a

a

wtorek, 27 czerwca 2017

Jak sroczce kaszkę gotowałam.

No, moi drodzy. To były dwa dni pełne emocji.
W niedzielę w porze obiadowej rozszalała się zawierucha. W jednej chwili świeciło słońce, a już w drugiej czarne chmury kotłowały się po niebie, a deszcz chlustał jak z przysłowiowego cebra. Całe szczęście, że podwiązałam róże, bo jak nic poleciałyby na przeciwny koniec wsi, po drodze rozkładając dywan żółtych płatków wichurze pod nogi. Zawierucha nie trwała długo, okazało się jednak, że wyrządziła bardzo poważne szkody. Nie tyle na moim ogródku, ile u rodziny srok, mieszkającej po sąsiedzku tuż za płotem. Od dłuższego czasu obserwowałam czarno- białą parkę. Niechybnie miały młode, bo krzątały się pracowicie całymi dniami. Ciężko było odszukać wzrokiem gniazdo. Sroki mają to do siebie, że lubią na świat patrzeć z góry, więc na lokalizację domostwa wybrały jedną z najwyższych gałęzi pokaźnego głogu.


Po obiedzie Jurek poszedł do auta dolać oleju, czy tam jakiego innego płynu i prawie potknął się o pisklaka leżącego tuż przy aucie. Żył na szczęście, bo umknął w krzaczory za śmietnikiem. Pisklak naturalnie, nie Jurek. Jurkowi pokrzywy przeszkadzają... ;) 
Przyleciałam oczywiście natychmiast, gotowa do... sama nie wiedziałam do czego. Pisklak wyglądał zdrowo, nie miał złamanego skrzydła, nie utykał, a wręcz przeciwnie. Zostawiliśmy go więc w spokoju. Spokój jednak opuścił mnie. Co kilkanaście minut zaglądałam przez okno,  aby wypatrzeć co się dzieje w śmietnikowych rejonach, nic jednak nie udało mi się zaobserwować. Cisza, spokój, żadnego ratunku z góry, żadnych pomocnych dłoni ani skrzydeł. I tylko maluch ćwierkał żałośnie co chwilę, wzywając rodziców. Rodzice ogłuchli, nie ogłuchły jednak koty. Z przerażeniem obserwowałam, jak bure cienie schodzą się z różnych zakamarków. Wieczór się zbliżał, stwierdziłam więc, może źle, że nie ma co czekać, trzeba bidoka ratować. Zaczaiłam się, narzuciłam małego ręcznikiem i przyniosłam do domu. Skulił się w kącie pudła i udawał, że go nie ma. Próbowałam ośmielić malucha jedzeniem, ale moje próby spełzły na niczym. Przytachałam z garażu starą klatkę po wiewiórze, z budy Sońki podkradłam trochę słomy i uwiłam sroczce prowizoryczne gniazdko. 
Już późnym wieczorem udało mi się wcisnąć do dzioba kawałek jajka, ale Bogiem a prawdą było to nader żałosne. Więcej jajka było na pisklaku, dywanie, słomie i wszystkim dookoła, niż w ptasim dzióbku. Postanowiłam dać spokój. 
Drugiego dnia z rana, okazało się, że moje działania przyniosły jednak jakiś skutek, bo na mój widok sroczka od razu rozwarła paszczę w oczekiwaniu na coś pysznego. Dostała jajka i twarożku. Gdy nakarmiłam żarłoczka, poszłam się zorientować jakby tu podrzucić go z powrotem na górę, bo jednak co to za życie w niewoli, a tu szok!!! Sroki zniknęły! Cicho, nic nie skrzeczy, nie skacze po gałązkach... Trudno, pomyślałam. Wychowamy jak swoją. W międzyczasie poczytałam, pooglądałam itp. Sroki bardzo szybko się oswajają i przyzwyczajają do człowieka. Ciężko późnej dorosłemu ptakowi wrócić do natury. A jeśli w ogóle się uda, to zdany jest na śmietniki i padlinę, bo sam nie potrafi zdobyć pożywienia. Załamałam się. Nie takiego losu chciałabym dla małej sroczki. Jasne, z jednej strony to byłby niezły szpan, mieć oswojoną biało-czarną pięknisię. Przychodziliby, podziwiali, zazdraszczali... Ale czy takie życie byłoby lepsze dla sroki? Z całą pewnością nie.
Dlatego, gdy pod wieczór usłyszałam znajomy skrzek i ćwierkanie młodych momentalnie podjęłam decyzję. Ryzyk- fizyk [nie mylić z Rydzykiem].
Złapałam przygotowane wcześniej ustrojstwo, które Jurek zmajstrował z dwóch kijów od szczotki, Dawid pobiegł do garażu po drabinę i całą procesją ruszyliśmy pod głóg, starając się zrobić jak najmniej hałasu. 
Może i dobrze, że z rana się nie udało, bo mała sroczka już się do nas częściowo przyzwyczaiła. Przeskoczyła sprytnie z mojego palca na kij od szczoty, Dawid wszedł najwyżej jak się dało, podniósł kij i poczekał, aż mała przeskoczyła na gałąź. Strasznie to wysoko było. We łbie mi się kręciło, gdy zadzierałam głowę, by nie uronić ani sekundy z tego doniosłego, acz równocześnie przerażającego widowiska. Dawid kolebał się na drabinie, gałęzie kolebały się pod pisklakiem, a kamera, o której kompletnie zapomniałam, kolebała się na moim ramieniu nagrywając trawę, niebo i kawałek płota.

