a

a

czwartek, 26 marca 2015

Czeski film, czyli Zaraza


Jak się woła do kozy? Próbowałam: kici, kici; taś, taś; wyłaź, zarazo jedna- nic nie działa. Uparta jak... hm... koza. Patrzy na mnie spod byka, beczy groźnie i kiwa krótkim ogonkiem. Ale nie przyjaźnie jak Saba na przykład, lecz wręcz złowrogo. Wyczuła, bestia, że mam przed nią stracha i robi co chce. Najczęściej leży po prostu obok bujanego fotela na tarasie i wodzi za mną oczami, przeżuwając coś w mordzie. Pewnie szpachelki.

Najgorsze, że wszystkich baaardzo rozbawiła ta historia. Wszystkich, z wyjątkiem mnie. Nie mam zielonego ani w żadnym innym kolorze, pojęcia, jak zajmować się kozą! Przeczesałam internet, ale jedna strona otwiera się z dziesięć minut, więc w końcu walnęłam ze złością klapą laptopa i postanowiłam improwizować. Pewnie teraz dodatkowo laptop mi padnie...

Po odejściu Robaczka, bo tak nazywa się mój cholerny darczyńca, zadzwoniłam do Anki. Boże! Myślałam, że kochana kuzynka umrze ze śmiechu, słuchając o moim najnowszym domowniku. Im bardziej się wściekałam i darłam, tym bardziej Anka ryczała ze śmiechu. I weź tu, człowieku, zwierz się rodzinie. Pomoże, doradzi, pocieszy... no, chyba że jest to moja rodzina... Choć nie powiem, gdy tylko się wychichotała, wsiadła w samochód i przyjechała na pomoc.
Okazało się, że to koza Ciotki. Frania, adekwatnie do imienia, przygarniała wszystkie niechciane zwierzaki. Zarazę, bo takie imię otrzymała ode mnie koza, odkupiła z rzeźni. Koza jest wiekowa i dawno już nie daje mleka, ale za to charakterek ma iście młodzieńczy! Była jedyną towarzyszką śp. staruszki. Po śmierci Frani przygarnęli ją sąsiedzi, podobnie jak kilka kurek, teraz jednak Zaraza wróciła na swoje podwórko. Podobno nie mogła się zaaklimatyzować u państwa Robaczków i terroryzowała całe obejście. Ha! Ciekawe, czemu kur nie oddali!

Najgorsze jest to, że nie mam gdzie jej trzymać. Obora zawalona workami z cementem, farbami i różnym budowlanym sprzętem, stodoła w trakcie remontu. Anka zaproponowała, żeby urządzić jej legowisko w gościnnym ;) Dowcipnisia, cholerka! Naprędce uporządkowałam jeden boks i tam zamykam kozę na noc, gdy już łaskawie postanowi wyjść z sadu, po ogryzieniu wszystkich, pracowicie przeze mnie pomalowanych drzewek. Płoty w rozsypce, tylna furtka otwiera się zapraszająco przy najmniejszym powiewie wiatru... Wspaniale! Cały czas muszę mieć Zarazę na oku, bo boję się, że polezie nie wiadomo gdzie i jeszcze jakaś krzywda jej się stanie. Ciocia straszyłaby mnie chyba zza grobu...

Piotrek wystarał się skądś o kilka kostek siana i worek słomy. Wykładając tę słomę na betonową posadzkę miał minę bardzo podobną do miny Anki. No cóż- rodzeństwo. Widocznie oboje mają wypaczone poczucie humoru...

Zużyłam już cały zapas marchewek z lodówki i chleba z szafki, żeby zwabić bestię do obory, albo przepędzić z tarasu. Zje, po czym z powrotem idzie tam gdzie jej się podoba! Gdyby nie było to takie wkurzające, byłoby może nawet zabawne. Na razie mi nie do śmiechu...

Teraz leży w oborze i znów coś żuje, a ja wsiadam w auto i jadę do Choszczna. Muszę ogołocić kilka warzywniaków z marchewek i jabłek...

środa, 25 marca 2015

Naiwność ludzka(czytaj- moja), nie zna granic


Wczoraj wieczorem zachwycałam się uczciwością i szczerością wiejskich ludzi, a sąsiadów własnych zza płotu w szczególności. Prawie płakałam ze wzruszenia, że dziadek tak bardzo ucieszył się ze słów o moim pozostaniu w Rapsodii. Planowałam nawet upiec jakiegoś placka i ruszyć na podbój sąsiedzkich serc. O naiwności!

