a

a

niedziela, 28 czerwca 2015

Fotorelacja monotematyczna 2


Coraz ciaśniej Kubusiowi w "Rapsodii". Płaskie, nudne powierzchnie już go nie interesują...









Wysokości nie są już najmniejszym problemem...




Nowy, docelowy domek już gotowy i zaakceptowany...






I tęsknie spogląda przez okna, czując zew natury...




Będę ryczeć...

sobota, 27 czerwca 2015

Tolerancja - a głupota "mądrych" ludzi


Łagodna zazwyczaj jak baranek Olka, rzucała dziś łaciną niczym największa patologia, której zabrakło niskobudżetowych, acz wysokoprocentowych napojów. Powodem było zakończenie roku szkolnego. Nie miało na to jednak żadnego wpływu świadectwo Hanki, która oprócz lekkich zarzutów co do estetyki pisma, dostała same pochwały, uśmiechnięte słoneczka i ogólnie rzecz biorąc, stwierdzono że mądra z niej dziewczynka ;)
Hania jest córką mojego kuzyna i właśnie otrzymała promocję do drugiej klasy szkoły podstawowej. Jakoś tak się złożyło, że chodzi do klasy z „prominenckimi” dziećmi. Olka spotykała się na wywiadówkach z paniami doktorowymi, dyrektorowymi i tym podobną choszczeńską „śmietanką”. Na zakończeniu roku szkolnego, po rozdaniu świadectw i nagród, pani wychowawczyni poprosiła rodziców na małe spotkanie przy kawie i ciasteczku. Poinformowała, że w przyszłym roku chcą z tejże klasy zrobić grupę integracyjną. Dołączyć niepełnosprawne dzieci, porozrzucane do tej pory po różnych klasach i zagubione lekko wśród zdrowych kolegów. Po konsultacji z psychologami grono pedagogiczne postanowiło wszystkie dzieci ze zdrowotnymi defektami zebrać razem, aby nie czuły się odrzucone, inne niż wszystkie i żeby uczyły się współżycia z pozostałymi, zdrowymi dzieciakami.
Nie wiem czy to dobrze, czy tak powinno być, nie jestem psychologiem i nie mi wymądrzać się na ten temat. Na zdrowy, chłopski rozum, wydaje mi się że jednak dobrze. Jeden żółty kanarek nie ma szans wśród stada gawronów, ale kilka może jakoś dałoby radę przetrwać. A i gawrony nauczyłyby się tolerancji, wyrobiłyby odruch pomagania innym i ogólnie rzecz biorąc spojrzały na świat trochę innym okiem. Przekonałyby się, że te kanarki tak samo myślą, czują i nie chcą być traktowane niczym dziwolągi. Że są takimi samymi ptaszkami jak one, tyle tylko, że trochę inaczej wyglądają...

Dzieci jest trójka. Dwie dziewczynki na wózkach inwalidzkich i jeden głuchoniemy chłopiec. Wszystkie w tym samym wieku i bez żadnych upośledzeń psychicznych. Wiązałoby się to oczywiście z pewnymi komplikacjami. Dostosowana klasa, dwóch nauczycieli na lekcjach, dodatkowa opieka psychologa, specjalny tor nauczania... Szkoła wszystko zapewnia, potrzebuje tylko pisemnej zgody rodziców dzieci. Olka jako jedyna wstała od razu, gotowa do podpisania dokumentu. Panie dyrektorowe i- o dziwo- panie doktorowe zaczęły wielką debatę, pełną krzyków, oburzeń i protestów. Że obniży się poziom nauczania, że ich dzieci będą „służącymi”, że w tak młodym wieku już zetkną się z takimi nieszczęściami i nie wiadomo jak wpłynie to na ich emocjonalny rozwój... Debata była tak długa i niekonstruktywna, że postanowiono odłożyć decyzję o miesiąc. Chore mamusie zdrowych dzieci mają pomyśleć, podjąć decyzję i zgłosić się do szkoły na początku sierpnia. Ciemnogród i zacofanie!!! Oczywiście nie wszystkie mamy tak zareagowały. Ponad połowa od razu podpisała zgodę, ale ta druga połowa zepsuła Oli całą resztę dnia i nie mogła się nawet biedula pocieszyć doskonałym świadectwem Hani. Hanka zresztą od razu zapowiedziała matce, że jak pozostali się nie zgodzą, to ona prosi żeby przepisać ją do tej integracyjnej klasy, bo chce pomagać, a ten chłopiec, który nic nie mówi jest bardzo przystojny i ma niebieskie oczy ;)

Słuchając sprawozdania Aleksandry, szczególnie o spontanicznych słowach Hani, przeraziłam się wręcz myślą, jak wielką rolę, my- rodzice- mamy w kształtowaniu charakterów naszych dzieci. Dla Hanki nie było żadnego problemu. Dziewczynki na wózkach były po prostu nowymi koleżankami a chłopiec być może kandydatem na kolejnego „narzeczonego”. Nie dzieliła dzieci na zdrowe i chore, lepsze i gorsze, białe i czarne. Nie okazała również jakiegoś specjalnego współczucia, zdziwienia, strachu czy litości. Po prostu przyjęła fakt do wiadomości i już.
I tak się zastanawiam, kto od kogo powinien się uczyć. Nasze dzieci od nas, czy my od nich?


