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia


Wszelkie teleturnieje robią furorę już od długiego czasu. Od lat jesteśmy ich wiernymi widzami i razem z uczestnikami odpowiadamy na zadawane pytania, zżymając się niekiedy na niewiedzę zawodników. 
Pierwszym który pamiętam była „Wielka gra”, z wielką klasą prowadzona przez Stanisławę Rychter. „Wielka gra” nie była ani dla dzieciaków, ani dla mięczaków, tylko dla prawdziwych zawodowców. Pytania z jednej, konkretnej dziedziny osiągały taki poziom, że dla zwykłych widzów zaczynało wręcz wiać nudą, choć równocześnie odczuwaliśmy podziw dla ogromnej wiedzy uczestników. 
„Koło fortuny” mogło zakręcić się dla każdego z nas. Pamiętamy doskonale, jak Wojciech Pijanowski podkręcał sumiastego wąsa, każąc Magdzie odsłonić cztery litery. Próbowaliśmy odgadnąć hasła i zazdrościliśmy szczęśliwcom, którzy odjeżdżali ze studia wypasionym polonezem Caro.
Na bazie teleturnieju „Milionerzy” powstało wiele gier planszowych i komputerowych. Sama wielokrotnie darłam się do telewizora- Paryż, idioto- albo- osiem, jełopie- gdy lekko ironizując, Hubert Urbański wyjaśniał zestresowanemu zawodnikowi, że pierwiastek z 64 to niestety nie jest sześć. Pomimo wysokiej oglądalności teleturniej zdjęto z anteny. Podobno dlatego, że w końcu padła główna wygrana, z czego nie ucieszyli się zbytnio producenci.
Z przyjemnością oglądamy wspólnie z Jurkiem, jak Tadeusz Sznuk wybiera najmądrzejszego spośród dziesięciu. I wspólnie przekrzykujemy się jeden przez drugiego, odpowiadając na pytania prowadzącego.
Nie można nie wspomnieć o „Familiadzie”, choć program ten ogląda się już tylko z przyzwyczajenia, ewentualnie dla przedpotopowych żartów prowadzącego i 100-procentowych wpadek uczestników. Mimo niskiej oglądalności każdy wie, że program ten niezmiennie od dziewiętnastu lat, leci w soboty o godzinie czternastej ;) I pomimo relatywnie niskiej (w porównaniu do innych teleturniejów) kwoty głównej nagrody, wciąż nie brakuje chętnych do wzięcia udziału w zabawie prowadzonej, równie niezmiennie, przez Karola Strasburgera. Odpowiedzi zdenerwowanych do granic wytrzymałości uczestników czasami powalają z nóg. Wszyscy słyszeliśmy, że najmniej potrzebnym przedmiotem w szkole jest kanapka, a więcej niż jedno zwierze- to owca, ewentualnie lama. Ale może nie słyszeliście, iż podczas jazdy samochodem najczęściej zmieniamy wiatr, lub koła, w polskich sadach rosną banany, najbardziej drapieżna ryba w naszych rzekach to rekin, a do rozpraszania mroku na przestrzeni dziejów służył czosnek.

I podśmiechujemy się pod nosem z głupkowatych, a nawet całkiem durnych odpowiedzi, wymądrzamy się siedząc wygodnie we własnych fotelach, trzymamy kciuki za uczestników, jednocześnie zazdroszcząc trochę, gdy wychodzą ze studia bogatsi o kilka (set) złotych. 
Tymczasem, gdybyśmy to my stali w blasku fleszy, nerwowo poprawiając przypięte mikrofony, z paniką w oczach patrząc na tłumy widzów i złowrogie oka kamer, pewnie tak samo zapomnielibyśmy podstawowych prawideł matematycznych a na pytanie „jaka czynność wymaga krzepy”, być może wymsknęłoby się nam słówko „obciąganie”, zamiast obciążania ;)


A Wy pamiętacie stare teleturnieje? Lubicie?

piątek, 25 grudnia 2015

Jak sprawił się Mikołaj?


Święta, święta i po świętach. No przynajmniej prawie że. Drugi dzień spędzamy samotnie i spokojnie, odpoczywając po jedzeniowych ekscesach. Dawid zapowiedział, że nie wstaje z łóżka przed jedenastą, a ja pójdę chyba w jego ślady. Miażdżącą przewagą dwóch głosów Jerzy został wydelegowany do nakarmienia zwierząt ;)

Święta- czas cudów. Zwierzęta gadają ludzkim głosem (moje nie gadały- milczki jakieś), ludzie się kochają (hm...) w dwa dni można przytyć pięć kilo... Dobrze, że przynajmniej Mikołaj dopisał. Choć bardzo się staraliśmy, nie przydybaliśmy dziadka na gorącym uczynku i nie wiadomo kiedy pod choinką znalazły się prezenty ;)



Jak pisałam wcześniej, losowaliśmy pomiędzy sobą członków rodziny i tylko dzieci wśród radosnych pisków wyciągały spod drzewka coraz to nowe pakunki. Mojej rodzinie Mikołaj w tym roku dowalił... Ja dostałam perfumy, Jerzy żel pod prysznic a Dawid dezodorant. Sugestia raczej jednoznaczna... ;
Ale najfajniejszy prezent dostała mała Miśka. Nie tylko ona, ale my wszyscy wgapialiśmy się z ciekawością i wielkimi bananami na twarzach w... telewizor. Pod koniec wigilijnej kolacji, tuż przed szturmem na prezenty, Piotrek włączył telewizor i nagle na ekranie pojawił się Mikołaj. Przywitał Michalinę jej imieniem, oprowadził po swojej fabryce zabawek i wśród setek ksiąg, w których przez cały rok elfy zapisywały jak sprawowały się dzieci, znalazł księgę ze zdjęciem małej. Miśka wpatrywała się w obraz całkowicie 
oniemiała ;) Przekaz swój Mikołaj zakończył pozdrowieniem i uwagą na przyszły rok- I pamiętaj- nie bij siostry. W tym momencie Miśka ze strachem spojrzała na Hanię, a ta uśmiechnęła się iście diabelsko, wiedząc, czym może teraz szantażować młodszą siostrzyczkę ;)

Wideo od Mikołaja za kilkanaście dosłownie złotych zafundowała małej Anka. Wyszperała je w Internecie, przesłała fotki i zalecenia, które wypowiedzieć miał Mikołaj i zachwyciła dziecko (i nas) na kilka dobrych godzin. Oczywiście, z innych rzeczy, niejednokrotnie dużo droższych, dziewczynki cieszyły się równie spontanicznie i żywiołowo, ale po pierwszych zachwytach wracały do laptopa, aby obejrzeć filmik jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze...