Dzisiaj, bladym świtem, obudziło mnie walenie do drzwi. Półprzytomna, poczłapałam w kierunku źródła hałasu, otworzyłam drzwi i oniemiałam. Przetarłam oczy, pewna, że to jeszcze sen, gdyż z progu patrzyły na mnie okrągłe, brązowe oczyska. Podniosłam wzrok i spojrzałam na twarz stojącego kawałek dalej dziadka. Owszem, znowu się uśmiechał, ale jego dzisiejszy uśmiech był czysto szatański, a głos którym przemówił, wytrułby jadem cały pułk wojska, a co dopiero jedną, zaspaną kobitę. Korzystając z tego, że całkowicie mnie zatkało, ociekającym ironią głosem wygłosił całą przemowę. Wynikało z niej, że zwlekał tak długo tylko dlatego, że nie wiedział czy Rapsodia jest już zamieszkana. Skoro tylko się upewnił (matko!, ja go upewniłam z wielkim entuzjazmem), zrzuca swoje brzemię na nową właścicielkę i – tu padło kilka niecenzuralnych słów- tyle go obchodzi, co ja z tym nieoczekiwanym prezentem zrobię. Po czym odwrócił się na pięcie i z animuszem, o jaki nie posądzałabym staruszka, odmaszerował na swoje podwórko.

Okrągłe oczyska zostały i patrzyły na mnie wrednie. Co gorsza, oprócz brązowych paciorków miotających iskry, zostały również dwa olbrzymie rogi, które mogły chyba miotać coś znacznie gorszego niż iskry. Przełknęłam głośno ślinę. Stwór popatrzył na mnie z pogardą, odwrócił się tyłem i połyskując białym zadem, ruszył truchtem wprost do obory, w której Piotrek trzyma swój budowlany sprzęt. Sądząc ze słów dziadka, z pewnością zamierzał roznieść oborę na kawałeczki i zeżreć wszystkie kielnie i szpachelki, na jakie się natknie. No i doszczętnie zdewastować mój świeżo odzyskany spokój ducha, co zresztą już mu się udało.

Matko jedyna! I co teraz?



wtorek, 24 marca 2015

Lenistwo- matką inwencji


I znowu słyszę ćwierkanie ptaków i gdakanie kur zamiast pisku klaksonów i warkotu silników. Do mego nosa zamiast smrodu spalin docierają świeże zapachy nadchodzącej wiosny, a oczy radują się pierwszymi pąkami, którymi wzbierają gałązki okazałej forsycji. Parę z nich włożyłam do wazonu i z pewnością lada dzień okryją się wesołymi, żółtymi kwiatkami, bo bazie, które stały do tej pory opadły i pokryły obrus przejrzałymi, burymi kłaczkami.

O siedemnastej, po długiej i męczącej podróży, znalazłam się w Choszcznie. Wstąpiłam na pięć minut do Ani, pod której domem zostawiłam samochód na czas mojego wyjazdu i kwadrans później byłam w Jagodzicach. Jakże ciepło na sercu mi się zrobiło, gdy ujrzałam smużkę dymu unoszącą się z komina, która, targana przez wiosenny wiatr, falowała nad dachem domu niczym srebrna wstęga. Usta same rozciągnęły się w uśmiechu, na widok licznych, kolorowych plam, które zakwitły podczas mojej nieobecności. Zrobiłam obchód włości, policzyłam nowe krokusy i padłam do łóżka, padnięta niczym dzik.

Kolejnego dnia, z samego rana przyjechała Anna. Popijając kawę z mlekiem i pałaszując na zdrowe śniadanko eklery, które Anka przywiozła z Choszczna, wróciła mi nadzieja i pogoda ducha. Moja pełna optymizmu kuzynka przekonała mnie, że wystarczy kilka dni pobytu tutaj i okolica przemówi do moich uparciuchów bardziej, niż tysiące słów. Mam nadzieje, że się nie myli. Jerzy i Dawid przyjadą tu na wakacje i mam nadzieję, że już nie wyjadą. A mnie aż dreszcz przechodzi na myśl o kolejnej podróży do Przemyśla za dwa tygodnie, na Święta Wielkanocne. No, ale cóż zrobić... Nie chce Mahomet do góry, góra musi znowu ruszyć zadek ;(

Wracając do Anki- ta kobieta jest niewiarygodna ;) Napchane eklerami i opite kawą ruszyłyśmy do ogrodu. W ramach aerobicu chciałam zagonić ją do kopania grządek, ale Anka znalazła sprytną alternatywę dla zgarbionych pleców i ciężkiej pracy. Patrząc na stadko kur grzebiących zapamiętale na sąsiednim podwórku, wymyśliła co zrobić, żeby się nie narobić ;) Kazała mi pożyczyć kury od sąsiadów i zapędzić do „ciężkiej harówy” na moim ogrodzie, w zamian za pyszne chwaściorki i robaczki, które sobie znajdą ;)Przekonywała mnie ze śmiechem, że mało tego, że zrobię i się nie narobię. Jeszcze zarobię. Bo jeśli jakaś kurka zrobi sobie przerwę w pracy i przykucnie w krzaczkach, to mam gotowy nawóz a może nawet jakiś bonus w postaci świeżego jajka ;) Swoją drogą, jakże intensywnie potrafi pracować mózg, żeby tylko wymyślić jakąś wymówkę od pracy ;)) Im szerzej omawiałyśmy pomysł „kurzego pługa” tym bardziej wydawał mi się wspanialszy. Może kupię kilka kur... ;)Na razie, warzywniak będzie chyba jednak „oazą natury”, bo na samą myśl o kilometrach korzeni traw i perzu, kryjących się w ziemi, zaczynają boleć mnie plecy;)Taa... to kombinatorstwo jest chyba zaraźliwe...

