a

a

niedziela, 29 listopada 2015

Męskie rządy


Chwaliłam się, chwaliłam i co? I dupa. Leżę i kwiczę, ze stanem podgorączkowym i załzawionymi oczami.
Wczoraj był piękny dzień. Poranny przymrozek oszronił drzewa, krzaki i dachy zabudowań. W promieniach nisko wiszącego, listopadowego słonka wszystko skrzyło się, niczym oprószone jakimś magicznym pyłem. Po prostu nie można było nie pójść na spacer. Wzięłam sunię, aby starowinka rozruszała trochę swoje zesztywniałe stawy, i kozy, żeby chapnęły kilka ostatnich listków i pobrykały na świeżym powietrzu. Przez ostatnie kilka dni stały biedulki non stop w oborze, bo na zmianę wiało, lało, albo jedno i drugie naraz. 
Pierwszą godzinkę spacerowałyśmy sobie po bajkowym lesie miło i przyjemnie, a następne dwie usiłowałam zagonić rogate towarzystwo do domu. Boże! Równocześnie zgrzałam się jak w fińskiej łaźni i zmarzłam jak przysłowiowy pies, choć patrząc na zadowoloną Sabę, zwątpiłam w słuszność tego powiedzenia. Zanim wróciłyśmy do domu z zaplanowanej godziny zrobiły się cztery, a dzisiaj mam tego skutek.

I jakoś przeżyłabym dreszcze, katar i bóle mięśni, gdyby nie fakt, że Jurek postanowił się mną zaopiekować... Zaczęło się całkiem przyjemnie. Dostałam prikaz, żeby nie ruszać się z łóżka, a mój wspaniałomyślny mąż poszedł do kuchni zrobić śniadanie. 
Zamarzyły mi się naleśniki... Matko jedyna, gdzie ja miałam łeb? Leżałam sobie spokojnie w salonie, oglądając telewizję śniadaniową, a Jurek krzątał się po kuchni.
-Mariola, a ile jajek? -Dwa.- Mikser hałasował, a redaktorka rozmawiała o skutkach bezstresowego wychowywania dzieci. Podgłośniłam telewizor.- Mleko przegotować?- Nie.- Całkiem to było ciekawe. Właśnie miała lecieć jakaś uliczna sonda.- Chodź zobacz, czy taka konsystencja dobra?- Wygrzebałam się z koców i poczłapałam do kuchni. W progu prawie wyrżnęłam orła na rozmazanym białku.- Sorki, jajko mi spadło. Właśnie miałem posprzątać- W milczeniu patrzył, jak zmywam podłogę.- To jak? Chyba jeszcze trochę za rzadkie, nie?- Zanim starłam pół kilo mąki z blatu stołu i wróciłam do łóżka, sonda właśnie się skończyła i pani redaktor zaprosiła kolejnego gościa. Z przyjemnością zapadłam się w miękkie leże...- Mariolka, a która patelnię mam wziąć?- Tą żeliwną.- A gdzie jest? Boże... Znów rozgrzebałam koce. Dałam do ręki patelnię, zalałam wrzątkiem herbatę i z ciepłym płynem w kubku wróciłam do salonu. Przy stole w studio znów siedział ktoś inny. Szybko wciągnęła mnie dyskusja o zdrowym żywieniu i świątecznych przepisach.- A olej rzepakowy, czy słonecznikowy?- Rzepakowy.- W telewizji mówili o gotowaniu na parze, a z kuchni dobiegało przyjemne skwierczenie. W brzuchu zaczynało mi z wolna bulgotać z głodu.- Kur*a ! Mariolka, pies może jeść naleśniki? Bo spadł mi na podłogę. -Chyba może.- Wpuściłam Sabę do domu. Zjadła z pięć... W moim żołądku tasiemce namiętnie grały w kręgle, a z kuchni dolatywały apetyczne zapachy. Nagle usłyszałam szum odkręconej na maksa wody – Kur*a! Mariolka, mamy coś na oparzenia?- KUR*A! Wylazłam z łóżka i poszłam do apteczki. Opatrzyłam rękę mistrza i skończyłam smażyć naleśniki. Mimo pęcherza na palcu Jerzy z apetytem wciągał gorące placki z dżemem. – No, dobre nam wyszły.- Z zadowoleniem poklepał się po brzuchu.- Ale czemu ty wstałaś, kobieto! Mówiłem ci, że masz leżeć. Kładź się, a ja zacznę gotować obiad. Może rosół, co? 

Jasna cholera! Poczułam dziki apetyt na jakąkolwiek chińszczyznę z proszku. Spojrzałam na bajzel w kuchni.