I znów potwierdziła się idea, że nie pieniądze, ani wymyślne gadźety są najważniejsze, ale pomysł. Trochę inwencji, trochę pracy i zaangażowania, i zasługujemy na szeroki uśmiech obdarowanego.
A jak u Was? Prezenty udane, czy cichaczem wyrzucacie rózgi? ;)

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Rudolf z piekła rodem


No kochani- święta widać już w „Rapsodii". W salonie puszy się ozdobiona piernikami choinka, w kominku huczy ogień, pachnie cynamonem i świerkowymi igłami. W oknach łagodnie migoczą płomyki świec a na drzwiach- tak domu, jak i obory- wiszą świąteczne wieńce. Jeszcze tylko opłatek.

To będą nasze pierwsze święta w nowym miejscu. Postanowiłam, że choinka będzie eko, ozdoby nienachalne i w ogóle- miałam w swojej głowie piękne wizje. Ale wiecie- powiedzcie na głos o swoich planach- tam na górze będą mieli niezły ubaw. Najpierw była akcja pierniki. Ciasto leżakowało tydzień, przewracałam je regularnie i chodziłam jak koło złotego jajka. Foremkami powycinałam różne kształty, serduszka, choinki, i takie tam inne. Umyśliłam sobie, że je pięknie ozdobię śnieżnobiałym lukrem. Zrobiłam lukier według przepisu Olki, uszykowałam niezbędne akcesoria (rożek z papieru do pieczenia) i pełna zapału wzięłam się za robotę. Najpierw dziurka była za mała i lukier wypływał bokami, górą i czym się dało, oprócz oczywiście miejsca, z którego miał wypływać. Stwierdziłam, że jest za gęsty i dodałam soku z cytryny (z owocu naturalnie, nie z kozy). Po tej operacji lukier zaczął wyciekać jak szalony. Oprócz pierników polukrowałam stół, podłogę i samą siebie. Szlag mnie trafił i stwierdziłam, że oleję precyzyjne dekoracje, i użyję takich pierników, jakie wyszły. W końcu miało być naturalnie. Uwierzcie- nie chcielibyście ich zobaczyć....

Po śniadaniu Jurek pojechał do Choszczna po choinkę i lampki.
-Pamiętaj, gęsta i foremna i maksymalnie metr osiemdziesiąt.
-Wiem, wiem...
-I po opłatek zajdź do kościoła.
-No przecież sto razy już mówiłaś.

Wrócił po jakichś dwóch godzinach. Przez okno pasażera wystawał zielony wiecheć, a z otwartego bagażnika grubaśny pień. Jak on wtarabanił to drzewo do auta, nie mam pojęcia. Wybrał chyba największą choinkę, jaką znalazł w całym mieście.

-Bosz..., przecież się nie zmieści.
-W promocji była. Podetnę.

Rzucił drzewko (hm... drzewsko) na podwórko i wrócił do samochodu. Rany...! Z wielce zadowoloną miną wręczył mi jakiegoś plastikowego potwora.

-Też w promocji. Pięć dych tylko.

Matko jedyna! Ni to renifer, ni żubr, ni żyrafa... Do wściekłej Zarazy najbardziej chyba podobne. Sięga mi do pasa, jest brudnobiałe z czerwonym nosem i rogami.

-Boski, nie? Super będzie przed domem wyglądał.

No może i super, ale na pewno nie przed moim. To niestety nie był jeszcze koniec. Mąż mój wyciągnął kilka sznurów lampek.

-Ledowe. Prądu ciągną tyle, co nic.

I wziął się za przyozdabianie domostwa. Dwa sznury zamontował dookoła okien, a trzeci nad drzwiami wejściowymi. Kilkoma kolejnymi okręcił rosnące przy domu tuje. Gdy skończył swe pirotechniczne zajęcia, poszedł kastrować drzewo. Za chwilę usłyszałam wrzask.

-Jasna cholera! Zaraza drzewko zeżarła!

Wyleciałam z kuchni. No normalka. Jureczek walnął choinkę tam gdzie stał i Zaraza, razem z towarzyszkami postanowiła odciążyć pańcia w przerzedzaniu świerka. A że najsmaczniejsze kąski rosną na samej górze, więc opierdzieliły czubek na dobre pół metra. Wściekły Jerzy pogonił kozy, zamknął pomocnice w oborze i wziął się za odtwarzanie zeżartego wierzchołka. Gdy wniósł choinkę do domu i ustawił w stojaku, miała około półtora metra ;) Tyż ładnie. Wieszałam na drzewku pierniczki, które wyglądały jakby ktoś je obrzygał, gdy nagle coś strzeliło mnie po gałach. Jerzy włączył lampki na dworze. Uwierzcie mi, to był jakiś horror. Migało toto, mrugało z wariacką prędkością, jarzyło się raz jaśniej, raz ciemniej. Na ścianach domu pojawiły się opętane cienie, przeskakujące szaleńczo z jednej, na drugą stronę. Wyjrzałam przez okno. Na trawniku ujrzałam widmowe, świecące na czerwono diabelskie rogi. A, renifer... Ogarnął mnie szał. Jak stałam, tak wyleciałam z domu. Jerzy uśmiechnął się do mnie z dumą.

- Super, nie?
-Super, cholera. Fantastycznie! A opłatek masz???

Zapomniał oczywiście. Zorientował się chyba, że mrugające ledy za chwilę znajdą się na dnie śmietnika, bo w panice zaczął kręcić jakimiś ustrojstwami. Schizofreniczne światełka przestały mrugać i tylko świeciły, dając po oczach zimnym blaskiem. Wróciłam do domu, bo lada chwila ze szkoły miał przyjechać Dawid. Aby wkręcić się z powrotem w świąteczny klimat, włączyłam sobie kolędy i szykowałam kolację. Nie dało się. Saba zawzięcie, momentami wręcz histerycznie obszczekiwała diabła w ogrodzie. 
Po pół godziny przyjechał mój student. Wyszłam, aby go powitać. Stał w miejscu patrząc- jak mi się zdawało- niedowierzająco na dzieło ojca. Poczułam dumę. Tak. Mój syn nie łapie się na kiczowaty lep energooszczędnych diod. Wie co jest ważne. Dawid podniósł na mnie wzrok.

-Zajebiście mamo. Szkoda, że nie mrugają...



fot.Google

Załamałam się. Wesołych Świąt, kochani.
Ps. Nie chce ktoś renifera ze świecącymi rogami? Za darmo oddam. Dopłacę nawet...

Ps2. 23.12.15-  Na szczęście w reniferze zkochały się dziewczynki i zwierz poszedł straszyć do Olki, ale dla estetycznych masochistów zrobiona komórką fotka obrzyganych pierników:


I w pakiecie świąteczna dekorcja, która nie doczekała nawet wigilii ;(






piątek, 18 grudnia 2015

Sukces ma wielu ojców, porażka jest sierotą


Wszyscy znamy to powiedzenie Javiera Moro z książki „Szkarłatne sari”. Część z nas faktu tego doświadczyła osobiście, część była świadkiem, gdy w przypadku jakiegoś powodzenia tłumy sprawców przekrzykując się i przepychając, nastawiały piersi do przypięcia orderów. Gdy natomiast coś nie wyszło- winny był zawsze system. Sama ostatnio usłyszałam, że pięknie przystroiliśmy dom na święta, szkoda tylko, że stłukłam tę najpiękniejszą bombkę ;)



Miło jest usłyszeć słowa „twój sukces jest moim sukcesem”, ale czy ta sama osoba jest gotowa powiedzieć „twoja klęska jest także moją”? W przypadku najbliższych i w ważnych sprawach pewnie tak, ale w dalszym środowisku już niekoniecznie. 
Bardzo często i niewiadomo dlaczego, jeden człowiek umniejsza zasługi drugiego. Pewnie z troski, aby ten nie wpadł w samozachwyt.