Wieczorem zagadnął mnie dziadek zza płotu. Zapytał, czy zostaję tu na dłużej. Odpowiedziałam, że raczej tak, przynajmniej do końca roku, a on rozjaśnił się jak słoneczko ;) To miłe ;) Na wsi nawet ludzie są inni. Bardziej szczerzy i otwarci na innych, podczas gdy mieszkańcy jednego bloku, lub nawet klatki schodowej kończą swe sąsiedzkie relacje na słowach „dzień dobry” i „do widzenia” A czasem nie ma nawet tego...

sobota, 21 marca 2015

Wpływ słońca na intelekt


Cóż to był za dzień! Zaćmienie słońca zaćmiło mi chyba mózg, skoro zdecydowałam się przeprowadzić poważną rozmowę z moimi panami w ten właśnie dzień. Jerzy, niczym zepsuty bęben, nie przyjmował do wiadomości żadnego z moich słów. Waliłam w ten bęben z różną siłą, pod różnymi kątami i w każde z możliwych miejsc, a bęben wydawał wciąż ten sam, głuchy, pusty ton; nie, nie, nie... Widocznie zaćmienie słońca ma przemożny wpływ na ludzkie umysły i zdolności postrzegania.

A tak się starałam! Przygotowałam ulubione żarcie, kupiłam dobre wino i usiłowałam wprowadzić sielankowy nastrój. Owszem, żarcie pożarli, wino wypili, a sielankowy nastrój panował tylko do momentu, w którym poruszyłam temat przeprowadzki na wieś. Wszystkie moje słowa i argumenty odbijały się od bębna, Dawid wzruszeniem ramion posyłał je gdzieś jak najdalej od siebie i jedynie pies potakująco kiwał głową. Ale pewnie tylko dlatego, że usiłując dotrzeć do upartych facetów, zamaszyście gestykulowałam, a w dłoni trzymałam akurat widelec z nabitym nań kotletem.

Tak więc nic nie wskórałam. Jerzy nadal planuje sprzedać „Rapsodię”, Dawidowi jest wszystko jedno, a psy, niestety, głosu nie mają. Jutro, nocnym pociągiem wracam na wieś i mam wszystko i wszystkich głęboko gdzieś! Niech tkwią w Przemyślu i zamiast cieszyć się naturą, żyją w zaćmionym mieście, gdzie nawet nocne gwiazdy są zaćmione i świecą chyba tylko dlatego, że muszą.



czwartek, 19 marca 2015

Czy to już menopauza?


Chcę do domu!!! I weźcie tu, zrozumcie kobietę! W niedzielę ryczałam z tęsknoty za rodziną i Przemyślem, a dziś ryczę, bo mam dość. I rodziny i miasta. To już chyba menopauza ;(

Pierwszego dnia cieszyłam się bliskością męża. Chodziłam po mieszkaniu, z lubością dotykałam ścian, zagotowałam wodę w starym czajniku i przyglądałam się przez okno znajomym ulicom. Drugiego Jerzy zaczął stękać i marudzić a ulice zaczęły przytłaczać hałasem i smrodem spalin. Trzeciego poszłam odwiedzić byłe koleżanki i szefa. Zalała mnie fala narzekań, plotek, niezadowolenia i ogólnego, brudnego szlamu na wszystko i wszystkich. Uciekła mi taksówka, do drugiej wepchnął się przede mnie jakiś bezczelny typek i dopiero trzecią wróciłam do mieszkania, z ogromnym bólem głowy. Wchodząc na piętro, podziwiałam zamazane ściany klatki schodowej, chcąc nie chcąc, przysłuchiwałam się kłótniom sąsiadów, dobiegającym zza zamkniętych drzwi, mój nos bezbłędnie wyczuwał kto i co gotuje na obiad. Matko jedyna! Naprawdę nie mogę zrozumieć mojego, upartego jak wół, męża. Jutro przyjedzie z Rzeszowa Dawid (mój SYNUŚ! ;) i spróbuję jeszcze raz przemówić im do rozsądku. Obiecałam, że zostanę do niedzieli.