środa, 24 czerwca 2015

Paradoksy


Zryta jestem okrutnie. Dwa dni spędziłam jeżdżąc z Anką po salonach meblowych. W poniedziałek po Stargardzie Szczecińskim, gdzie zakupiłam większość mebli, a wczoraj po choszczeńskich sklepach, dokupując to, o czym zapomniałam w Stargardzie. Oj, zabolało po kieszeni... Ale pokoje wyglądają w końcu na zamieszkałe. Z wyjątkiem największego pomieszczenia nad garażem, które przeznaczyłam dla Dawida. Pomyślałam sobie psychologicznie, że jeśli on sam umebluje własny azyl, to będzie częściej i chętniej w nim mieszkał. Tak więc w pokoju Dawida stoi tylko spore łóżko i tymczasowy regał. Dzisiaj ekipa przywiozła wszystkie graty, a ja cały dzień tachałam je z kąta w kąt. Dobrze chociaż, że na piętro wnieśli, bo nie wyobrażam sobie siebie, wtarabaniającej dwuosobowe łoże do sypialni, że o szafach nie wspomnę. Kombinując jak koń pod górę, podkładając pod meble ręczniki, zapierając się nogami i plecami o wszystko co było w miarę stabilne, dokonałam niemożliwego i wszystkie meble stoją z grubsza tam, gdzie sobie zaplanowałam. 

Pchając i ciągnąc wyjątkowo ciężką komodę, pomyślałam o paradoksach w moim życiu. Dwie trzecie mojej rodziny to silni, dorośli mężczyźni. Tymczasem ja dźwigam ciężary, rąbię drzewo i wywalam gnój z koziarni. Jurek w tym czasie gotuje, pierze, sprząta i wykonuje podobne czynności, przypisywane z założenia raczej kobietom. Wiem, wiem... feminizm. Podejrzewam jednak, że każda feministka skończyłaby ze swoimi ideologiami, gdyby przyszło jej samej wciągnąć szafę na piętro. 
Dzikie zwierzę (czyli wiewiórka) śpi na moich kolanach, a oswojony pies (sąsiadów Olki) rzuca się na płot jakby chciał żywcem zeżreć każdego człowieka przechodzącego obok.

I tak te paradoksy ciągną się za nami od najmłodszych lat. Pamiętacie leżakowanie w przedszkolu? Dla mnie była to największa kara i strata czasu. Ile ja bym dziś dała, żeby ktoś kazał mi  poleżeć  przez dwie godziny w środku dnia, brzuchem do góry z zakazem robienia czegokolwiek. Z przedszkola pamiętam jeszcze zajęcia artystyczne i pełne kredek pudełko z Misiem Uszatkiem. Malowałam ekspresyjnie i żarliwie, więc kredki łamały się niczym zapałki. Z wyjątkiem jednej. Nigdy w życiu nie użyłam kredki białego koloru i nadal nie wiem do czego ona miała służyć. Ot, taka niewyjaśniona zagadka z dzieciństwa ;) Szkoła- też dziwne czasy. Przed egzaminami wszyscy płakali i jęczeli że nic nie umieją, a później zdawali śpiewająco, jakby niespodziewanie uaktywnił się w nich jakiś tajemniczy gen geniuszu. Ci zaś, którzy czuli się pewnie, oblewali i wychodzili z klas zdziwieni niczym emeryt z podwyżki. Ale co tu się dziwić, skoro Wisława Szymborska z ciekawości podchodząc do matury z języka polskiego w zeszłym roku, otrzymała marne 60% za interpretację własnych wierszy. Najpiękniejszym przedmiotem była łacina. Najgłupsze słowa brzmiały bardzo mądrze. Na koniec lekcji wszyscy z pełnym animuszem wołaliśmy na pożegnanie- Vale magistra, a magister tylko uśmiechał się krzywo. Czasem pod nosem burczał- a ja walę was... Lata późniejszej młodości też były pełne paradoksów. Mieszkaliśmy w studenckiej kawalerce Jurka o wymiarach wybiegu dla pekińczyka, a przyjmowaliśmy, czasem nocowaliśmy, tłumy przyjaciół. W sklepach był ocet i pasztetowa, ale imprezy ciągnęły się całymi dniami i nocami. Pieniędzy spokojnie starczało do pierwszego, bo wypłata była dwudziestego piątego. Jako początkująca pielęgniarka dostałam oczywiście marne grosze. Pamiętam pierwszy wydruk z pracy i moje niebotyczne zdumienie, gdy przeczytałam kwotę do wypłaty i porównałam ją z pieniędzmi trzymanymi w dłoniach. Nie wiedziałam wtedy, że pensja brutto, to tak, jakby podać długość członka razem z kręgosłupem. Gdy po latach przeprowadziliśmy się do pięknego mieszkania, Jurek zaczął dobrze zarabiać a w sklepach można było kupić co tylko dusza zapragnie, przestaliśmy imprezować, wychodzić, a przyjaciele rozpłynęli się niczym cienie we mgle.