Zrezygnowana kiwnęłam głową i wróciłam do łóżka, modląc się, aby Jerzy nie wpadł na pomysł upieczenia szarlotki...


poniedziałek, 23 listopada 2015

Post chamski, bezczelny i niepolityczny


Jak wynika z najnowszych sondaży telewizyjnych, ponad połowa Polaków jest przeciwna przyjęciu uchodźców. Sondaże internetowe mówią o 75% niechęci, a życiowe wskazują na prawie 100%. Przynajmniej w moim otoczeniu. Spotkałam się jednak z pewnym uchodźcolubem, który po długiej moralizatorskiej pogadance, przekonał mnie zupełnie do swoich racji. Kompletnie mnie rozbroił.
I gdyby dziś jakiś biedny terrorysta stanął w moim progu, przywitałabym go chlebem, solą i kotletem schabowym. Tylko kozy musiałabym dobrze zamknąć... W końcu czego tu się bać? Już 500 lat temu Indianie mieli problem z imigrantami, a teraz- proszę- mieszkają sobie spokojnie w rezerwatach.

Ów sympatyk imigrantów odsądził mnie od czci i wiary, zarzucając, że latam do schroniska z karmą dla psów, wydaję pieniądze na jakieś charytatywne akcje (pochwaliłam się zakupionym w Kurniku kalendarzem), przygarniam wiewiórki, kozy, prosiaki, a odwracam się od ludzi w potrzebie. No, chamstwo po prostu. I tak sobie pomyślałam, ma facet rację. Przecież moi czworonożni terroryści są tak samo niebezpieczni, jak ci chodzący na dwóch nogach. 
Taki wiewiór na przykład. Naraził mnie na koszty karmy, witamin, wizyt u weterynarza, popełnił sabotaż na moim haftowanym obrusie, wielokrotnie doprowadził do łez, zafundował kilka nieprzespanych nocek, a w zamian dał tylko kilkadziesiąt wybuchów. Ze śmiechu. 
Albo taki Boczek. Uratowałam go, dałam dom, jedzenie, uczucie, a ta świnia miny mi w sadzie podkłada. Śmierdzące. 
Saba kilka razy wypróbowała na mnie działanie broni chemicznej. Ostatnio- przedwczoraj, gdy wytarzała się w Boczkowej minie i cała szczęśliwa przybiegła po pieszczoty. Zanim się zorientowałam, było już za późno. Musiałam iść pod prysznic i do pralni... 
A konie? To są dopiero bestie! Kilka dni temu Ajron opowiadał, że Prima bezczelnie wysadziła go z siodła. Jednym słowem zwierzaki zawsze zapewniają bombowe przeżycia.

Niemiecka prasa uspokaja nas, że bardzo wielu imigrantów zasymilowało się z otoczeniem, przeszło na chrześcijańską wiarę i uznaje prawa obowiązujące w ich nowym kraju. To, że kobiety chodzą w burkach, związane jest tylko i wyłącznie z zimnym klimatem. Wieprzowiny nie jedzą, bo nie lubią, a o wschodzie słońca padają na twarz, bo ich po prostu w oczy razi. 
Myślę, że w Polsce zaaklimatyzowaliby się równie łatwo. Taki na przykład taksówkarz, pytałby się grzecznie, czy wysadzić nas pod domem, czy na najbliższym skrzyżowaniu. Nowi sąsiedzi dawaliby bombonierki w ramach zacieśniania sąsiedzkich więzi, mechanik samochodowy szybko i sprawnie wymieniłby w aucie koło zamachowe, a nauczycielka w szkole straszyłaby dzieci, że jak będą gadać, to je rozsadzi. Normalka.

Moje pożegnanie będzie dziś cytatem z pewnego człowieka. Jest to muzułmanin francuskiego pochodzenia, mieszkający obecnie na Hawajach — Ross Pierre Dolevas.
Aloha Akbar.
Ps. Wiedzieliście, że Harry Potter też jest imigrantem?



piątek, 20 listopada 2015

Śmierć na 1000 sposobów


Widziałam wiele kretyńskich sytuacji, czy zachowań. Oglądałam wiele idiotycznych programów czy filmów. Lecz to właśnie w paradokumentalnym serialu „Śmierć na 1000 sposobów”, znalazłam najwięcej idiotów na centymetrze kwadratowym. Nigdy nie wiadomo co wydarzy się za chwilę. Nie wiadomo jaki efekt wywoła motyl, trzepoczący skrzydłami gdzieś na drugim końcu świata. Jaki skutek będą miały czyny, pomysły, czy po prostu czyjaś głupota. Więc chwytajmy każdy dzień i cieszmy się każdą chwilą, bo nie wiadomo co i kiedy może nam zaszkodzić.