Matko jedyna!!!

niedziela, 15 marca 2015

Grunt- to rodzinka


Wspólny obiad w rodzinnym gronie to jednak podstawa. Z samego rana wsiadłam w auto i pojechałam do Aleksandry. Anka już tam była i wspólnie zaczęłyśmy kucharzyć. To znaczy Olka kucharzyła, a my dwie odgrywałyśmy rolę kuchcików. Piotrek poszedł z dziewczynkami na basen, więc cały dom był do naszej dyspozycji. No cóż... nie miało to w sumie większego znaczenia, bo i tak nie wychodziłyśmy z kuchni ;) Spokojnie, bez pośpiechu, Ola celebrowała przyrządzanie niedzielnego obiadu. Zrobiła zupę- krem z brokułów, do tego przygotowała miskę grzanek z razowego pieczywa, a na drugie danie usmażyła kotlety mielone z ziemniakami i buraczkami. Anna zzieleniała lekko na widok surówki a ja ledwie powstrzymałam się od pustego chichotu na wspomnienie słynnych buraczanych chipsów ;)- link

Po powrocie pozostałych domowników zasiedliśmy do stołu i wśród przekomarzań, śmiechu i lekkiego rozgardiaszu wspólnie zjedliśmy pyszny posiłek. Później dzieci poszły na górę, a my- starzy, usiedliśmy w fotelach z filiżankami kawy. Patrząc na Piotrka siedzącego obok żony i obejmującego ją ramieniem, na Ankę kłócącą się żartobliwie z bratem i ciepły uśmiech Aleksandry, poczułam z całą mocą jak tęsknię za własną rodziną. Kto im pichci zielone zupki i czerwone buraczki? Kto im dogadza i się o nich troszczy? I znów dopadły mnie te cholerne wyrzuty sumienia...

Po południu, już z Rapsodii, zadzwoniłam do Jerzego. Pogadaliśmy o wszystkim po trochu, on o Przemyślu, ja o swojej wsi... Pan Gruba Ryba przyjął w końcu jego projekt i natychmiast zlecił kolejny, Saba obszczekała sąsiada i wywiązała się jakaś pyskówka pomiędzy obszczekanym i moim mężem, skończył się proszek do prania... Słabo jakoś kleiła nam się gadka. Po kilku minutach pożegnaliśmy się. Bez deklaracji o wielkiej miłości, tęsknocie czy czegoś w tym stylu. Zadzwoniłam jeszcze do Dawida. Porozmawialiśmy o szkole, rozrywkach, kolegach... Boże, jak ja za nim tęsknię! Mimo że rozmawiamy przez telefon co kilka dni, to marzę o tym, żeby mocno przytulić mojego dorosłego syna, jak za jego dawnych, smarkatych czasów.

Poszłam do sadu. Przyglądając się swojej robocie sprzed kilku dni i wypatrując pierwszych pąków na gałęziach, robiłam rachunek sumienia. Dziwnie nam się ułożyło. Ja tutaj, oni na przeciwnym krańcu Polski. Każde z nas żyje oddzielnym życiem. Ja maluję drzewa kurzymi kupami, Jurek klika myszką komputera, a Dawid? Nie wiem nawet co robi mój syn...

Wracając do domu, pomiędzy oborą i stodołą podjęłam decyzję. Jadę do Przemyśla. Na kilka dni, może na tydzień. Piotrek i jego ludzie kończą pomału robotę, zresztą znają tu każdy kąt a kawę mogą przez ten czas przyrządzić sobie sami. Porządki w ogrodzie mogą poczekać, a mój związek z Jerzym chyba nie. Musimy porozmawiać twarzą w twarz, popatrzeć sobie w oczy, dotknąć dłoni... Tak...zdecydowanie. Jeśli on nie chce, muszę działać ja. Jutro więc zostawiam Rapsodię w rękach Piotrka i Anki i jadę do domu. Może uda mi się namówić Jerzego, żeby wrócił ze mną? O niczym bardziej nie marzę! Jak to będzie pięknie, gdy w końcu razem tu zamieszkamy i wspólnie będziemy pić kawę na tarasie. Gdy będziemy, ramię w ramię, kopać ogródek, naprawiać płoty, kłócić się o drobiazgi i godzić w sypialni koloru zmysłowego dotyku...



czwartek, 12 marca 2015

Do sadu, marsz...


Wiosna! Wiosna śpiewa w powietrzu! Poczuli ją chyba również budowlańcy, bo tylko jeden pozostał w domu, a pozostali wleźli na dach stodoły i stukają zawzięcie młotkami. Ja również opuściłam domowe pielesze i ruszyłam do sadu. Włożyłam ciepłe gumowiaki, kufajkę, czapkę i rękawiczki z obciętymi palcami i niczym rasowa wieśniaczka z dziada-pradziada wzięłam się za ogrodowe porządki. Najpierw postanowiłam pobielić drzewa owocowe. Piotrek oświecił mnie, że trzeba to było zrobić dawno temu, ale cóż- lepiej późno niż wcale. Wcześniej poczytałam w internecie o tym skomplikowanym zabiegu, gdyż lubię znać sens tego, co robię. Pewnie Ameryki nie odkryłam, ale ci z Was, którzy tak jak ja o wiejskim życiu mają blade pojęcie, może dowiedzą się czegoś pożytecznego.