Podsumowując te moje paradoksalne wywody dochodzę do wniosku, że jedynym dowodem na istnienie inteligencji w kosmosie jest to, że  nie zamierzają się z nami  kontaktować ;) Dobranoc.

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Post o przysmakach i łakomczuchach


Niektórzy jedzą aby żyć, inni żyją aby jeść. Ja- niestety- zaliczam się chyba do tej drugiej grupy. W moim domu panuje swoisty podział żywieniowy. Jurek jest mięsożerny. Kotlety, spaghetti, drób, pieczenie i tym podobne rarytasy. Dawid z kolei uwielbia dania mączne i ziemniaki w każdej postaci. Pierogi, pyzy, makarony... Ja jem wszystko. No, może z wyjątkiem czerniny, bo jakoś nieciekawie mi się kojarzy. Lubię też gotować. Czasem mam ochotę poeksperymentować i zrobić jakiś nietypowy obiad, jednak moi mężczyźni to proste dusze. Łosoś w cieście francuskim? Może być... ale jakbyś tak dorsza w panierce zrobiła... Owoce morza z makaronem? Pogrzebią widelcem w talerzach, a później nawalą do makaronu twarogu i zażerają się niczym kawiorem lub truflami ;) Odkąd mieszkam na wsi i nie mam komu gotować, zadowalam się byle czym. Grzanka z serem, czasem zupa... Dziś nie mogłam się jednak pohamować i narobiłam pierogów z truskawkami.





Lubię lepić pierogi. Zajęcie mało kłopotliwe, choć nieco czasochłonne. Palce sklejające kawałki ciasta żyją swoim życiem, a głowa ma wolne i myśli mogą swobodnie dryfować w dowolnym kierunku. Nalepiłam z pięćdziesiąt. Połowę zamroziłam z myślą o chłopakach, a moje myśli zadryfowały do marketów. Pamiętam, że w Przemyślu na zakupy jeździłam codziennie. Czasem nawet kilka razy dziennie. Niekoniecznie z potrzeby. Często po jakąś zachciankę, po chipsy których reklama akurat leciała w telewizorze, dla zabicia czasu... Rachunki zawsze kręciły się między pięćdziesiąt a sto złotych. Teraz robię zakupy raz w tygodniu. Kosz zazwyczaj wypełniony jest po brzegi, przy kasie płacę bajońskie, wydawałoby się sumy, lecz ku mojemu zdziwieniu bilans wydatków jest wyraźnie na plus. Na lodowce zawsze wisi przyczepiona magnesem kartka, na której na bieżąco notuję co się kończy, czego brakuje i co potrzebuję. Zarówno z artykułów żywieniowych, jak i chemicznych. Kupuję większe opakowania. Mąki, cukru, oleju, ręczników papierowych... Pieczywo i wędliny porcjuję i mrożę. Jednorazowo zapłacę więcej, ale w perspektywie czasu oszczędzam całkiem niemałe kwoty. Gdy pomyślę ile jedzenia wyrzucałam w Przemyślu, jestem wściekła sama na siebie!

Ostatnimi czasy do grupy, która żyje aby jeść, dołączył mój wiewiór. Odkąd otworzy ślipia szuka jedzenia. Pierwsze kroki kieruje do michy, później biega po domu, zagląda w zakamarki i pojemniki, i chwyta w łapki wszystko co znajdzie. Próbuje, czasem zje, czasem wyrzuci i leci szukać dalej. Mógłby chyba chrupać i ciamkać cały Boży dzień ;)







Już nie jest bezbronnym Kubusiem. Prawdziwy z niego Pan Kuba. Zaczęłam powolutku wypuszczać go na podwórko, choć z oka go wtedy nie spuszczam. Oprócz starego, leniwego kota Robaczków, żadne domowe drapieżniki nie kręcą się w pobliżu, ale jastrząb, albo jakaś inna zaraza z lasu mogłaby go chapnąć w jednej sekundzie. Zresztą on też ma chyba stracha, bo nie wypuszcza się poza podwórko. Czasem wspina się na drzewa w sadzie, ale ja w panice ściągam go wtedy z powrotem. Jak zdążę oczywiście. Jeśli nie, kuszę go jakimś smakołykiem, a łobuziak skacze wtedy na łeb, na szyję. Hm... często na moją szyję ;)

Zaczynam bać się dnia, w którym nie da się już niczym skusić...