Na przykład żona zrobiła wspaniałe pierogi z owocami. Cieszy się, że znikają w paszczach z nadświetlną prędkością, rozpiera ją duma, aż tu nagle mąż mówi- to dzięki temu, że kupiłem te wspaniałe owoce do pierogów.- I już sukces kucharki nie jest wcale taki wspaniały. Albo mąż naprawił cieknący kran, patrzy na żonę z satysfakcją i czuje się jak prawdziwy maczo, a żona mówi- gdybym nie kupiła narzędzi, to do tej pory by ciekło.- I już umiejętności męża straciły na wartości. Po co to robimy? A cholera wie. Taki to już dziwny gatunek jesteśmy.

Zarówno sukces, jak i porażka weryfikuje nasze grono przyjaciół. Z rodziny nie mogą cię wypisać, ale wyłączyć z kółka znajomych jak najbardziej. Jeśli coś się nie powiodło „prawdziwi przyjaciele”, gdy już ponapawają się cudzym nieszczęściem, zapominają numeru twojego telefonu. Sukces działa niczym lep na muchy. Pod warunkiem oczywiście, że jakąś część tego sukcesu będzie można przytulić, bo jeśli nie- to już prawdziwa tragedia. W takim wypadku już szybciej wybaczona zostanie porażka.

Młoda aktorka wygrała kasting i bierze udział w swym pierwszym przedstawieniu w miejscowym teatrze. Cieszy się jak głupia, zaprasza wszystkich znajomych, rozdaje dziesiątki darmowych biletów wstępu. Premiera. Denerwuje się, zerka niespokojnie zza kurtyny, wypatruje przyjaznych twarzy... Widzi tylko dwie. Później idiotyczne tłumaczenia; zaspałam, dziecko nagle zachorowało, babcia źle się poczuła, kosmici na podwórku wylądowali... Jeśli premiera okaże się kitem, będą jej tłumaczyć, że od razu to wiedzieli, niczym ekshibicjoniści, którzy zawsze muszą mieć na wierzchu. Jeśli hitem, zaczną obgadywać i pomniejszać jej osiągnięcia. Czują się gorsi i żeby poprawić sobie humor, kastrują jej sukces z pracy i talentu, twierdząc, że to łut szczęścia, albo kaprys losu.
Bo przecież piękne włosy albo szczupła figura to nie jest efekt ćwiczeń i codziennej dbałości, a jedynie odziedziczonych genów, a ludzkość jest jak plankton — pływa sobie w oceanie i albo będzie mieć szczęście i wystąpi w „Piratach z Karaibów”, albo pecha i trafi do wielorybiego żołądka.

Kończąc te mało świąteczne i niewesołe rozważania o bliźnich, co niektórym proponuję modlitwę:

„Gdy wieczorne zgasną zorze. Zanim głowę do snu złożę. Modlitwę moją zanoszę. Dopierd.olcie sąsiadowi. Dla siebie o nic nie proszę, tylko mu dosrajcie proszę. Kto ja jestem? Frustrat mały. Mały zawistny i podły. Jaki znak mój — krwawe gały. Oto wznoszę moje modły. Zniszczcie tego skur.wysyna. Mego brata sąsiada, tego wroga, tego gada. Żeby mu okradli garaż, żeby go zdradzała stara, żeby mu spalili sklep, żeby dostał cegłą w łeb, żeby mu się córka z czarnym, i w ogóle żeby miał marnie. Żeby miał AIDS, zabijaka, oto modlitwa Frustrata.

z filmu „Dzień Świra”.

niedziela, 13 grudnia 2015

Post nie dla abstynentów


Nadchodzą Święta Bożego Narodzenia. Czas zadumy i refleksji w gronie najbliższych osób, jedyny okres w roku, kiedy konflikty odchodzą w zapomnienie, a wszyscy pragną pomagać innym. Zanim jednak nadejdą, wybraniec losu, czyli ten, w którego domu zaplanowane jest huczne obchodzenie świąt, biega dookoła z obłędem w oczach, sprząta, ustraja, gotuje, piecze i usiłuje dochować wierności wszystkim tradycjom. 
Pierwsza z nich — to opłatek. Matko jedyna- nie mam. Żaden organista nie pofatygował się do mojej wsi (w mieście przynosili do mieszkania), kościoła nie ma, a gdy jestem w Choszcznie to wiecznie zapomnę. 
12 potraw. Mogę coś wymyślić, ale po co, skoro i tak wszyscy zażerają się tylko naleśnikami z grzybami i pierogami z kapustą? 
Parzysta liczba gości- jakby nie policzyć wychodzi mi siedem sztuk, a raczej nie ma co liczyć na przypadkowego wędrowca. 
Na szczęście z prezentami nie ma wariactwa, bo każdy losował jakiegoś członka rodziny i robimy pojedyncze prezenty. Co prawda losowanie trzeba było powtórzyć, bo Jurek wylosował sam siebie, ale wydaje mi się, że to był świetny pomysł. 
No i kolędy... Jakoś Pan Bóg poskąpił mi talentu w tej dziedzinie, a poza tym, jak tu śpiewać „chodźmy wszyscy do stajenki”, skoro mam tylko małą oborę? Już chyba raczej „przybieżeli do Rapsodii we czterech, a wybieżeli na czterech”. Co prawda Wigilia jest u nas zawsze bezalkoholowa, ale w pierwszy dzień świąt, należałoby jakieś trunki zaproponować. I o tym właśnie chciałam dziś napisać.

Kilkanaście butelek różnych nalewek stoi sobie na półkach w piwnicy, jednak nadają się one raczej do degustacji przy kominku, a nie przy suto zastawionym stole. Panowie zresztą preferują jednak mniej słodkie alkohole. Nie lubię smaku zwykłej czystej. Wódka- to mieszanina etanolu i wody. Od nalewki różni się tym, że nie jest rozcieńczona i nie zawiera cukru. Można ją jednak wzbogacić różnymi naturalnymi aromatami, czyli, jak to się mądrze nazywa, infuzować. Od nalewki różni się również tym, że nie potrzebuje wielu miesięcy leżakowania, więc każdy zdąży ją jeszcze na spokojnie zrobić. Wystarczy kilka dni i z ohydnej wódy robi się całkiem fajna wódeczka ;).