Bielenie drzew owocowych wykonuje się w celu zabezpieczenia pni i kory drzew przed uszkodzeniami wynikającymi z nagłych zmian temperatury, a nie, jak naiwnie do tej pory myślałam, w celu ochrony przed robactwem. Warunki do powstawania ran zgorzelinowych występują zazwyczaj w styczniu i lutym, gdy w słoneczne dni pnie drzew i grubsze konary silnie się nagrzewają, a nocą podczas gwałtownego spadku temperatury pobudzone do życia tkanki przemarzają. Zapobieganie uszkodzeniom mrozowym na pobielonych pniach drzew polega na tym, że następuje częściowe odbicie promieni słonecznych, kora mniej się nagrzewa, a tym samym nie podlega zbyt dużym wahaniom temperatury w okresie zimy.

Drzewka najczęściej bieli się wapnem. Do dziesięciu litrów wody dodałam dwa kilogramy wapna, które pokradłam z Piotrkowych zapasów przechowywanych w oborze. Doczytałam, że aby deszcz nie spłukiwał mieszanki zbyt łatwo, należy dodać gliny lub krowiego nawozu. Nie miałam ani jednego, ani drugiego, więc zebrałam się na odwagę i zapukałam do sąsiedzkich drzwi. Otworzyła mi babunia w chusteczce na głowie i patrzyła na mnie niczym na kosmitkę, gdy jąkając się i czerwieniąc, poprosiłam o kurze odchody. Po kilku minutach krępującej ciszy pozwoliła mi iść do kurnika i zabrać wiadro kurzeńca. Nie odstępowała mnie na krok, obserwując z uwagą moje niezdarne poczynania. Pewnie bała się, że cichaczem zgarnę pod kurtkę jakąś kurę i jej ulubienica skończy marną śmiercią w garnku dziwacznego gościa ;) Po dokładnym wymieszaniu wapna z dodatkami, mieszaninę naniosłam pędzlem na pnie drzew owocowych i nasady grubszych konarów. Południową stronę pni i grubych konarów pomalowałam nieco wyżej. Z tej strony pnie drzew nagrzewają się najsilniej, przez co w miejscach tych są najbardziej narażone na wystąpienie ran. Czynności te zajęły mi całe przedpołudnie.



Choć internet chodzi tu wyjątkowo opornie, jest wspaniałą kopalnią wiedzy. Tam właśnie wyczytałam o kolejnym cudzie ogrodników, dzięki któremu owocowe drzewka nie chorują i przynoszą wspaniałe plony. Ogród, a szczególnie sad, jest ucywilizowanym i okiełznanym lasem. A jak jest z drzewami w lesie? Radzą sobie same. Nikt ich nie nawozi, nie podlewa, nie pielęgnuje... A rosną piękne, zdrowe i do samego nieba. W warunkach naturalnych rośliny radzą sobie same, bez pomocy ogrodnika-opiekuna, gdyż mają swoich „naturalnych” pomocników w postaci grzybów. Takie współżycie korzeni roślin z grzybami określa się mianem mikoryzy. Aż około 80% roślin rosnących wśród nas korzysta z zalet tego współżycia. I to już od wielu milionów lat! Korzenie roślin, wspomagane przez otaczającą je gęstą sieć strzępek grzybów symbiotycznych, mają powierzchnię chłonną nawet kilka tysięcy razy większą niż bez grzybowego towarzysza. Strzępki grzybowe transportują składniki pokarmowe i wodę z miejsc, do których korzenie roślin samodzielnie by nie sięgnęły. Pomyślałam więc, czemu nie zafundować moim drzewom takiej pomocy? Zamówiłam żywą grzybnię do drzew owocowych link i jak tylko przyjdzie, szczodrze podleję nią moje jabłonki, wiśnie i co tam jeszcze rośnie. Dodatkowym atutem są owocniki grzybów jadalnych, które być może (ale tylko być może) wyrosną sobie pod pniami. Co prawda na borowiki czy maślaki trzeba poczekać kilka lat, ale przecież nigdzie się nie wybieram ;) Mikoryzę można stosować również na inne niż drzewa rośliny. Zarówno ogrodowe, jak i ozdobne, hodowane w donicach i ożywiające nasze balkony w miejskich blokach.



Po południu miałam zamiar przekopać zarośnięty ogródek warzywny, ale po kilku metrach, moje miastowe dłonie i nieprzyzwyczajony kręgosłup postanowiły się zbuntować i bogatsza o kilka odcisków, zrezygnowałam, wlokąc się do domu i masując krzyż.