niedziela, 21 czerwca 2015

Choszczeńska Sobótka


Leje. Kozy kursują pomiędzy sadem i oborą. Na widok pierwszych kropli deszczu Zaraza wstrząsa się z obrzydzeniem i galopuje pod dach, a tuż za nią pozostałe. Kładą się na słomie i przeżuwają to, co zdążyły zjeść. Przywódczyni małego stada, jakimś szóstym zmysłem wyczuwa kiedy zamierza spaść ostatnia kropla, bo czai się w drzwiach koziarni i dokładnie w momencie ustania deszczu wybiega z powrotem do sadu. Lepsza i czulsza niż barometr ;) Tej niechęci do opadów nabawiły się chyba wczoraj. Całe popołudnie były na łące, podczas gdy pańcia odchamiała się w mieście. Pogoda była wyjątkowo kapryśna. Raz świeciło piękne słońce, a za chwilę lało jak z cebra. Piotrek dopracował ogrodzenie, dokładając drugą taśmę i puszczając ją na wysokości kilkunastu centymetrów nad ziemią. Pilnowane przez podwójnego pastucha kozy, nie miały szansy zwiać z pastwiska. Sąsiad zaproponował mi pal i łańcuch, ale szybciej założyłabym łańcuch na własną szyję, niż któremuś z moich zwierząt!

W Choszcznie odbywała się „Choszczeńska Sobótka”, coroczna impreza, na której prezentują się okoliczne wioski i miejscowi artyści.



Ot, taki małomiasteczkowy festyn. Okazja do wyjścia z domu, spotkania się ze znajomymi, wypicia piwka pod chmurką... Ku wielkiej uciesze dzieci i trochę mniejszej ich rodziców nie zabrakło również dmuchańców, trampolin i innych tego typu atrakcji. Podczas gdy ja i Anka siedziałyśmy w piwnym ogródku (Anka- która wyjątkowo miała wolne przy piwie, a ja- jako kierowca, niestety przy soczku;)), Olka ganiała niczym mały samochodzik z dwiema przyczepkami, od karuzeli do stoiska z watą cukrową i z powrotem ;) Na zadaszonej scenie śpiewały na zmianę ludowe zespoły, kilkuletni piosenkarze i miejscowe kapele rockowe. Na wieczór zapowiadali fajerwerki i „wielką gwiazdę”, o której nigdy w życiu do tej pory nie słyszałam ;) Hania tańczy w jednym z licznych choszczeńskich zespołów tanecznych. O osiemnastej miał być ich występ, więc wstałyśmy od stołu i poszłyśmy pod scenę. Zabawne to było. Odbyła się swoista wędrówka ludów. Rodziny dzieci które właśnie zakończyły swój występ, zmierzały do stołów, wyłączając kamery i chowając aparaty fotograficzne, od stołów natomiast wstawały rodziny, których dzieci występ zaczynały, włączając kamery i wyciągając aparaty ;) Występ Hanki był cudny. Olka klaskała jak szalona a Ania nagrywała aparatem komórkowym. To, że każde dziecko tańczyło w trochę innym rytmie, Hanka pomyliła kierunek i obróciła się w przeciwną, niż reszta dzieci stronę, a jedna z dziewczynek (czymś widocznie wkurzona) zeszła ze sceny w połowie występu naprawdę nie miało znaczenia. Tak było, jest i będzie, że dla każdej matki jej dziecko śpiewa najpiękniej (choć inni modlą się o koniec pieśni), tańczy najwspanialej (taniec współczesny może mieć przecież najdziwniejszą choreografię) i jest najmądrzejsze (choć innym słuchającym włosy czasem na głowie się jeżą ;))
 Mądra matka zna jednak również wady swego dziecka i choć skoczy do gardła każdemu kto je publicznie wytknie, w zaciszu własnego domu pracuje nad nimi i stara się je wyeliminować.

To był miły dzień. Wróciłam do domu, wypuściłam z klatki Kubę, oporządziłam i zamknęłam kozy i zrobiłam dwa słoiczki dżemu truskawkowo- rabarbarowego. W poniedziałek wybieram się na meblowe zakupy. Czas przenieść się na górę. Do tej pory spałam w salonie na rozkładanej sofie a na górę wchodziłam tylko popodziwiać robotę Piotrka i jego ekipy lub wykąpać się w dużej wannie. Remont jest już całkowicie zakończony. Jeśli ktoś z Was ma ochotę pospacerować po „Rapsodiowym” domu zapraszam tutaj Klik. Podwórze, sad i najbliższe otoczenie opisałam tutaj Klik, a trochę dalszą okolicę tutaj Klik
Piękne pokoje czekają już tylko na meble. I na mieszkańców. Jeszcze tydzień. Siedem dni i cała rodzina będzie w końcu razem. Pisałam już, że nie mogę się doczekać? No więc piszę. NIE MOGĘ SIĘ DOCZEKAĆ ! ;)