Na przykład piękności- szkodzi złość. 
Pewna wzgardzona kochanka, porzucona przez przystojnego chemika, postanowiła z zemsty zdewastować jego laboratorium. Rzucała czym popadnie i w co popadnie. Pech chciał, że rzuciła o jeden raz za dużo. Owa pechowa menzurka, która wpadła w rozwścieczone ręce zawierała azydek sodu. W połączeniu z wodą i innymi środkami chemicznymi azydek zmienił się w toksyczny azotowodór. Wskutek wciągnięcia trujących oparów do płuc, wzgardzona kochanka zamieniła się w martwą kochankę. I problem się rozwiązał...
Pewien nieznający umiaru fryzjer, zasmakował w narkotykach. Często, gęsto, zażywanych wspólnie z co gorętszymi klientkami. Niestety, nie wyszło to fryzjerowi na zdrowie. Naszprycowany i nawalony mistrz nożyc, padł prosto na rozgrzaną prostownicę, przepalił sobie tkanki i z gorącego fryzjera zamienił się w zimnego frajera.
Pewien nowobogacki postanowił zatrudnić służącą. Kobieta sprzątała, gotowała i... zarażała. Niezbyt przywiązana do higieny i mająca widocznie wstręt do mycia rąk, w ciągu kilku lat wykończyła kilkunastu gospodarzy, hojnie obdarzając ich zarazkami duru brzusznego.
Nie wspomnę o striptizerce, która tańcząc na rurze udusiła się własnymi cyckami, czy też o wielbicielce egzotycznych zwierząt, uduszonej przez własnego BOA.
Wspomnę za to, bo ta historyjka spodobała mi się najbardziej, o dwóch myśliwych i ich wiernym psie. Dwaj wielbiciele krwawego „sportu” wybrali się na kaczki. Nie chciało im się wysilać, więc aby wypłoszyć ptactwo z zarośli, rzucili laskę dynamitu z podpalonym lontem. Ich piękny, mądry golden retriever pobiegł w krzaki i profesjonalnie zaaportował laskę. Nie muszę chyba pisać, że tego dnia kaczkom nie groziło już niebezpieczeństwo, a amatorzy pieczystego, sami stali się pieczystym...

Tak więc, moi drodzy, śmierć czasem nie jest taka zła- pod warunkiem oczywiście, że zdarza się jakiemuś „mędrcowi”. Ja preferuję i życzę sobie „śmierci” ze śmiechu. Lubię się bawić, uwielbiam ludzi z dystansem i kocham Monty Pythona. Uważam, że poczucie humoru jest niezbędne do funkcjonowania w każdej dziedzinie i w każdej komórce społecznej. Jest nieodzowne, jeśli chcemy zachować zdrowie psychiczne, żyjąc w dzisiejszych czasach. 

Jeśli uważacie podobnie i macie ochotę na tonę śmiechu, kwintal przyjaźni, kilogram miłości i parę deka przemyśleń o życiu, zapraszam do lektury mojej kolejnej powieści „ROZUM KONTRA SERCE”,



 której premiera odbyła się w dniu wczorajszym ;)))
http://zaczytani.pl/ksiazka/rozum_kontra_serce,druk

Wątpliwości pomoże rozwiać recenzja powieści, umieszczona na jednym z literackich blogów ;)
Literacki świat



niedziela, 15 listopada 2015

Znachorka, czyli naturalne metody leczenia przeziębienia


Za oknem szaro, buro i deszczowo. Grube krople stukają w parapety okien, wiatr gwiżdże w szczelinach a gałęzie brzóz tańczą jak szalone. Cytryna zasuszona, mleka nie ma, nie trzeba walczyć z serami ani codziennym dojeniem kozy. Wydawałoby się luz- blues. Walnąć się z książką i oddawać słodkiemu nicnierobieniu. O nie! Nie ma tak dobrze. W domu ciepło i przytulnie. W kominku trzaskają suche polana, cicho gra telewizor, głośno natomiast zachowują się moi panowie. Smarkają, kichają, kaszlą i narzekają na swój ciężki los. W każdym pomieszczeniu unosi się woń mentolu, eukaliptusa i czosnku. Grypa, panie..., grypa. Albo inne dziadostwo. A dwaj chorzy faceci w domu, to prawdziwy Armagedon.



W piątek ze szkoły przyjechał Dawid. Zasmarany, z załzawionymi oczami i gorączką. W związku z tym, że chłopak nie jest pazerny, zaraz podzielił się szczerze zarazkami z ojcem. I leżą teraz, każdy w swoim łóżku, a ja latam od jednego, do drugiego z różnymi miksturami.
Mieszkając w Przemyślu często chorowałam. Teraz jakoś się uodporniłam i nie jestem już łatwym łupem dla wszechobecnych rinowirusów. Może wpłynęła na to zmiana diety, stylu życia, może coś innego, w każdym razie nie jest ze mną tak źle. Jako pielęgniarka wiem co nieco o składzie i działaniu antybiotyków i ogólnie dostępnych leków przeciwprzeziębieniowych. W związku z tym staram się używać ich jak najmniej, posiłkując się starymi, domowymi i naturalnymi metodami walki z chorobą. Działają, pod warunkiem jednak, że zastosujemy je już przy pierwszych objawach.