Ale się nie poddam! Zapędzę Ankę ;)

poniedziałek, 9 marca 2015

Prorocze sny na nowym miejscu


Podobno światowi naukowcy wielu odkryć dokonali dzięki własnej podświadomości. Dla przykładu Mendelejew miał we śnie wizję układu okresowego pierwiastków, a fizyk Niels Bohr zobaczył model atomu. Ciągle jeszcze istnieją prymitywne ludy, które wierzą w niezwykłą moc snów. Okazało się, że do ludów tych należą również Aleksandra i Anna, które kazały mi zapamiętać sen, jaki nawiedzi mnie pierwszej nocy spędzonej w Rapsodii. Chciałam być posłuszna ich zabobonom i usatysfakcjonować dziewczyny barwną opowieścią, ale nie wyszło.

W pierwszą nockę padłam, sama nie wiem kiedy. Robotnicy dawno już pojechali, gdy wciąż jeszcze układałam swoje rzeczy, sprzątałam...sprzątałam... i sprzątałam. Nie miałam nawet sił na prysznic i ledwo ochlapawszy się wodą, padłam jak kawka. Spałam niczym kamień, a jeśli nawet coś mi się śniło, to niestety nie pamiętam nic kompletnie. Druga noc miała być w planie bardziej konstruktywna. Ale... znowu nie wyszło, bo w ogóle nie spałam. Dzień nie był już taki szalony, chłopcy skończyli robotę po szesnastej a ja poszłam na długi spacer nad Drawę. Wróciłam, gdy na niebie pojawił się księżyc. Otulona ciepłym, polarowym kocem, długo siedziałam na tarasie z kubkiem miętowej herbaty w dłoniach i cieszyłam się spokojem. Bujałam się na starym, wiklinowym fotelu i głupkowato uśmiechałam do gwiazd, które- chyba też rozbawione- mrugały do mnie filuternie. To niemożliwe, żeby były to te same gwiazdy co w Przemyślu, albo nawet w Choszcznie. Takie wielkie i jasne... Gdy zmarzłam, wróciłam do domu i zrobiłam sobie długą, pachnącą kąpiel w nowej wannie. Zaszalałam... Przeczytałam gdzieś o relaksującej i odżywczej Kąpieli Kleopatry. Do wody dolałam dwa kubki pełnotłustego mleka, w których rozmieszałam dwie torebki budyniu śmietankowego (hm...nie wiedziałam, że budyń śmietankowy był znany już w czasach Kleopatry ;)). Zapaliłam kilka świeczek, w tle cichutko brzęczało radio, a ja rozkoszowałam się długą chwilą przyjemności. Po półgodzinnym moczeniu rozgrzana i pachnąca, z opadającymi z rozleniwienia powiekami położyłam się do łóżka i... senność odeszła.

Gwiazdy, które tak bardzo podziwiałam chwilę wcześniej, zaczęły włazić mi do sypialni. Tuż za nimi pchał się bezczelnie rożek księżyca, który dawał tyle światła co stuwatowa żarówka. Nie posiadam jeszcze rolet, a firanka jest cieniutka, więc blask nocnych świecidełek miał doskonale pole do popisu. W widmowym świetle księżyca wszystko zdawało się nierzeczywiste, a przy uruchomieniu się wyobraźni, nawet lekko przerażające. Wiem, to irracjonalne, ale nigdy nie mówiłam, że jestem tak całkiem normalna ;) W końcu, z wielkiej desperacji, powiesiłam na oknie ów polarowy koc i odwróciwszy się plecami do świata, zacisnęłam mocno powieki z zamiarem wyśnienia w końcu proroczego snu, tak wyczekiwanego przez dziewczyny. Gwiazdy odpuściły atak, ale teraz z kolei przyczaiła się...cisza. Czy spaliście kiedyś samotnie w namiocie na środku pustyni? Ja też nie, ale tak właśnie się czułam. Żadnego szmeru kół samochodów, pomrukiwania silników, pijackich śpiewów pod oknami czy chociażby delikatnego szelestu zza ścian. Żadnego dźwięku, oprócz własnego posapywania i coraz szybszego bicia serca. Matko jedyna! O trzeciej w nocy wstałam i włączyłam radio ;) Przewalałam się na wyrku, aż zza polarowego koca zaczęły prześwitywać blade cienie wstającego dnia.

No i co teraz? Chyba będę musiała coś wymyślić. Przecież nie przyznam się, że całą noc nie spałam, bo najpierw straszył mnie księżyc, a później przerażała cisza. Pomyślą, że zdurniałam kompletnie! Hmm... sama zaczynam tak myśleć ;)



sobota, 7 marca 2015

Pierwszy dzień na wsi


Jaki piękny dziś dzień! Słonko świeci, jakby wszystkie ciemne plamy na jego obliczu były tylko wymysłem szalonych naukowców. Kilka białych obłoczków płynie po niebie i wygląda jak pucharki śmietankowych lodów. Różnokolorowe krokusy, białe przebiśniegi i podobne do nich błękitne śnieżniki, coraz śmielej wychylają swe łebki w całkowicie niespodziewanych miejscach i cieszą oko, zapowiadając rychłą wiosnę. Ptaki oszalały i świergolą nieprzerwanie w zaroślach nieopodal płotu. Wiatr, choć chłodny, przynosi zapachy kiełkującej zieleni i zawiązujących się z wolna pączków na gałęziach. Kogut zza płotu śpiewa serenady do wiosny, a jego żony wtórują mu radośnie.