Zrobiłam kilka gatunków. Przepisy są bardzo proste i nieczasochłonne. Najbardziej skomplikowana jest produkcja typowo świątecznej wódki piernikowej. Do słoika włożyłam laskę cynamonu i trzycentymetrowy kawałek imbiru. Dziesięć goździków, cztery kulki ziela angielskiego i garstkę pieprzu ziarnistego podprażyłam na suchej patelni. Wszystko zalałam butelką wódki i odstawiłam w ciemne miejsce. Już po 24 godzinach alkohol nabrał pięknego koloru i piernikowego aromatu.

Wódka dębowa jest jeszcze łatwiejsza do wykonania. Wyparzoną korę lub kawałek dębiny (w moim przypadku ścinki z dębowej deski- oczywiście bez lakieru ani żadnych chemikaliów) zalewamy wódką, dodajemy jeden cukier waniliowy i odstawiamy na kilka dni. Natura tworzy naprawdę wspaniałe smaki.

Kolejna- to wódka doprawiona papryczkami chili. 4 papryczki, po pół łyżeczki czarnego pieprzu, ziela angielskiego i (opcjonalnie- ja nie miałam) owoców jałowca. Zalewamy i szlus.

Mandarynkowa- 5 mandarynek, 3 gwiazdki anyżu, laska cynamonu, trzy łyżki cukru i pół szklanki wody. Z wody i cukru robimy syrop, studzimy. Z wyszorowanych i sparzonych mandarynek obieramy skórkę, starając się usunąć białą błonkę, która nada alkoholowi niepożądaną gorycz. Ja po prostu obrałam owoce obieraczką do warzyw. Skórki i przyprawy zalewamy wódką, dodajemy syrop i gotowe.

I ostatnia, moim skromnym zdaniem najciekawsza, bo warzywna. Kilka łodyg selera naciowego i pokrojony w grube plastry ogórek szklarniowy razem ze skórką, wkładamy do słoika i zalewamy wódką. Świeży zapach ogórka całkowicie zabija woń alkoholu, więc ta wersja idealnie nadaje się do drinków. Skąd wiem? Bo już ją wypiliśmy, jutro zrobię kolejną ;) W końcu muszę wiedzieć, co podam gościom na stół, prawda?

Każdy słoik należy  co jakiś czas zamieszać, aby uwalniały się aromaty.



Mimo tego, że mam masę roboty, to cieszę się na perspektywę świąt w Rapsodii. Wszyscy moi goście, to wspaniali ludzie, a jeśli w jakimś kącie znajdzie się kurz, lub karp będzie za słony, to przecież nie nastąpi koniec świata. Najważniejsze, to po prostu być sobą.

środa, 9 grudnia 2015

Rodzinne Pogotowie Opiekuńcze


No i stało się. Klepnięte, zatwierdzone, podpisane. Dwa pełne dokumentów segregatory zostały upchnięte na dnie szuflady i mam nadzieję, że nie będę musiała wyciągać ich do żadnych kontroli, a tym bardziej dokładać nowych papierzysk. Przeszliśmy długą drogę. Najpierw prekwalifikacja- czyli prześwietlanie nas ze wszystkich stron i grzebanie w każdym aspekcie życia. Później badania psychologiczne, sprawdzające nasze predyspozycje i motywacje. Kilkanaście spotkań informacyjnych, miliony testów i tony dokumentów do podpisania. Po pierwszej dziesiątce dalej już ich nie czytałam (wiem, że to źle), zostawiając to żmudne zajęcie Jurkowi. Wielogodzinne warsztaty, odbywające się przez kilkanaście tygodni. Dalej- bardzo ciężki emocjonalnie staż w różnych placówkach opiekuńczo-wychowawczych. Znowu spotkania konsultacyjne i badania psychologiczne. W końcu otrzymanie zaświadczeń kwalifikacyjnych i proces w sądzie. Ustalenie kuratora, podpisanie kolejnych wniosków w PCPR-rze, kilka niezapowiedzianych kontroli domowych i w „Rapsodii” powstało oficjalne i prawomocne Rodzinne Pogotowie Opiekuńcze, dla dzieci powyżej lat trzech!



Okazało się szybko, że instytucje takie, jak nasza nowo powstała, są bardzo deficytowe, bo już lada dzień przybędzie nowe, pokrzywdzone przez los i własnych rodziców dziecko. Nie znam szczegółów, wiem tylko, że będzie to czteroletni chłopczyk, przebywający obecnie w szpitalu. I z jednej strony cieszę się na jego przyjazd, a z drugiej martwię tym, co przyniesie los. Pamiętacie Emilkę? klik. Z nią też na początku nie było łatwo. Poradziliśmy jednak sobie, a mała szczęśliwie wróciła do matki, gdy ta mogła już się nią zaopiekować. 
Mam nadzieję, i zrobię wszystko, aby również ta nieszczęśliwa historia miała swój happy end.

piątek, 4 grudnia 2015

Świąteczne nieporządki


Jutro. To słowo prześladuje mnie od poniedziałku. Święta za pasem, a ja wciąż w lesie. W niedzielę postanowiłam, że od jutra wezmę się za porządki. Poniedziałek jednak był taki przygnębiający, że zapadłam się w fotel i utonęłam w lekturach. Poczytałam sobie o łowcy głów Jo Nesbo, pośmiałam ze „Statecznej i postrzelonej” Moniki Szwai, skończyłam ostatni tom „Gry o tron” Georga R.R. Martina, przeleciałam jeszcze raz własne i Anczyne losy J. Kupniewskiej ( ;))) ), i z poniedziałku zrobiła się środa. Dobra. Od jutra. 
W czwartek pojechałam do Choszczna na zakupy i wylądowałam u Olki. Naprawdę miałam zamiar wypić szybką herbatę, wrócić do domu i wziąć się za sprzątanie, ale gdy zobaczyłam jakie cuda wyczynia Ola... Ze dwie godziny oglądałam i podziwiałam, wybierałam dla siebie i próbowałam pomóc. Wróciłam późnym wieczorem i obiecałam sobie, że od jutra to już koniecznie ;) Bo przecież nie postawię takich cudeniek na zasyfionych parapetach, gdzie wciąż pysznią się badyle po dawno uschniętych ziołach, czy na zakurzonych, pełnych jakichś dziwnych szpargałów półkach.







Ale cóż, dziś napatoczyła się Anka i przywiozła ze sobą Hanię. Hanka ruszyła do obory, rozpieszczać i tuczyć smakołykami i tak strasznie grubą już Cytrynę. Nie mam doświadczenia z kotnymi kozami, ale na moje oko Cytryna nosi w brzuchu co najmniej bliźniaki. Ajron twierdzi, że powinna się rozsypać pod koniec stycznia. Będę babcią ;). Teraz leżę sobie w sypialni i klikam na klawiaturze, ale od jutra z samego rana... no, wiecie ;).