środa, 17 czerwca 2015

Romantyczno- liryczno- melodyjnie


Rychły przyjazd Jurka i Dawida nastroił mnie romantycznie. Cały ranek sprzątałam dom i obejście. Zdawać by się mogło, że czynność ta z romantyzmem niewiele ma wspólnego, ale dla chcącego nic trudnego ;) 
Zaczęłam od kurzy. Ścierałam ślady drobnych łapek z szafek i uśmiechałam się do Kubła. Jego słownik i możliwości porozumiewania rozszerzają się z każdym dniem. Gdy trzy tygodnie temu znalazłam pod płotem małą, futrzastą kuleczkę, fukała na mnie ze strachem i popiskiwała żałośnie. Teraz rozmawiamy godzinami. Gdy jest śpiący fuka przyjaźnie, cichutko i dyskretnie. Wiem, że za chwilę nakryje się swoją bujną kitą i uśnie momentalnie tam, gdzie akurat się znajduje. Gdy się obudzi fukanie ma całkiem inny ton. Jest niecierpliwe i ponaglające. Jeść, jeść, jeść... Kuca przed swoją miseczką, chwyta w łapki wiórek marchewki czy jabłka i fukanie zamienia się w apetyczne chrupanie. Czasem, dla żartów droczę się z nim i udaję, że zamierzam odebrać michę. Wiewiór syczy wtedy rozzłoszczony, a jego paciorkowate oczka zwężają się i patrzą na mnie z autentyczną złością. Inny odgłos wydaje, gdy chce się bawić. Przyczaja się niczym dzika pantera, rozgląda dookoła i skacze niespodziewanie. Gdy dostanie się na miejsce, które sobie upatrzył (na przykład na moje plecy), zaczyna latać dookoła jak opętany. Nierzadko wydaje wtedy dziwne odgłosy, które brzmią jakby- pitu,pitu,pitu,uuuuu, a ja wybucham wtedy szalonym śmiechem ;) Rudzielec zerka wówczas na mnie i zeskakuje zdegustowany, nierozumiejąc dlaczego kolumna po której tak fajnie się wspinało zaczyna być mało stabilna, skręcając się i podrygując dziwacznie ;)

Po starciu kurzu wzięłam się za okna. Otworzyłam je na oścież i stałam chwilę, podziwiając jak drobinki kurzu które właśnie starłam, wracają na swoje miejsce. Jak wirują tańcząc w smugach słońca i mienią się wszystkimi kolorami tęczy. Przetarłam pobieżnie szyby wsłuchując się w wiejską muzykę, która z każdej strony dobiegała do moich uszu. Ptaki nieustannie kłóciły się w zaroślach, z Robaczkowego podwórka zabrzmiało pianie koguta, dumnego z którejś ze swych licznych żon a w sadzie Zaraza przywoływała do porządku psotną Mandarynkę. Wyszłam na dwór wyrzucić śmieci do kubła stojącego nieopodal płotu. Znów zamarłam, stojąc jak wryta z pustym wiadrem w ręce, ponownie zachwycając się miejscem, w które rzucił mnie los. Przy akompaniamencie gospodarczych odgłosów, wiatr wygrywał w gałęziach prawdziwą muzykę. Wystarczyło się wsłuchać, a pośród soczyście zielonych liści zabrzmiały walce, sonaty i rapsodie. A gdy do chóru, z głębi lasu włączył się jakiś dzięcioł, to nawet marsze.

Rapsodia to rodzaj pieśni wywodzący się ze starożytnej Grecji. Pochodzi od słów rapto i ode, co w wolnym tłumaczeniu możemy zrozumieć jako „tkana muzyka”, więc, jako nazwa mojego siedliska, pasuje wręcz idealnie. Tkam swe życie w taki wzór, o jakim zawsze podświadomie marzyłam. Czasem jakiś ścieg nie wyjdzie, jakaś nutka zabrzmi fałszywie, wśród harmonii rozlegnie się zgrzytliwy dysonans, ale takie właśnie jest życie. Gdyby nie było łez, nie docenilibyśmy uśmiechu, gdyby nie było tęsknoty, nie docenilibyśmy radości ze spotkania. Gdyby nie było dysonansów, nie zauważylibyśmy harmonii, jaka panuje dookoła nas.

A teraz zdjęcia całkowicie niezwiązane z nastrojem powyższego wpisu. Kubeł- rudy psotnik, niszczyciel, najsłodszy wiewiór świata, całą rodzinę okręcił z łatwością dookoła swej rudej kity i wszedł nam na głowy. Dosłownie ;))

          Haloo! Daj jeść, a nie tylko siedzisz w tym komputrze...



          Nie ruszaj się Olka. Widzisz, że ćwiczę wspinaczkę...



                         Hanka! Jesteś tam, pod tym kapturem?


wtorek, 16 czerwca 2015

Homo sapiens i jego podgatunki


Religia mówi, że mężczyzna został ulepiony z gliny a z jego żebra stworzono kobietę. Ktoś (pewnie NASA) odkrył, że mężczyzna pochodzi z Marsa, a kobieta z Wenus. Naukowcy stwierdzili z całą pewnością, że mózgi obu płci różnią się diametralnie. Pewnie trochę zgeneralizuję i uogólnię, być może część z Was nie zgodzi się z poniższym postem, ale z moich doświadczeń i obserwacji, wynika, iż jest to najprawdziwsza prawda.