I co z tego???!!!

Ja sprzątam, myję, szoruję, układam, przekładam, powlekam, przewlekam w coś innego, zmywam naczynia, podłogę, czyszczę, zamiatam, znowu pełen zlew garów, poleruję, szoruję... I kto w ogóle wpadł na kretyński pomysł, żeby wiatrołap pomalować na biało???!

Jaki „piękny” dziś dzień...

piątek, 6 marca 2015

Trudne Polaków o dutkach rozmowy...


Jutro! Już jutro wsiadam w golfa i wyjeżdżam do Jagodzic. I nie wracam. Cały tydzień przewoziłam swoje klamoty na wieś, robiłam ostatnie zakupy i pozostaje mi tylko zapakować swą osobę, ucałować kuzynkę i powiedzieć bye,bye ciasnej i nie własnej kawalerce. W Rapsodii piec już podłączony. Podobnie jak ogrzewanie, działa w końcu w pełni elektryka, kanalizacja i wszelkie ustrojstwa niezbędne do zamieszkania we względnym komforcie. Piotrek obiecał, że chłopaki nie będą już szwendać się po całym domu, skupiając się na wykończeniu piętra, więc będę miała nawet coś w rodzaju prywatności. Hmm... nie wierzę w to za bardzo, ale nic i nikt już mnie nie powstrzyma przed przeprowadzką. Choć wcale nie było mi z Anią źle, a wręcz przeciwnie. Dawno nie czułam się tak dobrze. Długie, wieczorne pogaduchy przy kubku malinowej herbaty bądź lampce wina. Wspólne chichoty (nierzadko aż do łez i bólu brzucha) nie wiadomo z czego... nie pamiętam, kiedy tak się śmiałam. Nie wchodziłyśmy sobie w drogę, nie było żadnych spięć... aż do dziś.

Jeśli nie wiadomo o co, to wiadomo, że chodzi o pieniądze. Odkąd dorosłam, pracowałam na własne utrzymanie. Rodzice zginęli tragicznie gdy byłam na drugim roku pielęgniarstwa. Renta rodzinna nie wystarczała, łapałam więc każdą okazję do zarobienia paru groszy. Po narodzinach Dawida zostałam w domu cztery lata. Ciężko było. Jerzy pracował na dwóch etatach (był księgowym) i studiował zaocznie informatykę, a ja zajmowałam się domem i dzieckiem. Standard- jak pewnie w wielu rodzinach. W wieku czterech lat młody poszedł do przedszkola, a ja wróciłam do zawodu. Obskoczyłam kilka szpitali i w końcu, na kilkanaście lat, wylądowałam w klinice urody u doktora Niziny. Nie zarabiałam może kokosów, ale czymś mogłam wspomóc domowy budżet i miałam świadomość własnej przydatności w tym zakresie- a to było dla mnie bardzo ważne.

Teraz jestem na garnuszku męża. Mamy wspólne konto i w każdej chwili mogę wybrać potrzebne fundusze, ale mimo ponad dwudziestoletniego stażu małżeńskiego, jakoś mi głupio. Pieniądze na remont stanowią oddzielną pulę i staram się trwonić je tylko w tym celu i w miarę oszczędnie. No cóż... różnie te starania wychodzą...;)
No i właśnie o kasę poszło z Anką. Moja kuzynka jest wybitną indywidualnością. Ambitna i stanowcza, a przy tym uparta jak osioł. Chciałam rozliczyć się z nią finansowo- bo wiadomo, dwa razy tyle wody, prądu i tym podobnych rzeczy. Siedziałam jej na głowie prawie dwa miesiące! Dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Święty mógłby się wściec, a mniej święty z pewnością znienawidziłby gościa do szpiku kości. A ta się obraziła! Śmiertelnie!
Idiotyczne są takie sytuacje, nie uważacie? Rozmowy o pieniądzach zawsze są niezręczne a nieporozumienia na ich tle mogą rozbić najtrwalsze przyjaźnie lub skłócić kochającą- wydawałoby się do grobowej deski-rodzinę. Sama znam z autopsji sytuację, gdzie dwaj bracia, po śmierci rodziców i odziedziczeniu starego domu, zamienili się w śmiertelnych wręcz wrogów. To przykre...