A jak u Was? Domy lśnią i błyszczą, a ciasto na pierniki dojrzewa w spiżarni? Czy weźmiecie się za wszystko już od jutra? ;)))

niedziela, 29 listopada 2015

Męskie rządy


Chwaliłam się, chwaliłam i co? I dupa. Leżę i kwiczę, ze stanem podgorączkowym i załzawionymi oczami.
Wczoraj był piękny dzień. Poranny przymrozek oszronił drzewa, krzaki i dachy zabudowań. W promieniach nisko wiszącego, listopadowego słonka wszystko skrzyło się, niczym oprószone jakimś magicznym pyłem. Po prostu nie można było nie pójść na spacer. Wzięłam sunię, aby starowinka rozruszała trochę swoje zesztywniałe stawy, i kozy, żeby chapnęły kilka ostatnich listków i pobrykały na świeżym powietrzu. Przez ostatnie kilka dni stały biedulki non stop w oborze, bo na zmianę wiało, lało, albo jedno i drugie naraz. 
Pierwszą godzinkę spacerowałyśmy sobie po bajkowym lesie miło i przyjemnie, a następne dwie usiłowałam zagonić rogate towarzystwo do domu. Boże! Równocześnie zgrzałam się jak w fińskiej łaźni i zmarzłam jak przysłowiowy pies, choć patrząc na zadowoloną Sabę, zwątpiłam w słuszność tego powiedzenia. Zanim wróciłyśmy do domu z zaplanowanej godziny zrobiły się cztery, a dzisiaj mam tego skutek.

I jakoś przeżyłabym dreszcze, katar i bóle mięśni, gdyby nie fakt, że Jurek postanowił się mną zaopiekować... Zaczęło się całkiem przyjemnie. Dostałam prikaz, żeby nie ruszać się z łóżka, a mój wspaniałomyślny mąż poszedł do kuchni zrobić śniadanie. 
Zamarzyły mi się naleśniki... Matko jedyna, gdzie ja miałam łeb? Leżałam sobie spokojnie w salonie, oglądając telewizję śniadaniową, a Jurek krzątał się po kuchni.
-Mariola, a ile jajek? -Dwa.- Mikser hałasował, a redaktorka rozmawiała o skutkach bezstresowego wychowywania dzieci. Podgłośniłam telewizor.- Mleko przegotować?- Nie.- Całkiem to było ciekawe. Właśnie miała lecieć jakaś uliczna sonda.- Chodź zobacz, czy taka konsystencja dobra?- Wygrzebałam się z koców i poczłapałam do kuchni. W progu prawie wyrżnęłam orła na rozmazanym białku.- Sorki, jajko mi spadło. Właśnie miałem posprzątać- W milczeniu patrzył, jak zmywam podłogę.- To jak? Chyba jeszcze trochę za rzadkie, nie?- Zanim starłam pół kilo mąki z blatu stołu i wróciłam do łóżka, sonda właśnie się skończyła i pani redaktor zaprosiła kolejnego gościa. Z przyjemnością zapadłam się w miękkie leże...- Mariolka, a która patelnię mam wziąć?- Tą żeliwną.- A gdzie jest? Boże... Znów rozgrzebałam koce. Dałam do ręki patelnię, zalałam wrzątkiem herbatę i z ciepłym płynem w kubku wróciłam do salonu. Przy stole w studio znów siedział ktoś inny. Szybko wciągnęła mnie dyskusja o zdrowym żywieniu i świątecznych przepisach.- A olej rzepakowy, czy słonecznikowy?- Rzepakowy.- W telewizji mówili o gotowaniu na parze, a z kuchni dobiegało przyjemne skwierczenie. W brzuchu zaczynało mi z wolna bulgotać z głodu.- Kur*a ! Mariolka, pies może jeść naleśniki? Bo spadł mi na podłogę. -Chyba może.- Wpuściłam Sabę do domu. Zjadła z pięć... W moim żołądku tasiemce namiętnie grały w kręgle, a z kuchni dolatywały apetyczne zapachy. Nagle usłyszałam szum odkręconej na maksa wody – Kur*a! Mariolka, mamy coś na oparzenia?- KUR*A! Wylazłam z łóżka i poszłam do apteczki. Opatrzyłam rękę mistrza i skończyłam smażyć naleśniki. Mimo pęcherza na palcu Jerzy z apetytem wciągał gorące placki z dżemem. – No, dobre nam wyszły.- Z zadowoleniem poklepał się po brzuchu.- Ale czemu ty wstałaś, kobieto! Mówiłem ci, że masz leżeć. Kładź się, a ja zacznę gotować obiad. Może rosół, co? 

Jasna cholera! Poczułam dziki apetyt na jakąkolwiek chińszczyznę z proszku. Spojrzałam na bajzel w kuchni.


Zrezygnowana kiwnęłam głową i wróciłam do łóżka, modląc się, aby Jerzy nie wpadł na pomysł upieczenia szarlotki...


poniedziałek, 23 listopada 2015

Post chamski, bezczelny i niepolityczny


Jak wynika z najnowszych sondaży telewizyjnych, ponad połowa Polaków jest przeciwna przyjęciu uchodźców. Sondaże internetowe mówią o 75% niechęci, a życiowe wskazują na prawie 100%. Przynajmniej w moim otoczeniu. Spotkałam się jednak z pewnym uchodźcolubem, który po długiej moralizatorskiej pogadance, przekonał mnie zupełnie do swoich racji. Kompletnie mnie rozbroił.
I gdyby dziś jakiś biedny terrorysta stanął w moim progu, przywitałabym go chlebem, solą i kotletem schabowym. Tylko kozy musiałabym dobrze zamknąć... W końcu czego tu się bać? Już 500 lat temu Indianie mieli problem z imigrantami, a teraz- proszę- mieszkają sobie spokojnie w rezerwatach.

Ów sympatyk imigrantów odsądził mnie od czci i wiary, zarzucając, że latam do schroniska z karmą dla psów, wydaję pieniądze na jakieś charytatywne akcje (pochwaliłam się zakupionym w Kurniku kalendarzem), przygarniam wiewiórki, kozy, prosiaki, a odwracam się od ludzi w potrzebie. No, chamstwo po prostu. I tak sobie pomyślałam, ma facet rację. Przecież moi czworonożni terroryści są tak samo niebezpieczni, jak ci chodzący na dwóch nogach. 
Taki wiewiór na przykład. Naraził mnie na koszty karmy, witamin, wizyt u weterynarza, popełnił sabotaż na moim haftowanym obrusie, wielokrotnie doprowadził do łez, zafundował kilka nieprzespanych nocek, a w zamian dał tylko kilkadziesiąt wybuchów. Ze śmiechu. 
Albo taki Boczek. Uratowałam go, dałam dom, jedzenie, uczucie, a ta świnia miny mi w sadzie podkłada. Śmierdzące. 
Saba kilka razy wypróbowała na mnie działanie broni chemicznej. Ostatnio- przedwczoraj, gdy wytarzała się w Boczkowej minie i cała szczęśliwa przybiegła po pieszczoty. Zanim się zorientowałam, było już za późno. Musiałam iść pod prysznic i do pralni... 
A konie? To są dopiero bestie! Kilka dni temu Ajron opowiadał, że Prima bezczelnie wysadziła go z siodła. Jednym słowem zwierzaki zawsze zapewniają bombowe przeżycia.

