a

a

sobota, 27 maja 2017

Zapachowe niuanse

Jest sobie pewien sklep. Pewnie jest ich dużo więcej, ale poznałam historię jednego z nich i nie chcę chyba poznawać więcej. 
Sklep jest piękny, po remoncie, w świetnej lokalizacji przy głównej ulicy małego miasteczka. Pachnie w nim perfumą i luksusem. Panie sprzedawczynie kasują, pytają grzecznie czy zapakować w reklamówkę, proponują towar w promocji i zapraszają ponownie. Uśmiechają się miło, ale ten uśmiech nie sięga oczu. W oczach mają albo strach, albo pustkę, albo paskudny, śliski błysk fałszu. Doradzają, podpowiadają, tłumaczą grzecznie gdzie co i do czego, ale kątem oka lustrują kto stoi obok, kto patrzy, kto doniesie, kto następny poleci z roboty.

Jest sobie pewien sklep. Pachnie w nim perfumą i luksusem. Lecz gdy głębiej wciągniesz powietrze, cuchnie obłudą, kompletnym brakiem moralności, nepotyzmem i zgnilizną ludzkiej podłości.

Było sobie kilka głupich dziewczyn. Pracowały ciężko, były lubiane przez klientki, chorowały podczas urlopów, i miały zbyt dobry węch. Wyczuły świetnie zamaskowane zapachy i postanowiły oczyścić atmosferę w pracy. W końcu spędzały tam pół życia. Jedna, druga, trzecia rozmowa z Siewcą Smrodu nie pomogła, solidarnie zwróciły się więc o pomoc do Wyższej Instancji. Wyższa Instancja podziękowała za zaufanie i obiecała niezwłocznie załatwić sprawę. Załatwiła bardzo szybko.

Było sobie kilka głupich dziewczyn. Wierzyły w sprawiedliwość, ludzką uczciwość i przewagę dobra nad złem. Wierzyły, że ktoś ich wysłucha i zrozumie. Że pomoże. Że rozwieje opary, które coraz bardziej dusiły, kalały, ściskały...

Jest sobie kilka głupich dziewczyn. Bezrobotnych. W ramach pomocy otrzymały wypowiedzenia. Jako bonus w małomiasteczkowy eter poszła plotka, że kradły, kombinowały, łamały procedury. Nie wystarczy zwolnić. Trzeba dobić, docisnąć butem, roztoczyć kolejny śmierdzący zapaszek. Wszak głupie ludziki lubią brudne zapaszki. 
Wyższa Instancja nie ma już problemów. Nikt nie zawraca jej głowy, nikt się nie skarży, wszyscy uśmiechają się miło, a że uśmiech nie sięga oczu? A kogo to obchodzi?

Klienci wchodzą i wychodzą. Interes się kręci. Czy ktoś zauważy nieobecność kilku głupich dziewczyn? Czy kogoś w ogóle to zainteresuje? Nie wiem, pewnie nie. Wiem za to, że moja noga w tym sklepie już nie postanie. I współczuję. Współczuję Siewcom Smrodu, którzy co rano muszą oglądać w lustrze swoją twarz. Wyższej Instancji, która kiedyś sama być może będzie potrzebowała pomocy. Tym, które zostały i,coraz bardziej dusząc się w oparach perfum, kasują, pytają grzecznie czy zapakować w reklamówkę, proponują towar w promocji i zapraszają ponownie.



P.s. Czy ktoś poszukuje pracy?
Pewnien sklep zatrudni pracowników. Zwolniło się kilka etatów...

niedziela, 7 maja 2017

Amore pomidore

Amore pomidore. Ale kto ich nie amorzy? Słodkie, pachnące i pyszne.
W zeszłym roku większość pomidorów dostałam w ramach sąsiedzkiej wymiany od zzapłotowej Sąsiadki, część kupowałam na bieżąco na choszczeńskim ryneczku. 
W tym roku postanowiłam ambitnie podejść do tematu i wyhodować moje ulubione owoce [tak, tak, pomidory, choć powszechnie uznawane za warzywa są wg botaniki owocami, a dokładniej rzecz biorąc warzywami o jadalnych owocach] od a do z. 
Już zimą zaopatrzyłam się w nasiona i z końcem marca wysiałam je do doniczek. Kilka różnokolorowych odmian. Zielone, czerwone, żółte, pomarańczowe i czarne. Cała paleta barw. A co- jak szaleć to szaleć ;)

Chuchałam, dmuchałam, zraszałam, mało co się nie posikałam ze szczęścia jak wykiełkowały. Ustawiłam na południowym parapecie, podlewałam, obracałam kilka razy dziennie, żeby nie wybujały za bardzo i patrzyłam jak rosną. A rosły niestety niemrawo. Nie wiem, czy nasiona słabe, czy [co bardziej prawdopodobne] słaba ogrodniczka], ale dziś powinny sięgać kolan, a sięgają ledwie kostki.


Podlewam gnojówką z pokrzywy, w momencie desperacji kupiłam specjalny nawóz do pomidorów [choć miały być całkowicie eko], a one i tak mają mnie w nosie.
Mimo wszystko nie tracę nadziei, że gdy po zimnej Zośce wsadzę je do ziemi to nagle dostaną skrzydeł i poszybują w górę niczym przysłowiowy Ikar, albo inna wierzba, czy brzoza ;)
Oczywiście u babci Robaczkowej siewki są wielkie jak dęby! 
Zobaczyła starowinka jak latam z tymi moimi chuchrami w te i wewte, szukając najbardziej słonecznej i zacisznej kwatery, wnosząc, wynosząc, przenosząc itp. i chyba żal jej się mnie zrobiło, bo przyniosła kilkanaście swoich. 
Jest więc jednak nadzieja na własne pomidory ;) No, niby mogłam też kupić gotowe sadzonki na rynku, ale to już nie to samo. A od Babci to prawie jak swoje własne. No wiem, wiem...prawie robi wielką różnicę...

W związku z tym, że jeszcze nie dorobiłam się żadnego tunelu foliowego, że o szklarence nie wspomnę, pomidory od Babci postanowiłam potraktować z wybitną troskliwością. 
Naczytałam się w necie i postanowiłam posadzić je w jutowych, obustronnie otwartych workach. Jak pomyślałam tak i uczyniłam.
Ziemia w worku szybciej się nagrzewa, a zażelowane hydrożelem korzenie dostarczą roślinie odpowiednią ilość wody. Przynajmniej tak powinno to wyglądać teoretycznie. 
Swoją drogą niezła sprawa ten hydrożel. Zażeluję też korzenie kwiatów w doniczkach, co znacznie ułatwi mi ich obsługę i zaoszczędzi wody oraz fatygi związanej z podlewaniem. 
Worki umieściłam na razie w doniczkach dzięki czemu są mobilne i w razie zimnych nocy po prostu przeniosę je do korytarza. Na razie ustawiłam je w rządku pod południową ścianą domu i każdego wieczoru i poranka zwijam i rozwijam worki ;)))



Jurek zrzędzi, że poświęcam im więcej uwagi, niż jemu. 
Phi, normalka! Jak zwykły, prosty chłop może się równać z krzaczorem pokrytym kilogramami przecudnych i przepysznych pomidorów?

A jak Wasze pomodory? Siejecie z nasion, czy kupujecie gotowe sadzonki?