Głównym problemem podczas kataru jest podrażnienie błony śluzowej nosa. Najlepiej jest przepłukiwać nos zwykłą solanką i stosować inhalacje. Solankę szykuję ze szklanki przegotowanej, ostudzonej wody, ¼ łyżeczki niejodowanej soli i szczypty sody oczyszczonej. Irygację nosa najprościej wykonać przy użyciu zwykłej gumowej gruszki. Sposobów na inhalacje jest bardzo wiele. Poczynając od profesjonalnych inhalatorów, poprzez napary z ziół, aż do oparów różnych olejków. Ja stosuję ten ostatni sposób. Kilka miętowych kropli (na spirytusie) zakraplam na łyżeczkę i podpalam zapałką. Gdy spirytus się wypali, mocno wdycham intensywny, miętowy zapach, każdą dziurką po kolei. Taka inhalacja jest bardzo skuteczna, choć pierwsze kilka wdechów wyciska łzy z oczu i powoduje wręcz pieczenie w gardle. Wykonujemy ją maksymalnie trzy razy dziennie.
Kolejny problem to ból gardła. Każda z Was zna przepis na syrop z cebuli. Nie każdy jednak lubi ten smak czy zapach. Ja robię syrop z buraka. Można go zrobić według tego samego przepisu, ja jednak po prostu wydrążam spory okaz, wsypuję do środka łyżkę cukru i czekam, aż we wgłębieniu pojawi się sok. Wypijam, wsypuję ponownie, i tak dalej. Jest smaczny, nie śmierdzi i przynosi ulgę. No i oczywiście litry herbaty z imbirem, sokiem malinowym, z czarnego bzu i aronii, uszykowane w termosach, stojących przy obu łóżkach, wypijane na zmianę z ciepłym mlekiem (ze sklepu, niestety) z miodem i masłem. Nie stosuję cytryny, bo wbrew pozorom nie ma ona wcale aż tak wiele witaminy C (dużo więcej ma jej czarna porzeczka, czy papryka). W liściach herbaty znajduje się glin, który pod wpływem kwasów zawartych w cytrynie zmienia się w groźny dla zdrowia cytrynian glinu. Zresztą, wbrew powszechnej opinii witamina C nie zwalcza wirusów, a jedynie ogranicza ryzyko rozwoju choroby w wyziębieniu i zwiększonym wysiłku fizycznym. Druga sprawa to fakt, że witamina ta jest bardzo wrażliwa na działanie wysokiej temperatury, więc jeśli już decydujemy się na dodanie cytryny do herbaty, poczekajmy, aż trochę przestygnie. I koniecznie wyrzućmy wcześniej fusy, w których to kumuluje się glin.
Na każdym grzejniku położyłam ręczniki, namoczone w wodzie z kilkoma kroplami olejku eukaliptusowego (mogą też być inne, ale olejek eukaliptusowy, oprócz właściwości przeciwgorączkowych, działa dezynfekująco. Rozpylony w powietrzu oczyszcza je i zabija bakterie.).
Nawilżają powietrze, ułatwiając odkrztuszanie.
Żałuję, że nie mam baniek. Stawianie baniek to stara, sprawdzona metoda. Traktowane przez lata raczej z przymrużeniem oka, znów wracają do łask. Nie bez powodu – pomagają bowiem wyleczyć zapalenie oskrzeli, zapalenie płuc, infekcje górnych dróg oddechowych, reumatyzm, osłabienie układu odpornościowego. Postawienie baniek łagodzi napięcia i stresy, poprawia też krążenie. Z powodzeniem stosuje się je u dzieci (powyżej roku). Oprócz klasycznych, szklanych baniek, przystawianych na gorąco, można kupić bezpieczne i łatwe w użyciu bańki gumowe, z którymi każdy sobie poradzi. Stworzone w bańce podciśnienie powoduje, że z małych naczyń krwionośnych zostają wyssane pewne ilości białych i czerwonych ciałek krwi. Po wynaczynieniu stają się one „ciałem obcym” i muszą być usunięte. – To mobilizuje organizm do walki z chorobą lub bólem.

No i oczywiście rosół, długo gotowany, z podwórkowej kury i wielką ilością warzyw- niezawodny lek naszych babć. Ciepły, esencjonalny płyn, przegryzany jest grzanką z masłem czosnkowym, lub z chrzanem. Mam nadzieję, że te środki wystarczą. Jeśli nie, trzeba będzie niestety jechać do przychodni. Ot, niestety uroki późnej jesieni. Jeśli komuś przydadzą się moje domowe kuracje, będzie mi bardzo miło, a wszystkim Wam życzę DUŻO ZDROWIA ;)

piątek, 13 listopada 2015

Piątek trzynastego


Pech murowany — myśli wielu z nas przewracając kartkę kalendarza i znajdując tę właśnie datę. Strach przed piątkiem trzynastego ma nawet swoją, z trudem dającą się wymówić nazwę – paraskewidekatriafobia. Skąd ten strach? 
W wielu kulturach i religiach piątek kojarzony jest z tragicznymi wydarzeniami. Prym wiedzie tutaj Biblia, która mówi, że w piątek Adam został wygnany z raju, Chrystus został ukrzyżowany, a w któryś piątek zmarli powstaną z grobów. Natomiast Rzymianie, którzy mieli znaczący wpływ na europejską cywilizację, właśnie w piątki organizowali egzekucje. 
Liczba trzynaście zrobiła dużo większą karierę, zwłaszcza że dla Żydów oraz Celtów jest to liczba szczęśliwa. Jednak w chrześcijaństwie znów mamy pecha. Trzynasty był Judasz podczas ostatniej wieczerzy, trzynaście rozdziałów ma też apokalipsa.