Niemiecka prasa uspokaja nas, że bardzo wielu imigrantów zasymilowało się z otoczeniem, przeszło na chrześcijańską wiarę i uznaje prawa obowiązujące w ich nowym kraju. To, że kobiety chodzą w burkach, związane jest tylko i wyłącznie z zimnym klimatem. Wieprzowiny nie jedzą, bo nie lubią, a o wschodzie słońca padają na twarz, bo ich po prostu w oczy razi. 
Myślę, że w Polsce zaaklimatyzowaliby się równie łatwo. Taki na przykład taksówkarz, pytałby się grzecznie, czy wysadzić nas pod domem, czy na najbliższym skrzyżowaniu. Nowi sąsiedzi dawaliby bombonierki w ramach zacieśniania sąsiedzkich więzi, mechanik samochodowy szybko i sprawnie wymieniłby w aucie koło zamachowe, a nauczycielka w szkole straszyłaby dzieci, że jak będą gadać, to je rozsadzi. Normalka.

Moje pożegnanie będzie dziś cytatem z pewnego człowieka. Jest to muzułmanin francuskiego pochodzenia, mieszkający obecnie na Hawajach — Ross Pierre Dolevas.
Aloha Akbar.
Ps. Wiedzieliście, że Harry Potter też jest imigrantem?



piątek, 20 listopada 2015

Śmierć na 1000 sposobów


Widziałam wiele kretyńskich sytuacji, czy zachowań. Oglądałam wiele idiotycznych programów czy filmów. Lecz to właśnie w paradokumentalnym serialu „Śmierć na 1000 sposobów”, znalazłam najwięcej idiotów na centymetrze kwadratowym. Nigdy nie wiadomo co wydarzy się za chwilę. Nie wiadomo jaki efekt wywoła motyl, trzepoczący skrzydłami gdzieś na drugim końcu świata. Jaki skutek będą miały czyny, pomysły, czy po prostu czyjaś głupota. Więc chwytajmy każdy dzień i cieszmy się każdą chwilą, bo nie wiadomo co i kiedy może nam zaszkodzić.

Na przykład piękności- szkodzi złość. 
Pewna wzgardzona kochanka, porzucona przez przystojnego chemika, postanowiła z zemsty zdewastować jego laboratorium. Rzucała czym popadnie i w co popadnie. Pech chciał, że rzuciła o jeden raz za dużo. Owa pechowa menzurka, która wpadła w rozwścieczone ręce zawierała azydek sodu. W połączeniu z wodą i innymi środkami chemicznymi azydek zmienił się w toksyczny azotowodór. Wskutek wciągnięcia trujących oparów do płuc, wzgardzona kochanka zamieniła się w martwą kochankę. I problem się rozwiązał...
Pewien nieznający umiaru fryzjer, zasmakował w narkotykach. Często, gęsto, zażywanych wspólnie z co gorętszymi klientkami. Niestety, nie wyszło to fryzjerowi na zdrowie. Naszprycowany i nawalony mistrz nożyc, padł prosto na rozgrzaną prostownicę, przepalił sobie tkanki i z gorącego fryzjera zamienił się w zimnego frajera.
Pewien nowobogacki postanowił zatrudnić służącą. Kobieta sprzątała, gotowała i... zarażała. Niezbyt przywiązana do higieny i mająca widocznie wstręt do mycia rąk, w ciągu kilku lat wykończyła kilkunastu gospodarzy, hojnie obdarzając ich zarazkami duru brzusznego.
Nie wspomnę o striptizerce, która tańcząc na rurze udusiła się własnymi cyckami, czy też o wielbicielce egzotycznych zwierząt, uduszonej przez własnego BOA.
Wspomnę za to, bo ta historyjka spodobała mi się najbardziej, o dwóch myśliwych i ich wiernym psie. Dwaj wielbiciele krwawego „sportu” wybrali się na kaczki. Nie chciało im się wysilać, więc aby wypłoszyć ptactwo z zarośli, rzucili laskę dynamitu z podpalonym lontem. Ich piękny, mądry golden retriever pobiegł w krzaki i profesjonalnie zaaportował laskę. Nie muszę chyba pisać, że tego dnia kaczkom nie groziło już niebezpieczeństwo, a amatorzy pieczystego, sami stali się pieczystym...

Tak więc, moi drodzy, śmierć czasem nie jest taka zła- pod warunkiem oczywiście, że zdarza się jakiemuś „mędrcowi”. Ja preferuję i życzę sobie „śmierci” ze śmiechu. Lubię się bawić, uwielbiam ludzi z dystansem i kocham Monty Pythona. Uważam, że poczucie humoru jest niezbędne do funkcjonowania w każdej dziedzinie i w każdej komórce społecznej. Jest nieodzowne, jeśli chcemy zachować zdrowie psychiczne, żyjąc w dzisiejszych czasach. 

Jeśli uważacie podobnie i macie ochotę na tonę śmiechu, kwintal przyjaźni, kilogram miłości i parę deka przemyśleń o życiu, zapraszam do lektury mojej kolejnej powieści „ROZUM KONTRA SERCE”,



 której premiera odbyła się w dniu wczorajszym ;)))
http://zaczytani.pl/ksiazka/rozum_kontra_serce,druk

Wątpliwości pomoże rozwiać recenzja powieści, umieszczona na jednym z literackich blogów ;)
Literacki świat



niedziela, 15 listopada 2015

Znachorka, czyli naturalne metody leczenia przeziębienia


Za oknem szaro, buro i deszczowo. Grube krople stukają w parapety okien, wiatr gwiżdże w szczelinach a gałęzie brzóz tańczą jak szalone. Cytryna zasuszona, mleka nie ma, nie trzeba walczyć z serami ani codziennym dojeniem kozy. Wydawałoby się luz- blues. Walnąć się z książką i oddawać słodkiemu nicnierobieniu. O nie! Nie ma tak dobrze. W domu ciepło i przytulnie. W kominku trzaskają suche polana, cicho gra telewizor, głośno natomiast zachowują się moi panowie. Smarkają, kichają, kaszlą i narzekają na swój ciężki los. W każdym pomieszczeniu unosi się woń mentolu, eukaliptusa i czosnku. Grypa, panie..., grypa. Albo inne dziadostwo. A dwaj chorzy faceci w domu, to prawdziwy Armagedon.