Zmysł obserwacji mężczyzny i kobiety to całkiem różne umiejętności. Widząc przemykający obok samochód, mężczyzna stwierdzi, że jest to mercedes W- 124 z silnikiem diesla i lekko odstającym prawym błotnikiem, kobieta natomiast zauważy czarne auto, prowadzone przez mężczyznę o niebieskich oczach. Stwierdzi też, że kierowca ten z pewnością jest samotnie mieszkającym kawalerem, bo kołnierzyk był wyraźnie niedoprasowany, a krawat całkowicie nie pasował do koloru koszuli. Patrząc na mapę samochodową, kobieta widzi dziwne linie i plamy i nie jest w stanie odgadnąć, gdzie jest góra, a gdzie dół, mężczyzna natomiast rzuci tylko okiem i już zna trasę na pamięć. Patrząc w niebo mężczyzna powie, że jest niebieskie, kobieta zacznie zachwycać się lazurowymi plamami, waniliowymi pasmami chmur, srebrnym blaskiem konturów obłoków i wdzięczną, falującą lekko smugą pozostawioną przez jakiś samolot. Stojąc przed stoiskami i półkami w markecie, mężczyzna w panice próbuje odróżnić seler od pora czy kefir od śmietany, a wyłuskanie brzoskwini spośród kilograma nektarynek, jest zadaniem absolutnie niewykonalnym.

Również w obrębie płci wyróżnić możemy wiele ras. Na ulicach bardzo łatwo da się skatalogować poszczególnych osobników, w zależności od ich zachowania i wyglądu. Macho- wyróżnia się butnym spojrzeniem i brakiem karku. Misiaczek- ma parę kilo nadwagi, ciepłe spojrzenie i zazwyczaj dźwiga tobołki, drepcząc tuż za swoją panią. Kocur Marcownik, rasa wdzięczna i towarzyska. Osobnik tej rasy pędzi z uniesionym ogonem przez całe swoje życie. Samotny Wilk- mało mówi, dużo robi. Niestety zazwyczaj całkiem coś przeciwnego, niż życzyłaby sobie jego właścicielka.

Słabsza płeć także może poszczycić się bogactwem odmian. Królewna kroczy ulicami z podniesioną głową, a od pozostałych uczestników ruchu oczekuje pokłonów i padania do stóp. Pod warunkiem oczywiście, że w ogóle ich zauważy. Lalunia- żeński odpowiednik Kota Marcownika, tyle tylko, że nie zadziera ogona. Lalunię łatwo można pomylić z najnowszą mutacją- Fitneską. Fitneska porusza się jednak najczęściej truchtem, podczas gdy Lalunia kroczy wolno, rozglądając się w poszukiwaniu zdobyczy. Kobieta Bluszcz idzie obok swego samca, uwieszona zazwyczaj jego ramienia, rzucając mordercze spojrzenia na wszystkie pozostałe. No i najczęściej spotykana odmiana- Kobieta Wielbłąd. Gna ulicami niczym pershing, objuczona tobołkami do granic możliwości. Bardzo często towarzyszą jej, uczepione spodni bądź spódnicy, młode, nierzadko wydające dziwne odgłosy. Wówczas możemy mieć wątpliwości, czy osobniczkę tę zakwalifikować powinniśmy do Wielbłądów, czy też do pokrewnej rasy- Matek-Polek.

Najdziwniejsze i równocześnie najwspanialsze u Homo Sapiens jest jednak to, że w każdej chwili osobnik jednej rasy, może przeobrazić się w kogoś całkiem innego. Misiaczek może zapatrzyć się w Fitneskę i zamienić w Macho, a Kocur Marcownik nagle opuści ogon i zacznie nosić torby za swą panią. Królewna może potknąć się o za wysokie progi i zamienić w Wielbłąda, a Matka-Polka zacznie chodzić na aerobik i zamieni się w Fitneskę. I jak tu nie podziwiać naszego gatunku? Homo sapiens- to brzmi dumnie ;)