Oprócz pechowego piątku wierzymy w olbrzymią ilość innych zabobonów. A właściwie wcale nie wierzymy, tylko na wszelki wypadek staramy się unikać pewnych rzeczy, lub wykonywać określone rytuały, w myśl zasady „Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek”.
Czarny kot, rozsypana sól, witanie się przez próg, stłuczone lustro, przechodzenie pod drabiną, siadanie na rogu stołu i wiele, wiele innych. Swoją pulę przesądów mają aktorzy, kobiety w ciąży, uczniowie i inne grupy zawodowo-społeczne.
Chociaż obecnie lubimy wyśmiewać przesądy, to nie da się zaprzeczyć, że nieraz sami padaliśmy ich ofiarą. Tak samo nie można zapomnieć o fakcie, że towarzyszą nam one właściwie od początku i często wpływały na ważne decyzje.

Genezę niektórych zabobonów łatwo wytłumaczyć.
Czarny kot przebiegający drogę, a już nie daj Bóg w piątek trzynastego, to zmora każdego „zaboboniarza”. Przesąd wywodzi się ze średniowiecza, ze źle zrozumianego wierzenia, że samotne, stare kobiety, które otaczały się kotami, to były wiedźmy. Noc kojarzona była z częścią doby, którą władał szatan. Koty widzące w ciemności, a do tego czarne jak smoła, chętnie polowały nocą, przez co utożsamiane były z iście szatańskimi zwierzętami.
Jest też inna wersja, zaczerpnięta z legendy o wojnie stuletniej. Gdy Francuzi i Anglicy stali na polu i czekali na rozpoczęcie bitwy, między wojskami przebiegł czarny kot. Bitwę wygrała Anglia. Francuzi winą obarczyli czarnego kota i zostało to przez nich rozpowszechnione na resztę Europy. A biedny kot stał się symbolem pecha i porażki. Wygodne nie?
Choć w takim wypadku, dla Anglików czarny kot powinien być symbolem szczęścia i zwycięstwa. Zresztą, może i jest ;)


Czasem krzyżujemy palce, nogi, ręce lub co tam się jeszcze da. Używamy tego gestu, żeby zakląć szczęście – również wtedy, kiedy kłamiemy i nie chcemy być złapani. Ma to sens, bo pierwotnie ten znak był używany przez dawnych, prześladowanych chrześcijan, którzy w ten sposób się rozpoznawali.
Odpukujemy w niemalowane drewno, aby nie zdarzył się jakiś niepożądany fakt. Nasi przodkowie stukali w grobową deskę, gdy leżał na niej zmarły. Miało to odstraszyć diabła czyhającego na ludzką duszę, a z czasem zaczęto pukać w każde niemalowane drewno dla odpędzenia wszelkiego zła. Inna wersja mówi, że wzięło się to ze starego wierzenia, że dobre duchy mieszkają w drzewach, więc stukanie w drewno przywołuje te przychylne istoty i odpędza licho. Ciekawe co miałyby do powiedzenia owe duchy teraz, kiedy najczęściej pukamy w martwe drewno.
Ciekawy jest przesąd związany z nową miotłą. Jeśli wymiecie się dom nową miotłą, zanim wmiecie się coś do środka, to dosłownie wymiata się szczęście.
Kompletnie za to nie rozumiem, dlaczego lewa, tylna łapa królika przynosi niebywałe szczęście. I nie wiem komu, ale na pewno nie królikowi.
Często wróżymy sobie z różnych swędzących miejsc. Swędzi nos- na złość. No, chyba że swędzi pośrodku, to wtedy oznacza gościa. Kolana swędzą na podróż. Lewe kolano na nieudaną, ale za to prawe na ekscytujące wojaże. Lewa dłoń oznacza przypływ gotówki, a prawa spotkanie. Długo, długo można by jeszcze wymieniać. Moim skromnym zdaniem, jak przez dłuższy czas swędzi cokolwiek, to znak, że trzeba udać się do dermatologa.