Młody zabrał sprzęt i poszedł do domu a ja zostałam pod drzewem, usuwając się jedynie dyskretnie, ale nie spuszczając wzroku ze sroczki. A ta bidula siedziała jak zamurowana. Pozostałe pisklaki zaczęły skakać po gałęziach, ale do malutkiej nie zbliżał się nikt. Minął kwadrans, później drugi. Nic się nie działo.

Zaczęłam żałować podjętej decyzji. Tak już było fajnie. Brała jedzenie, próbowała fruwać po pokoju, wdrapywała się śmiesznie po nodze albo ramieniu. A teraz co? Nie ma szansy na ściągnięcie jej z powrotem. Rodzeństwo ją ignoruje, rodziców nie widać. Z załzawionymi oczami poszłam do domu. Po godzinie znów mnie poniosło pod drzewo. Siedziała dalej, tyle że jakby trochę wyżej. Dawid i Jurek, który w międzyczasie wrócił do domu, klepali się w czoło, ale Wy mnie rozumiecie, prawda? Też by Was nosiło, jestem pewna. 
Późnym wieczorem oględziny zaczęłam od chaszczy. Prawie pewna, że mała leży gdzieś tutaj nieżywa, zadziobana, zagłodzona, odrzucona zarówno przez matkę biologiczną, jak i zastępczą. Czułam się podle. Na szczęście nie znalazłam żadnego małego ciałka. Usłyszałam natomiast hałas dobiegający z korony głogu. Nie mogłam wypatrzeć co się tam dzieje, ale sam fakt, że sroczki na tamtej gałęzi [ani oczywiści pod gałęzią, dzięki Bogu] nie było, pozwolił mi mieć nadzieję, że sytuacja się poprawia.
Co zrobiłam dzisiaj z samego rana? Zgadza się. Dokładnie to samo jak wieki temu, gdy wypuściliśmy Wiewióra. Poleciałam pod głóg. I o radości przeogromnej, zauważyłam całe stadko małych sroczek hasających w pobliżu gniazda. Nie mogłam rozpoznać mojej, ale żadna nie odstawała jakoś od reszty, więc wszystkie znaki na niebie, ziemi i drzewie sugerują, że mała szczęśliwie wróciła na łono rodziny. I wszystkim mocom świata niech będą za to dzięki!!!
Oczywiście drzewo będzie jeszcze inwigilowane przez jakiś czas. Nie mam też żadnej pewności, czy na pewno wszystko skończyło się dobrze, ale wolę myśleć, że tak. W końcu i tak nie mam żadnego wpływu na losy sroczej rodzinki, a natura rządzi się własnymi prawami. I tak chyba powinno być. 

Ps. Jakby ktoś nie widział to fotki w poprzednim poście ;)


poniedziałek, 26 czerwca 2017

Post sroczy, bardzo roboczy...