niedziela, 14 czerwca 2015

Pędzą konie po betonie


Poszły ogary w las, pędzą konie po betonie, a moje kozy poszły zwiedzać wioskę. Ogary pognały pewnie za zwierzem, konie – hm... nie mam pojęcia, ale nie podejrzewam, żeby z własnej woli po betonie ganiały, kozy natomiast wyruszyły na poszukiwanie cienia. Ukrop był wczoraj iście piekielny. Żar lał się z nieba, a wietrzyk wziął sobie wolne. Rano, jak co dzień, kozy poszły na łąkę. Włączyłam pastucha, pomachałam Mandarynce i wróciłam do domu. Jakże wielkie było moje zdumienie, gdy tuż po dziesiątej do drzwi załomotał Robaczek i oświadczył, że moje rogacze pałaszują właśnie jego marchewki. Pognałam pędem (wiewiór poszedł do klatki)- eee, przesadzał. Leżały sobie spokojnie pod drzewami i odpoczywały. Jak sforsowały elektrycznego pastucha? Pojęcia nie miałam. Zabrałam kozy, które wyjątkowo grzecznie ruszyły za mną i same, z własnej, nieprzymuszonej woli poszły do obory. Chyba po prostu za gorąco im było na łące. Rzeczywiście- cienia tam nie uświadczysz. Po jakimś czasie zaczęły meczeć, więc znów zaprowadziłam je na pastwisko. Pastuch poświstywał, był więc okej. Wyłączyłam go, włączyłam ponownie, pomachałam Mandarynce i udałam, że wróciłam do domu. Zaczaiłam się za krzewami czarnego bzu, które wraz z czeremchą i dziką różą porastają gęsto brzeg lasu. Nie czekałam długo. Po kilku minutach kozy podeszły do ogrodzenia. Niczym najsprytniejszy złodziejaszek, Zaraza położyła się na ziemi i przeczołgała pod elektrycznym kablem. Cytryna bez ponaglania poszła w jej ślady. Mandarynka trochę się wahała (podejrzewam, że poprzednim razem pastuch trochę smagnął ją po grzbiecie), widząc jednak truchtem oddalające się w stronę lasu towarzyszki, padła na glebę, szurnęła brzuchem, wierzgnęła kopytkiem i pognała za matką i ciotką. A ja pognałam za nimi ;) 
Pozwoliłam dziewczynom popaść się trochę w lesie. Z przyjemnością oddychałam leśnym chłodkiem, a żeby nie obijać się tak całkiem perfidnie, nazbierałam kilka naręczy kwiatów czarnego bzu. Po godzinie złapałam Zarazę za obrożę i wróciłyśmy do domu. Kozy poszły do sadu, gdzie nie było już takiego skwaru, a ja wypuściłam Kubła z klatki i nastawiłam bzową naleweczkę, zostawiając kilka baldachimów na kolację.

Zrobiłam ciut gęstsze ciasto naleśnikowe. Trzymając za łodyżkę maczałam baldachim w cieście, kładłam na gorący olej, nożyczkami obcinałam ogonek, przewracałam na drugą stronę i gotowe ;) Można posypać cukrem pudrem. Ja zjadłam z porzeczkową konfiturą, której kilka słoiczków pozostało jeszcze po Frani. Ogonkami zajął się Kubuś. No, na jednego wystudzonego placuszka też się załapał ;) Swoją drogą, trzeba będzie wziąć się za przetwory. Truskawki na razie zjadam na bieżąco, nie ma ich za wiele. Czereśnie jeszcze niedojrzałe, choć szpaki już czają się na darmową jadłodajnię ;)



Po kolacji wyczesałam zgrzebłem wszystkie dziewczyny. Po leśnych harcach ich sierść była zmierzwiona i pełna łopianowych rzepów. Spostrzegłam później, że jaskółki i jakieś inne ptaszki (chyba kopciuszki), zbierały z podwórza wyszarpane przeze mnie kudły i w swych dzióbkach zanosiły do własnych domków. Tak mnie wtedy naszło- że to właśnie na wsi jest fascynujące. Nic się nie marnuje. Czerstwy chleb zjedzą kozy lub kury sąsiadów, nać i obierki tak samo, deszczówka spływa z rynien do wielkich beczek i używana jest później do podlewania. Okazało się, że nawet wyczesana kozia sierść posłużyć może innym.

I ostatnia, choć najważniejsza dla mnie wiadomość z dzisiejszego dnia. Na początku lipca przyjeżdżają z Przemyśla moje chłopaki! Jurek załatwił sobie długi urlop, a Dawid będzie miał wakacje. Nie mogę się doczekać!!!

Ps. Ulubione ostatnio miejsce łotrzyka ;)