A Wy wierzycie w przesądy? A może są takie, które szczególnie Was bawią, lub drażnią?
Ja nie wierzę, co nie przeszkadza mi odpukiwać w niemalowane, lub trzykrotnie spluwać za ramię ;) I wiem z całą pewnością, że zdecydowanie wolę jednak piątek trzynastego, niż poniedziałek szesnastego ;)

wtorek, 10 listopada 2015

Całkiem przyziemna romantyczność


Byłam wczoraj u Oli. Zrobiłyśmy sobie babski wieczorek, przy miętowej herbacie i kieliszeczku rumu. Herbata była jak najbardziej przyziemna, podana w swojskim kubku w kolorowe kropki. Rum „Contrabando” natomiast był (przynajmniej dla mnie) egzotyczny. Według etykiety, był to „Rum pochodzący z Dominikany. Jego słodki zapach przenosi każdego smakosza na tropikalne wyspy. Swój bogaty smak zawdzięcza słodkiej wanilii, nutce kokosa oraz świeżych i dojrzewających w słońcu owoców tropikalnych”.

Przy owych, jakże z pozoru niepasujących do siebie trunkach, prowadziłyśmy różne babskie gadki. Olkę wzięło na romantyzm i spontanicznie ułożyła najpiękniejszą definicję miłości. Idealnie połączyła romantyczny rum z codzienną herbatą. Słowa swe kierowała głównie do Anki, która zaparła się jak wół, i nie zważając na szybkim krokiem nadchodzący czwarty krzyżyk, uparcie odgania każde zbyt śmiałe portki. Ale to głównie ja zachwyciłam się tą przemową. Pozwólcie, że zacytuję słowa mojej szwagierki:

„Miłość to chęć dzielenia się wszystkim z drugim, konkretnym człowiekiem.
Miłość jest wtedy, gdy na przeraźliwy odgłos pędzącej karetki pogotowia podskakujesz go góry i dzwonisz w panice, aby usłyszeć jego głos. Lub, gdy spóźnia się pięć minut do domu, patrzysz na stojące, zdawałoby się, w miejscu wskazówki zegara, wyobrażając sobie najczarniejsze scenariusze. Miłość jest wtedy, gdy czujesz, że natychmiast musisz pogadać z nim o właśnie przeczytanej książce albo opowiedzieć o przykrości, która cię spotkała. I masz pewność, że on zawsze cię wysłucha. Wtedy, gdy idziesz z nim na grzyby, choć nienawidzisz pająków i z uśmiechem na twarzy czyścisz później obślizgłe kapelusze, aby zrobić jego ulubioną zupę grzybową. Gdy zbierasz rozwalone po całym domu skarpetki lub wstajesz półprzytomna z samego rana, aby zrobić mu śniadanie do pracy lub tylko dać buziaka w policzek. I wtedy, gdy czujesz w sercu ciepło nie do ogarnięcia, gdy pojawia się w drzwiach, a jego oczy mówią, że nie chciałby widzieć w tym momencie nikogo innego, tylko ciebie, nawet jeśli masz obwisłe cycki i parę kilo nadwagi”.

No, na końcu wyszły Olczyne kompleksy, ale która z nas nie ma własnego odpowiednika obwisłych cycek? Ja mam kilka.

Nie wspomnę, bo to wręcz skandal, że po wysłuchaniu przejmujących słów bratowej, Anka wyżłopała z gwinta resztkę rumu i stwierdziła, że zdecydowanie woli wibrator...

A ja -od dziś- zawsze będę pić herbatę z rumem ;)


piątek, 6 listopada 2015

Uroda to rzecz względna


Są ludzie, którzy tworzą wokół siebie niepowtarzalną atmosferę. Ludzie, których widzisz pierwszy raz, a po kilku chwilach masz wrażenie, że znasz ich przez całe życie. Ludzie, którym bez wahania zaufasz i skoczysz za nimi w ogień. Takich właśnie ludzi spotkałam u Olki na Halloweenowej imprezie. 
Karolina-niegrzesząca urodą fryzjerka o całkiem pokaźnych gabarytach i jej drobny, niższy o głowę i równie brzydki mąż- Seweryn. Oboje koło pięćdziesiątki. Seweryn jest niezwykle muzykalnym elektrykiem. Mieszkają w Szczecinie, gdzie Sewek pracuje w dużej korporacji, a dodatkowo dorabia grając na pogrzebach żałosne melodie. Od samego początku byli duszą towarzystwa. Płakaliśmy ze śmiechu, słuchając ich opowieści, przekomarzań i najdziwniejszych historii, jakie im się przydarzyły.