I po co nam te pieniądze? Czy nie ciekawiej było w zamierzchłych czasach, gdy zainteresowani prowadzili handel wymienny?                                                 Ja ci pierzynę, ty mi koszyk jaj ;)

Moja,świętej pamięci, Babcia mówiła zawsze: „Kochajmy się jak bracia- liczmy  jak Żydzi”.                                                                                                                  I coś w tym jest.

niedziela, 1 marca 2015

Kolory marzeń


Zmieniłam profesję. Zamiast ze strzykawką i w białym fartuchu, biegam po domu z wałkami i pędzlami, ubrana w stary, wyświechtany dres. Trudno stwierdzić, w jakim kolorze jest moje robocze ubranie, ale przypatrując się uważnie, można zaobserwować, jakie barwy będą miały ściany wiejskiego domu.

Na prawym rękawie bluzy pyszni się okrągła plama, koloru lodów waniliowych. To będzie salon. Spokojny, zrównoważony kolor przechodzi w soczystą lawendę (lewa nogawka), w której to barwie urządzona jest jadalnia. Duży, dębowy stół i sześć krzeseł, wyszperanych w sklepie z używanymi, starymi meblami, zaprasza do sutego posiłku. Wspólnie z Aleksandrą, odnowiłyśmy meble, zaprzyjaźniona krawcowa uszyła kolorowe obicia na krzesła. Biały obrus jest co prawda na razie z ceraty, gdyż szkoda mi rozkładać pięknych, haftowanych płócien, gdy w każdej chwili na stole może znaleźć się puszka farby, lub niedoczyszczony do końca pędzel, zamiast eleganckiej, obiadowej porcelany. Stoi za to na nim szklany wazon, w który włożyłam zerwane na podwórku gałązki forsycji i zaczynające się już zielenić pędy jakiegoś krzaczora z lasu. Lawenda przechodzi z powrotem w wanilię, przełamaną dużymi kaflami w kolorze kawy z mlekiem. Boki szafek kuchennych są w kolorze ciemnobrązowym a limbowe fronty zaopatrzone w proste uchwyty z niklu satynowego. Kuchnia jest już w pełni wyposażona. Olbrzymia lodówko zamrażarka i zmywarka w zabudowie, mnóstwo blatów i mały, narożny stolik z obitymi tym samym materiałem co krzesła, ławami. Tradycyjnie biały, dwukomorowy zlew umiejscowiony jest pod oknem. Zmywając gary lub płucząc marchewki będę patrzyła na kwitnące jabłonie ;) W oknie wisi krótka, gęsto pomarszczona biała firanka, nadająca przytulności dużemu pomieszczeniu. Kuchnia jest prawie zawsze sercem domu i marzę, żeby oprócz funkcjonalności, była naprawdę przytulna.

Do salonu wchodzi się z niewielkiego holu. Z jednej strony korytarza, przez drewniane drzwi wychodzi się do jeszcze mniejszego wiatrołapu i wprost na podwórze, a z drugiej pną się schody na piętro. I hol i wiatrołap pomalowane są na biało, aby optycznie zwiększyć ich metraż. I pomimo tego, że są to najmniejsze pomieszczenia w domu, na moim dresie najwięcej abstrakcyjnych plam jest właśnie koloru białego. Boże, malowanie- to była katorga! Pełno załamań, łuków, zakamarków... A wszystko w ciasnocie i kręcących się wciąż budowlańcach. No, ale dałam radę ;)

Piętro też zaplanowałam w samych jasnych kolorach ziemi. Swoją drogą, kupując farby w choszczeńskim Bricomarche, umierałyśmy z Anką ze śmiechu. Chciałam nabyć kolor biały, różne odcienie szarości i beżu- ale oprócz bieli- nie było zwykłych nazw. Były za to puszki zatytułowane; Niewinny poranek, Migdałowa pokusa, Błogi odpoczynek, Wonny świt, czy Oddech lata. Po namyśle wybrałam do sypialni Zmysłowy dotyk (choć zastanawiałam się nad Kuszącą tajemnicą), do garderoby Anka zasugerowała Górskie echo (nie wiem, o co jej chodziło;) a do Dawida Pustynną burzę. W związku z tym, że nie było farby o kolorze Pościel sobie sam, do gościnnego zdecydowałam się na Szelest liści. Gdybyście chcieli poznać kolor tych tajemniczych zwrotów- oto one




Gdy przypomnę sobie moje mieszkanie w bloku, nie mogę wyjść ze zdumienia, że tak zmienił się mój gust. Kuchnia jest tam w żywym pomarańczu, duży pokój zielony, sypialenka fioletowa a pokój Dawida chełpi się każdą ścianą inną. Po filozoficznej rozmowie, przy butelce martini obalonej z Anką i Olą, doszłam do wniosku, że wszystko zależy od otoczenia. Szarobure miasto wymuszało kolorowe, papuzie wręcz mieszkanie, a barwna, soczysta wieś wystarczająco dogadza zmysłom i pozwala na skromne, wyciszające kolory ścian domu.

Piotrek powiedział dziś, że za tydzień mogę wprowadzać się do Jagodzic. Wreszcie!!!