a

a

czwartek, 2 czerwca 2016

Psia dola

Z pewnych powodów, które doskonale pojmą blogowe koleżanki, wzięło mnie na wspominki. Kochana P, jeśli Cię to zrani, omiń, zignoruj, olej ten post.

W moim domu zawsze był pies. 
Pierwszy pupilek to Mikado. Jedną z moich ukochanych lektur były opowieści o zwierzętach Jana Grabowskiego, a „Puc, Bursztyn i goście” to już w ogóle ;) No i tak trułam, błagałam i zaklinałam, aż pod choinkę dostałam cudnego pekińczyka. Oj, to był pies z charakterem. Potrafił obrazić się na cały świat, nie tknąć jedzenia i nie wyjść z domu przez kilka godzin. I ta spłaszczona, uparta mordka... 
Później była Kaja. Nieco skundlony, podpalany cocer spaniel. Jakiż to był żywiołowy pies! Uwielbiała wodę i często gęsto wracała ze spaceru umorusana po ostatni najmniejszy kłaczek. Podczas największej suszy i tak wywęszyła swym ruchliwym nosem choćby kropelkę kałuży lub błota i nie było siły. Nie ruszyła się, dopóki nie pozwoliłam jej dotknąć wody. Choć jednym pazurkiem. Zazwyczaj ulegałam i pozwalałam jej się potarzać, a z powrotem do domu prowadziłam zmierzwioną kupę sierści. Ale jakże szczęśliwą kupę! Uwielbiała biegać. Ganiała za wróblami, kotami, rowerami... Nie po to aby zabić, czy obszczekać, ale dla czystej radości biegania. I to właśnie doprowadziło ją do śmierci. Wyrwała smycz z ręki mojego Taty i wbiegła wprost pod koła samochodu. Pamiętam jak rodzice bali się opowiedzieć mi o tej tragedii i jak bardzo to przeżyliśmy. 
Po jakimś czasie pojawiła się znajdka Frytka. Czarny kłębuszek z białym krawacikiem. Została z rodzicami, gdy ja wyprowadziłam się do Przemyśla. Miała długie, szczęśliwe życie, choć sąsiedzi być może nie mieli z nią lekko. No cóż- lubiła sobie pogadać ;) 
Z zaniedbanego, opuszczonego gospodarstwa pod miastem wzięliśmy czarną sunię. Była zaniedbana, zagłodzona i dzika. Tak też dostała na imię- Dzika. Bardzo szybko się udomowiła, zapomniała o nieszczęśliwej młodości i była najspokojniejszym psem jakiego znałam. Dawid przechrzcił ją na Dziunię i lepszego opiekuna dla dwulatka nie mogłam sobie wymarzyć. Byłam w pracy, gdy Jurek zadzwonił z informacją, że Dziunia ma raka płuc. Ryczałam tak strasznie, że koleżanki przeraziły się, że coś stało się mojej rodzinie. I tak właśnie było, bo każdy pies był jej pełnoprawnym członkiem. 
Po Dziuni był podrzutek Tośka. Przyjęliśmy ją chyba z sentymentu, bo była prawie dokładną kopią Dzikiej. Ta sama sylwetka, czarny, lśniący włos i zabawnie klapnięte jedno ucho. Okazało się, że była jednak absolutnym przeciwieństwem Dziuńki. Szatan nie pies. Energią mogłaby obdzielić całe miasto. Nigdy nie nauczyła się porządnie chodzić na smyczy, a że był to kawał zwierza, utrzymanie jej było nie lada wyzwaniem. Nic nie pomagało ani przysmaki, ani groźby, ani nawet kolczatka. Zbyt duży temperament. Wywoziliśmy ją za miasto i podczas gdy my spacerowaliśmy nieśpiesznie, Tośka latała dookoła nas niczym zwariowany elektron. Któregoś dnia zrobiła się ospała i apatyczna. Nie chciała jeść ani pić, a z jej pyska wydzielała się niedobra woń. Diagnoza lekarza była wyrokiem. Parwowiroza. A przecież była szczepiona!!!


Saba jest z nami do dziś. Piętnastoletnia mieszanka wyżła z... chyba jamnikiem ;) ma się dobrze, choć widać po niej oznaki starzenia. Głucha jest prawie kompletnie, zębów więcej nie ma, niż ma, ale potrafi jeszcze pogonić kozę, czy opierniczyć prosiaka ;) Dawid wybrał ją w schronisku. Stanął przy kojcu, w którym kilka szczeniaków baraszkowało dookoła suki wyżła i od razu palcem wskazał właśnie ją. Pomimo iż wolontariuszka chciała pokazać inne boksy, mały nie ruszył się o krok, z miejsca zakochany w jednym z maluchów. Płowa sunia wyczuła chyba że ważą się jej losy, bo zostawiła rodzeństwo, podeszła do ogrodzenia i wysuwając różowy języczek zaczęła kręcić ogonkiem. Wystarczyło jedno liźnięcie i już miała w kieszeni nas wszystkich;) I mimo że minęło piętnaście lat, dalej ma.
Każdy właściciel powie, że jego pies jest najlepszy, najmądrzejszy, najbardziej wierny. Ale uwierzcie- naj, naj, naj jest właśnie moja Saba ;)

Pozdrawiam wszystkie psiaki i ludzi których zaszczyciły swoją miłością. Kochajmy je, póki są.

6 komentarzy:

  1. Zawsze ryczę, kiedy wspominam moje zwierzęta za Tęczowym Mostem. Każdy z nich był inny i każdy był cudem. Strasznie za nimi tęsknię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To trudne. Pocieszam się, że każde z nich miało fajne życie. Choć czasami zbyt krótkie ;(

      Usuń
  2. I ja nie mam siły pisać o swoich, cały czas ich odejście jest żywą raną w moim sercu, dlatego też cały dzień, a właściwie dwa dni myślę o Ani i Kirze :(

    OdpowiedzUsuń
  3. Bałam się tu zajrzeć sądząc po tytule, ale cieszę się, że się przemogłam. Im więcej zwierzaków w życiu tym wiecej miłości, mimo smutku rozstania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może nie jest to najzabawniejszy post, ale mam nadzieję, że jego przesłanie jest jednak optymistyczne. Nie wyobrażam sobie domu bez psa i żal mi ludzi, którzy nie zdają sobie sprawy, o ile uboższe jest ich życie bez merdającego obok ogona.

      Usuń
    2. Aaaa, i bardzo się cieszę, że się przemogłaś ;))))

      Usuń