Zaczęło się już od zaręczyn. Sewek i Karolina spacerowali sobie brzegiem morza. Ciepły dzień, krzyk mew i nagły ogłuszający huk silnika. Samolot. Samolot ciągnący za sobą wielki baner z napisem- „Karolino, wyjdziesz za mnie???”. Jakże mogła Karolina odmówić takiej propozycji? Czyż nie każda z nas marzy o takich zaręczynach? Rzuciła się Sewusiowi na szyję, obsypała pocałunkami i obiecała swą pulchną rączkę. Tydzień po ślubie Seweryn wyznał żonie, że to nie on zamówił ten samolot i tak naprawdę nie miał w najbliższych planach żadnych deklaracji ...
Karolina z rozczuleniem wspominała jedną z ich pierwszych randek. Często spacerowali po parku, trzymając się za ręce. Któregoś razu minęła ich równie zakochana para. Dziewczyna z przerażeniem spojrzała na Karolinę i wezbranym paniką głosem zapytała swego partnera: Kochanie, a jak będę wyglądać jak ta kobieta, to nadal będziesz mnie kochał? 
Seweryn od razu zrewanżował się opowieścią o niedawnych zakupach w jednym z dyskontów: -Byłem w Biedronce na zakupach i gdy doszedłem do kasy spotkałem koleżankę. Na mój widok pacnęła się w głowę i powiedziała „faktycznie, miałam jeszcze kupić pasztet”!
Świeżo po ślubie nie było za różowo, jak to zazwyczaj bywa u małżeństw na dorobku. Pan i pani Rak bardzo się starali i odkładali każdy grosz na własne M. Karolina pracowała w jednym z zakładów fryzjerskich. Mimo że jest świetną fryzjerką, wyleciała po tygodniu. Strzygła stałą klientkę. Zwykle goli się kobietom kark, gdy mają mocny zarost i krótką fryzurkę. Gdy podgalała babce maszynką tył głowy, ta bez ostrzeżenia kichnęła. Karolina podjechała zerówką aż do czubka jej głowy. Może wszystko skończyłoby się na przeprosinach i darmowej usłudze, gdyby nie fakt, że w sobotę klientka miała wesele syna...
Załamana, bezrobotna fryzjerka, umówiła się na kawę z przyjaciółką. W zatłoczonym lokalu odpaliła dość głośno: „K*rwa Ewka, ostatnio nikt nie umiera, nie mam co do gara włożyć". Mina kelnera i ludzi dookoła była nie do opisania ;)
Po kilku latach Karolina zaszła w ciążę. Jej postawna sylwetka zmieniła się w jeszcze postawniejszą. Ryczałyśmy jak durne, gdy opowiadała o spotkaniu z pewną małą dziewczynką: Dorwałam w lumpach płaszcz, który w końcu na mnie pasował. Piękny, fioletowy... Zarzuciłam go od razu na grzbiet i poszłam na przystanek. Na tramwaj czekało sporo ludzi. Zobaczyła mnie mała dziewczynka stojąca na przystanku razem z mamą. Wpadła w histeryczny płacz i praktycznie wdrapała się na matkę krzycząc wniebogłosy „Mamo! Ratunku! BUKA!!!". 
Po dziewięciu miesiącach Karolcia znalazła się w szpitalu. Nie wiadomo dlaczego, w dokumentach zapisano ją pod panieńskim nazwiskiem- Karolina Dziura. W tamtych czasach obecność ojca przy porodzie nie była widziana tak mile jak dziś. Seweryn zadzwonił na porodówkę, pamiętając o papierowej pomyłce nazwisk: Witam serdecznie. Czy mogę się dowiedzieć, jak się czuje Pani Dziura? Pielęgniarka zbulwersowała się okrutnie- „Tak samo jak pana ch**". Gdy zadzwonił drugi, trzeci i czwarty raz położna zerknęła wreszcie w papiery i bardzo go przepraszała...
Syn rósł zdrowo i szybko. Dorósł w końcu do wieku, kiedy każde jego zdanie zaczynało się od: po co?, dlaczego?, skąd?, i w jaki sposób?. Któregoś dnia, przy śniadaniu zapytał ojca: „Tata, a co byś wolał — mamę czy piękną kobietę? 
Jakiś czas później przyszła pora eksperymentów i ciągłej walki racjonalizmu z empiryzmem. Któregoś poranka, jeszcze nie do końca obudzona Karolina, zgodnie ze swoim rytuałem, poszła się zważyć. Gdy tylko stanęła na wadze łazienkowej usłyszała głośny trzask. Okazało się, że jej jedenastoletni synek postanowił sprawdzić, czy faktycznie jest aż taka zamotana z rana, że nie zorientuje się, gdy podmieni wagę na nowego (kupionego na raty) laptopa ojca. Była. Wtedy po raz pierwszy i ostatni, Karolina zrobiła użytek ze swoich silnych rąk,  wspomagając się dodatkowo paskiem Seweryna...
Seweryn kupił nowy komputer i zatrudnił się w sporej, nowoczesnej firmie. Zamówienia przychodziły na służbowego maila. Biedny Sewek musiał wystosować kilka pism, zanim kierownictwo wyraziło zgodę na odstępstwo od zwyczajów firmy. Adresy mailowe składano z nazwiska i pierwszej litery imienia. Adres Sewka brzmiał: srak@op.pl

Wiele jeszcze historii usłyszeliśmy a salwy śmiechu wybuchały z ogromną częstotliwością. Po pięciu minutach od poznania tej cudownej pary stwierdziliśmy zgodnie, że w życiu nie widzieliśmy piękniejszych ludzi. Ich wnętrze było tak fantastyczne, że mało atrakcyjny, dla niektórych być może nawet odpychający wygląd zewnętrzny, nie liczył się w najmniejszym nawet stopniu. Jakże często zdarza się jednak, że ludzie sądzeni są tylko po wyglądzie. Pięknych powszechnie uważa się za dobrych, a brzydkich automatycznie wrzucamy do worków z czarnymi charakterami. Tymczasem nierzadko bywa dokładnie odwrotnie.