Cześć wszystkim. Padam na pysk z nerw, czuwania, obserwowania i ciągłej niepewności,czy robię dobrze, czy źle. Więc dziś tylko obiecane fotki. Sorry, że nędzne, ale robione telefonem. Posta napiszę jutro, więc kto ciekawy sroczej historii, to zapraszam.






sobota, 24 czerwca 2017

Na stresy- najlepsze piesy ;)

Remedium na smutki i stresy mogą być różne rzeczy. Sen, książka, film, porządne trzaśnięcie garami, albo stłuczenie kilku talerzy. 
Dla mnie najlepszym lekiem są moje psy. Gdy mam doła wystarczy trochę przytulasów, liźnięcie czy dwa po dłoni i już mi lepiej. Gdy krew gotuje się w moich żyłach i w myślach układam epitafium na nagrobku Jurka, które zazwyczaj kończy się słowami- „uduszony przez własną żonę”, biorę smycz i idę na długi spacer do lasu. Po drodze wyżalę się, wybluzgam czasami, wygadam od serca i, co najlepsze, nie muszę wysłuchiwać żadnych dobrych rad czy krytyki własnego zachowania. Choć kiedy jedna albo druga spojrzy na mnie z wyrzutem, to zaczynam się zastanawiać, czy czasem one nie rozumieją aby zbyt dużo...?

Babcia Saba jest z nami już czternaście lat i nie raz i nie dwa ryczałam w jej futro. Sońka jest od marca i już nie wyobrażam sobie, że mogłoby jej z nami nie być. 
A przecież to był czysty przypadek. Mogłam jej nie zauważyć, mogła być na spacerze z którymś z wolontariuszy, mogłoby być jeszcze wiele innych przeszkód. O naszym spotkaniu możecie poczytać tutaj.


Przez pierwsze kilka dni była zastraszoną, zabiedzoną kupką nieszczęścia.



Ileż cierpliwości wykazała, gdy wyczesywałam jej skołtunione od nie wiadomo ilu lat kudły. Grzebieniem, szczotą, nożyczkami... Nigdy nawet nie warknęła, choć ja na jej miejscu sama siebie z pewnością bym pogryzła. Raz tylko napędziła mi niezłego stracha, gdy zniknęła. Z jakiegoś powodu przeskoczyła przez płot. Gdy załamana i pełna wyrzutów sumienia wróciłam z bezowocnych poszukiwań, siedziała pod furtką i na mój widok lekko machnęła ogonem. Gdy tylko wytuliłam ją z wielką ulgą, chciałam dać jej wychowawczą reprymendę, ale na mój podniesiony głos i zamarkowane klapnięcie w tyłek tak się skuliła, tak wielkie przerażenie i smutek pojawiły się w jej oczach, tak panicznie stuliła uszy i przypadła do ziemi, że tylko się rozryczałam i zabrałam za głaskanie i przepraszanie. Nie wiem, jakie były jej losy, ale z pewnością poznała co to jest krzyk i ból. Co znaczy uniesiona ręka albo noga. Pewnie dlatego nie lubi aportować, a zamach ręką nie kojarzy jej się z zabawą. Zabiłabym gnoja, który zrobił jej krzywdę!

Przez pierwsze dni Saba oprowadzała nową koleżankę po włościach.


Już wyobrażam sobie ich rozmowy: 
-Tu pod tą sosną niby jest kibel, ale gdy pańcia nie widzi, to sram wszędzie... ;)

Dziewczyny jakoś nie zaprzyjaźniły się specjalnie. Ich wzajemne stosunki nazwałabym nieagresywną akceptacją. Sikają w te same miejsca i obwąchują te same krzaczki, ale ani jednej, ani drugiej nie ciągnie do wspólnej zabawy. Sądzę, że to z powodu wieku. Schroniskowy weterynarz ocenił Sonię na dwa lata, ale wg mnie ma ich co najmniej pięć. Oczywiście nie ma to najmniejszego znaczenia.