W piątek ze szkoły przyjechał Dawid. Zasmarany, z załzawionymi oczami i gorączką. W związku z tym, że chłopak nie jest pazerny, zaraz podzielił się szczerze zarazkami z ojcem. I leżą teraz, każdy w swoim łóżku, a ja latam od jednego, do drugiego z różnymi miksturami.
Mieszkając w Przemyślu często chorowałam. Teraz jakoś się uodporniłam i nie jestem już łatwym łupem dla wszechobecnych rinowirusów. Może wpłynęła na to zmiana diety, stylu życia, może coś innego, w każdym razie nie jest ze mną tak źle. Jako pielęgniarka wiem co nieco o składzie i działaniu antybiotyków i ogólnie dostępnych leków przeciwprzeziębieniowych. W związku z tym staram się używać ich jak najmniej, posiłkując się starymi, domowymi i naturalnymi metodami walki z chorobą. Działają, pod warunkiem jednak, że zastosujemy je już przy pierwszych objawach.

Głównym problemem podczas kataru jest podrażnienie błony śluzowej nosa. Najlepiej jest przepłukiwać nos zwykłą solanką i stosować inhalacje. Solankę szykuję ze szklanki przegotowanej, ostudzonej wody, ¼ łyżeczki niejodowanej soli i szczypty sody oczyszczonej. Irygację nosa najprościej wykonać przy użyciu zwykłej gumowej gruszki. Sposobów na inhalacje jest bardzo wiele. Poczynając od profesjonalnych inhalatorów, poprzez napary z ziół, aż do oparów różnych olejków. Ja stosuję ten ostatni sposób. Kilka miętowych kropli (na spirytusie) zakraplam na łyżeczkę i podpalam zapałką. Gdy spirytus się wypali, mocno wdycham intensywny, miętowy zapach, każdą dziurką po kolei. Taka inhalacja jest bardzo skuteczna, choć pierwsze kilka wdechów wyciska łzy z oczu i powoduje wręcz pieczenie w gardle. Wykonujemy ją maksymalnie trzy razy dziennie.
Kolejny problem to ból gardła. Każda z Was zna przepis na syrop z cebuli. Nie każdy jednak lubi ten smak czy zapach. Ja robię syrop z buraka. Można go zrobić według tego samego przepisu, ja jednak po prostu wydrążam spory okaz, wsypuję do środka łyżkę cukru i czekam, aż we wgłębieniu pojawi się sok. Wypijam, wsypuję ponownie, i tak dalej. Jest smaczny, nie śmierdzi i przynosi ulgę. No i oczywiście litry herbaty z imbirem, sokiem malinowym, z czarnego bzu i aronii, uszykowane w termosach, stojących przy obu łóżkach, wypijane na zmianę z ciepłym mlekiem (ze sklepu, niestety) z miodem i masłem. Nie stosuję cytryny, bo wbrew pozorom nie ma ona wcale aż tak wiele witaminy C (dużo więcej ma jej czarna porzeczka, czy papryka). W liściach herbaty znajduje się glin, który pod wpływem kwasów zawartych w cytrynie zmienia się w groźny dla zdrowia cytrynian glinu. Zresztą, wbrew powszechnej opinii witamina C nie zwalcza wirusów, a jedynie ogranicza ryzyko rozwoju choroby w wyziębieniu i zwiększonym wysiłku fizycznym. Druga sprawa to fakt, że witamina ta jest bardzo wrażliwa na działanie wysokiej temperatury, więc jeśli już decydujemy się na dodanie cytryny do herbaty, poczekajmy, aż trochę przestygnie. I koniecznie wyrzućmy wcześniej fusy, w których to kumuluje się glin.
Na każdym grzejniku położyłam ręczniki, namoczone w wodzie z kilkoma kroplami olejku eukaliptusowego (mogą też być inne, ale olejek eukaliptusowy, oprócz właściwości przeciwgorączkowych, działa dezynfekująco. Rozpylony w powietrzu oczyszcza je i zabija bakterie.).
Nawilżają powietrze, ułatwiając odkrztuszanie.
Żałuję, że nie mam baniek. Stawianie baniek to stara, sprawdzona metoda. Traktowane przez lata raczej z przymrużeniem oka, znów wracają do łask. Nie bez powodu – pomagają bowiem wyleczyć zapalenie oskrzeli, zapalenie płuc, infekcje górnych dróg oddechowych, reumatyzm, osłabienie układu odpornościowego. Postawienie baniek łagodzi napięcia i stresy, poprawia też krążenie. Z powodzeniem stosuje się je u dzieci (powyżej roku). Oprócz klasycznych, szklanych baniek, przystawianych na gorąco, można kupić bezpieczne i łatwe w użyciu bańki gumowe, z którymi każdy sobie poradzi. Stworzone w bańce podciśnienie powoduje, że z małych naczyń krwionośnych zostają wyssane pewne ilości białych i czerwonych ciałek krwi. Po wynaczynieniu stają się one „ciałem obcym” i muszą być usunięte. – To mobilizuje organizm do walki z chorobą lub bólem.

No i oczywiście rosół, długo gotowany, z podwórkowej kury i wielką ilością warzyw- niezawodny lek naszych babć. Ciepły, esencjonalny płyn, przegryzany jest grzanką z masłem czosnkowym, lub z chrzanem. Mam nadzieję, że te środki wystarczą. Jeśli nie, trzeba będzie niestety jechać do przychodni. Ot, niestety uroki późnej jesieni. Jeśli komuś przydadzą się moje domowe kuracje, będzie mi bardzo miło, a wszystkim Wam życzę DUŻO ZDROWIA ;)

piątek, 13 listopada 2015

Piątek trzynastego


Pech murowany — myśli wielu z nas przewracając kartkę kalendarza i znajdując tę właśnie datę. Strach przed piątkiem trzynastego ma nawet swoją, z trudem dającą się wymówić nazwę – paraskewidekatriafobia. Skąd ten strach? 
W wielu kulturach i religiach piątek kojarzony jest z tragicznymi wydarzeniami. Prym wiedzie tutaj Biblia, która mówi, że w piątek Adam został wygnany z raju, Chrystus został ukrzyżowany, a w któryś piątek zmarli powstaną z grobów. Natomiast Rzymianie, którzy mieli znaczący wpływ na europejską cywilizację, właśnie w piątki organizowali egzekucje. 
Liczba trzynaście zrobiła dużo większą karierę, zwłaszcza że dla Żydów oraz Celtów jest to liczba szczęśliwa. Jednak w chrześcijaństwie znów mamy pecha. Trzynasty był Judasz podczas ostatniej wieczerzy, trzynaście rozdziałów ma też apokalipsa.

Oprócz pechowego piątku wierzymy w olbrzymią ilość innych zabobonów. A właściwie wcale nie wierzymy, tylko na wszelki wypadek staramy się unikać pewnych rzeczy, lub wykonywać określone rytuały, w myśl zasady „Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek”.
Czarny kot, rozsypana sól, witanie się przez próg, stłuczone lustro, przechodzenie pod drabiną, siadanie na rogu stołu i wiele, wiele innych. Swoją pulę przesądów mają aktorzy, kobiety w ciąży, uczniowie i inne grupy zawodowo-społeczne.
Chociaż obecnie lubimy wyśmiewać przesądy, to nie da się zaprzeczyć, że nieraz sami padaliśmy ich ofiarą. Tak samo nie można zapomnieć o fakcie, że towarzyszą nam one właściwie od początku i często wpływały na ważne decyzje.