poniedziałek, 2 listopada 2015

Stare Dobre Małżeństwo


Był kiedyś taki zespół. Może jest nadal, nie wiem. Nota bene, jednopłciowy. Proszę, jak wyprzedzili swoją epokę ;) W czasach licealnych żadne ognisko nie odbyło się bez gitary i przebojów SDM. Piosenki z tekstem, melodią na kilka prostych akordów i jakimś przekazem. Każdy rozumiał je trochę inaczej. Młodzież śpiewała jak leciało, zakochani nucili sobie cicho do uszu, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo, domorośli filozofowie rozbierali tekst na czynniki pierwsze. 
Przez najczystszy przypadek usłyszałam jedną z pieśni Małżeństwa, dobiegającą z czyjegoś samochodu. Włączyła mi się nostalgia i poszukałam w necie kilka starych przebojów. I wiecie co? Jeden z nich opowiada o mnie.
https://www.youtube.com/watch?v=IjEo4Fdhqas

„Opadły mgły i miasto ze snu się budzi, górą czmycha już noc”

Opadła mgła i przejrzałam na oczy. Doszłam do wniosku, że moje życie polegało na zabijaniu czasu, robieniu rzeczy których nie chciałam robić i zadowalaniu się resztkami. Wyjechałam na wieś. Sama.

„Pies się włóczy pod murami bezdomny, niesie się tęsknota czyjaś na świata cztery strony”

Jurek został. Egocentryzm i upór nie pozwalały mu przyznać mi racji. Opowiadał później, że po kilka razy pakował się i rozpakowywał z powrotem. Wiele razy siedział w samochodzie z włączonym silnikiem i zapakowanym bagażnikiem. Tak samo często gasił auto i wracał do pustego mieszkania. Zbyt ciężko było wygrać z własnym ego. Przeszkodą nie do pokonania była duma. Ja zresztą wcale nie byłam lepsza. 
I kolejna zwrotka, kolejny etap.

„Ktoś tam cicho czeka, by ktoś powrócił, do gwiazd jest bliżej niż krok.
Ciągną swoje wózki — dwukółki mleczarze;
Nad dachami snują się sny podlotków pełne marzeń!
A ziemia toczy, toczy swój garb uroczy;
Toczy, toczy się los!”


Pamiętacie przystojnego weterynarza? Dawny, szkolny kolega  niespodziewanie objawił się w moim życiu. Zwariowałam na chwilę. Motyle w brzuchu, miękkie kolana, i te sny, marzenia na jawie, przypalone garnki... Na szczęście lub na nieszczęście, los nie potoczył się dla nas zbyt daleko. Jerzy skręcił nogę i Dawid przywiózł go do „Rapsodii”. Po kilku niezręcznych tygodniach wygarnęliśmy sobie wzajemnie od serca.

„Ty co płaczesz, ażeby śmiać mógł się ktoś.
Już dość! Już dość! Już dość!”


Jakkolwiek patetycznie to nie zabrzmi, poważna i szczera rozmowa nas uzdrowiła. Wcale nie było łatwo. O nie! Czasem prościej jest zwierzyć się obcej osobie niż własnemu mężowi. Mniej niezręcznie wysłuchać spowiedzi kogoś obcego niż własnego męża. I nie było tak, że nagle, niczym za sprawą czarodziejskiej różdżki, przestaliśmy mieć problemy. Dalej mamy, ale zmieniły one swój wymiar. Przestały być kamieniem u szyi i powodem do rozwodu. Stały się raczej po prostu sprawą do rozwiązania, jak u starego, dobrego małżeństwa ;)

„Z dusznego snu już miasto się wynurza,
Słońce wschodzi gdzieś tam,
Tramwaj na przystanku zakwitł jak róża;
Uchodzą cienie do bram!”


Nie jest to może poezja doskonała, ale tak samo niedoskonałe jest nasze życie. Lecz przez to bardziej prawdziwe. Bardziej realne, ze swoimi radościami i smutkami.

„A ziemia toczy, toczy, swój garb uroczy”


Niech toczy...



Ps.- Pamiętacie Beatę? Moją ulubioną kosmetyczkę? Dziewczynę o czułym sercu i romantycznym usposobieniu? Jak się okazało, od lat platonicznie i skrycie kochającą się w koledze z pracy (w schronisku dla zwierząt)? No więc ta miłość nie jest już ani skryta, ani z pewnością nie platoniczna ;)

Porzuć błędny wzrok!
Niech to wszystko zabierze już noc!
Bo nowy dzień wstaje,
Bo nowy dzień wstaje,
Nowy dzień!


I hm... Ten kolega z pracy ma na imię Ajron ;).