Sońka jest taka jak ja. No... trochę bardziej owłosiona. Obie uwielbiamy żonkile


i nie tolerujemy suchej karmy. Gdy widzę jak Jurek albo Dawid zalewają chińską zupkę, a potem siorbią ze smakiem... Brrr.
Mogłoby się wydawać, że Sońka, jako pies schroniskowy będzie nienażarta i niewybredna. Nic bardziej błędnego. Suchej nie ruszy, mokrą tak sobie, drób zje jak jest bardzo głodna. Taka hrabianka mi się trafiła ;)

Tak jak ja, nie lubi burzy. Podejrzewam, że cichaczem podgląda przez okno telewizję i jak widzi w prognozie zapowiedź burzy układa się pod tarasowymi drzwiami. Ma jakiś siódmy zmysł, bo nigdy się nie pomyliła- jak Sońka leży pod drzwiami to na bank w nocy będzie grzmiało i lało. Zabieram więc z dworu co wrażliwsze kwiaty, chowam hamak, dobrze zamykam drzwi od pomieszczeń gospodarczych, a gdy Jurek idzie spać [udając, że nic nie wie] wpuszczam moją pogodynkę do domu. Kładzie się grzecznie na starym kocu i kima spokojnie całą noc.


Choć raptem minęły zaledwie trzy miesiące Sonia już jest innym psem.





Wciąż wycofana i ostrożna, ale jej pysk się śmieje, a w oczach ma spokój. Nie wywija szaleńczo ogonem, gdy wracamy z miasta, ale podchodzi bez strachu i swoim zwyczajem wtula głowę pod pachę albo przytula się ufnie do kolan. Nie jest chętna do wygłupów ani nie umie sztuczek, ale każdym swym gestem pokazuje, że kocha mnie bezgranicznie.

Schroniska na całym świecie pełne są takich pięknych dusz. Skrzywdzonych, zagubionych, czekających aby obdarować kogoś swoją miłością i wiernością.
Nie kupuj- przygarnij.

środa, 14 czerwca 2017

Kopniak na rozpęd

Po długiej, bardzo długiej zimie nastało od razu lato. Wiosna zapodziała się gdzieś w czasie i postanowiła, że w tym roku zastrajkuje. Naturze jednak nic nie może przeszkodzić. Rośliny muszą wykiełkować, zakwitnąć, wydać owoce i nasiona, nie bacząc czy wiosna jest, czy jej nie ma. 
W marcu posiałam pierwsze nowalijki i kilka razy dziennie latałam do grządek, wypatrując kiełków i listków. Z uporem maniaka fotografowałam pierwszego krokusa, tulipana, stokrotkę niechętnie wystawiającą swą główkę spośród nędznej trawy. Wszystko czekało. Szczypior kiełkował jedynie na parapecie, rzodkiewka miała mnie gdzieś, pomidory i papryki rosły z animuszem równym zapałowi pracownika huty w poniedziałkowy poranek. 
Magnolia i migdałek wezbrały pąkami, zanim jednak te zdążyły zamienić się w kwiaty zima postanowiła chuchnąć jeszcze raz zimnym dechem i wszystko pomarzło. W ich ślady poszły czereśnie i wiśnie. Nie będzie w tym roku nalewek ani kompotów.
I tak do połowy maja. Zimno, mokro i do doopy.

I nagle coś się ruszyło. 
Ni z gruszki, ni z pietruszki zakwitły rzepaki. Ledwie zdążyłam powąchać je kilka razy, gdy zniknęły. Lilaki na chwilkę otuliły się fioletową i białą peleryną a nastepnego dnia już pojawiły sie słodko pachnące baldachy dzikiego bzu. Łąki zakwitły makami i chabrami. Białe rumianki już mrugają żółtym okiem, a na faceliowych polach huczą miliony pszczół, które jeszcze wczoraj ospale szukały nektaru w nielicznych kwiatach. Cukrowy groszek, który uparcie odmawiał wzrostu nagle ma już smakowite strąki. Sałata wyłazi z grządki, czerwienią się truskawki. Zresztą co wam będę pisać, zobaczcie sami.




                                       Jakimś cudem udało się złapać obie ;) 









                         Mogłaby się podzielić. Co za bydlę niewychowane...

                    Udławię się, ale i tak nie oddam!



Tak jakby natura dostała kopa na rozpęd. Wszystko gna, pędzi, spieszy się...
Zaraz,  już za chwilę zakwitnie nawłoć. Jesień? O nie!!!