Genezę niektórych zabobonów łatwo wytłumaczyć.
Czarny kot przebiegający drogę, a już nie daj Bóg w piątek trzynastego, to zmora każdego „zaboboniarza”. Przesąd wywodzi się ze średniowiecza, ze źle zrozumianego wierzenia, że samotne, stare kobiety, które otaczały się kotami, to były wiedźmy. Noc kojarzona była z częścią doby, którą władał szatan. Koty widzące w ciemności, a do tego czarne jak smoła, chętnie polowały nocą, przez co utożsamiane były z iście szatańskimi zwierzętami.
Jest też inna wersja, zaczerpnięta z legendy o wojnie stuletniej. Gdy Francuzi i Anglicy stali na polu i czekali na rozpoczęcie bitwy, między wojskami przebiegł czarny kot. Bitwę wygrała Anglia. Francuzi winą obarczyli czarnego kota i zostało to przez nich rozpowszechnione na resztę Europy. A biedny kot stał się symbolem pecha i porażki. Wygodne nie?
Choć w takim wypadku, dla Anglików czarny kot powinien być symbolem szczęścia i zwycięstwa. Zresztą, może i jest ;)


Czasem krzyżujemy palce, nogi, ręce lub co tam się jeszcze da. Używamy tego gestu, żeby zakląć szczęście – również wtedy, kiedy kłamiemy i nie chcemy być złapani. Ma to sens, bo pierwotnie ten znak był używany przez dawnych, prześladowanych chrześcijan, którzy w ten sposób się rozpoznawali.
Odpukujemy w niemalowane drewno, aby nie zdarzył się jakiś niepożądany fakt. Nasi przodkowie stukali w grobową deskę, gdy leżał na niej zmarły. Miało to odstraszyć diabła czyhającego na ludzką duszę, a z czasem zaczęto pukać w każde niemalowane drewno dla odpędzenia wszelkiego zła. Inna wersja mówi, że wzięło się to ze starego wierzenia, że dobre duchy mieszkają w drzewach, więc stukanie w drewno przywołuje te przychylne istoty i odpędza licho. Ciekawe co miałyby do powiedzenia owe duchy teraz, kiedy najczęściej pukamy w martwe drewno.
Ciekawy jest przesąd związany z nową miotłą. Jeśli wymiecie się dom nową miotłą, zanim wmiecie się coś do środka, to dosłownie wymiata się szczęście.
Kompletnie za to nie rozumiem, dlaczego lewa, tylna łapa królika przynosi niebywałe szczęście. I nie wiem komu, ale na pewno nie królikowi.
Często wróżymy sobie z różnych swędzących miejsc. Swędzi nos- na złość. No, chyba że swędzi pośrodku, to wtedy oznacza gościa. Kolana swędzą na podróż. Lewe kolano na nieudaną, ale za to prawe na ekscytujące wojaże. Lewa dłoń oznacza przypływ gotówki, a prawa spotkanie. Długo, długo można by jeszcze wymieniać. Moim skromnym zdaniem, jak przez dłuższy czas swędzi cokolwiek, to znak, że trzeba udać się do dermatologa.

A Wy wierzycie w przesądy? A może są takie, które szczególnie Was bawią, lub drażnią?
Ja nie wierzę, co nie przeszkadza mi odpukiwać w niemalowane, lub trzykrotnie spluwać za ramię ;) I wiem z całą pewnością, że zdecydowanie wolę jednak piątek trzynastego, niż poniedziałek szesnastego ;)

wtorek, 10 listopada 2015

Całkiem przyziemna romantyczność


Byłam wczoraj u Oli. Zrobiłyśmy sobie babski wieczorek, przy miętowej herbacie i kieliszeczku rumu. Herbata była jak najbardziej przyziemna, podana w swojskim kubku w kolorowe kropki. Rum „Contrabando” natomiast był (przynajmniej dla mnie) egzotyczny. Według etykiety, był to „Rum pochodzący z Dominikany. Jego słodki zapach przenosi każdego smakosza na tropikalne wyspy. Swój bogaty smak zawdzięcza słodkiej wanilii, nutce kokosa oraz świeżych i dojrzewających w słońcu owoców tropikalnych”.

Przy owych, jakże z pozoru niepasujących do siebie trunkach, prowadziłyśmy różne babskie gadki. Olkę wzięło na romantyzm i spontanicznie ułożyła najpiękniejszą definicję miłości. Idealnie połączyła romantyczny rum z codzienną herbatą. Słowa swe kierowała głównie do Anki, która zaparła się jak wół, i nie zważając na szybkim krokiem nadchodzący czwarty krzyżyk, uparcie odgania każde zbyt śmiałe portki. Ale to głównie ja zachwyciłam się tą przemową. Pozwólcie, że zacytuję słowa mojej szwagierki:

„Miłość to chęć dzielenia się wszystkim z drugim, konkretnym człowiekiem.
Miłość jest wtedy, gdy na przeraźliwy odgłos pędzącej karetki pogotowia podskakujesz go góry i dzwonisz w panice, aby usłyszeć jego głos. Lub, gdy spóźnia się pięć minut do domu, patrzysz na stojące, zdawałoby się, w miejscu wskazówki zegara, wyobrażając sobie najczarniejsze scenariusze. Miłość jest wtedy, gdy czujesz, że natychmiast musisz pogadać z nim o właśnie przeczytanej książce albo opowiedzieć o przykrości, która cię spotkała. I masz pewność, że on zawsze cię wysłucha. Wtedy, gdy idziesz z nim na grzyby, choć nienawidzisz pająków i z uśmiechem na twarzy czyścisz później obślizgłe kapelusze, aby zrobić jego ulubioną zupę grzybową. Gdy zbierasz rozwalone po całym domu skarpetki lub wstajesz półprzytomna z samego rana, aby zrobić mu śniadanie do pracy lub tylko dać buziaka w policzek. I wtedy, gdy czujesz w sercu ciepło nie do ogarnięcia, gdy pojawia się w drzwiach, a jego oczy mówią, że nie chciałby widzieć w tym momencie nikogo innego, tylko ciebie, nawet jeśli masz obwisłe cycki i parę kilo nadwagi”.

No, na końcu wyszły Olczyne kompleksy, ale która z nas nie ma własnego odpowiednika obwisłych cycek? Ja mam kilka.

Nie wspomnę, bo to wręcz skandal, że po wysłuchaniu przejmujących słów bratowej, Anka wyżłopała z gwinta resztkę rumu i stwierdziła, że zdecydowanie woli wibrator...

A ja -od dziś- zawsze będę pić herbatę z rumem ;)