czwartek, 11 czerwca 2015

Syzyfowe prace


Biedny był ten Syzyf. Pchał i pchał wielki głaz pod stromą górę bez najmniejszej nadziei na zakończenie roboty. Mam czasem wrażenie, że w poprzednim życiu byłam właśnie Syzyfem. Myję podłogę, szoruję, pucuję, za chwilę wchodzi ktoś z remontowej ekipy i moja podłoga wygląda jakbym przez miesiąc szmatą jej nie ruszyła. Myję gary, wycieram, układam w szafkach- po obiedzie zlew zawalony nimi z powrotem. Obieram tonę ziemniaków, klepię schabowe, układam na talerzu artystyczne kompozycje- znikają za chwilę i talerze znów zmieniają się w stertę brudnych naczyń. I od nowa, w kółko Macieju. Trudno. Taki los, przeznaczenie, fatum, czy jak to tam zwać. Jeśli jednak przez własną głupotę tracę dzieło, które wykonywałam długie miesiące, poświęcałam mu każdą wolną chwilę i cieszyłam się do niego, niczym głupi do sera- to jasny szlag trafia mnie na miejscu. Waliłabym się w swój pusty łeb, oblała smołą i obsypała pierzem, ale co to da? Syzyfowy kamień piznął w dół i już go nie odzyskam. 
O czym mowa? O obrusie. A dokładniej rzecz biorąc, o wielkim kawale płótna, który lada dzień (no dobra, lada miesiąc) obrusem miał zostać. I to nie byle jakim, nie szmatką rzuconą niedbale na kawałek blatu, ale moim prywatnym, własnoręcznie wykonanym arcydziełem, który chwalić mieli pod niebiosa wszyscy goście, a Olka miała wręcz zzielenieć z zazdrości. Teraz zzielenieje najwyżej ze złości, że tyle jej pracy poszło w piz...u. A właściwie zczerwienieje... Kiedyś trochę haftowałam. Nic wielkiego: małe serwetki pod filiżanki, nieduży ażurowy bieżnik... Nie mam w tej dziedzinie większych umiejętności, ale od czego Olka? Pod jej dyktando odkalkowałam wzór. Wijące się kwiatowe pędy, delikatne listeczki i pękające pąki. Okazałe kielichy dzwonków i niesforne maki... A dookoła obrębiony (tak się na to mówi?- Chyba nie, ale wiecie o co chodzi)) ażurowymi, baaardzo skomplikowanymi motylami, które w przyszłości miały być, za pomocą haftu richelieu, ożywione ; ) Olka załatwiła skądś dziwaczne żelazko ze stacją parową i pokazała mi jak mam zdekatyzować- czyli zahartować gorącą parą- tkaninę. Przypominała krok po kroku – jak dzielić mulinę na pół, jak prowadzić igłę, aby powstał wypukły ścieg i w końcu jak go „atłaskować”, aby wzór wyglądał naprawdę pięknie. Prułam co najmniej ze sto razy. Ba, zanim nauczyłam się wkładać materiał w tamburynek (jak nazywa tamborek Hanka), minęło sporo czasu. Nie będę zanudzać Was szczegółami. W każdym razie w końcu załapałam o co chodzi i robota naprawdę zaczęła sprawiać mi przyjemność. Wyciągałam obrus z szuflady, chociaż na kilka minut. Pomiędzy dojeniem Cytryny a wypuszczeniem kóz na pastwisko potrafiłam usiąść na chwilę w bujaku i machnąć kilka razy igłą. Tak też zrobiłam dzisiaj. Siedziałam na podłodze w salonie z tamborkiem w dłoni i bawiłam się w hafciarkę. Wyhaftowałam trzy centymetry, sprułam dwa i od nowa ; ) Przez uchylone drzwi tarasu dobiegło mnie wołanie babci Robaczkowej. Kochana sąsiadka miała dla mnie kilka jaj od swoich kurek. Odłożyłam me arcydzieło i podeszłam do płotu. Porozmawiałyśmy chwilę i od słowa do słowa wymknęło mi się- jasna cholera- że botwinka za mną chodzi. Pani Wiesia od razu zaproponowała swoje warzywa. Poszłyśmy więc po młodziutkie buraczki do wypieszczonego ogródka starowinki. Wstyd mnie lekki ogarnął, bo w moim warzywniaku kozy jedynie mają używanie. Obiecuję sobie, że w przyszłym roku... i tak dalej ; ) Zeszło nam trochę. Po buraczkach koper, szczypiorek... – Jak to bez rzodkiewki? No co ty Mariolciu — bez rzodkiewki to nie botwinka... Babunia podała mi jeszcze kilka przepisów na różne wersje rzeczonej botwinki i dopiero po około godzinie wróciłam do domu. 
Cóż to jest godzina... 60 minut, 3600 sekund, milisekund cholera wie ile... Myślę jednak, że aby zniszczyć dzieło mojego życia, ten wstrętny pasożyt, którego nieopatrznie uratowałam od niechybnej śmierci, przez którego nie spałam kilka nocy, którego kilkakrotnie ratowałam z różnych opresji (na przykład ściągałam z połowy firanki), potrzebował zaledwie kilka minut. Gdy weszłam do salonu, załamałam się dokumentnie. Na moim obrusie siedział rudy bandzior i ostrzył sobie pazury i zębiska na co piękniejszych ściegach!!! Porwałam zgwałconą tkaninę, przytuliłam do serca i zapłakałam gorzkimi łzami nad nędznymi resztkami, które jakimś cudem uchowały się przed bandytą. Nie ma co ratować. Nici poszarpane, materiał podziurawiony, okupkany nawet w kilku miejscach... A Kubeł siedzi na środku pokoju i bezczelnie udaje, że nie wie o co chodzi.

Zamknęłam kryminalistę w pierdlu. Zatrzasnęłam ze złością drzwiczki klatki i dodatkowo zakryłam ją mściwie resztkami mojego arcydzieła. Niech siedzi w ciemności i zastanawia się nad swoim czynem!

Po dziesięciu minutach go wypuściłam... Piszczał tak żałośnie... Chyba żałuje nie?



wtorek, 9 czerwca 2015

Dorastanie


Czas leci w szaleńczym tempie. Minuty zamieniają się w godziny, te w tygodnie i miesiące i nagle, niepostrzeżenie mam czterdzieści dwa lata. Patrzę w lustro i widzę kobietę dojrzałą, z siateczką zmarszczek pod oczami i gdyby nie to, że niedawno dziewczyny zaciągnęły mnie do fryzjera, z pierwszymi siwiejącymi włosami. Patrzę i myślę- kto to? Ja? Przypominam sobie moje szczeniackie lata. Kłótnie z mamą, wpadki w szkole, podwórkowe szaleństwa... Przypominam sobie małego Dawida. Boże, ile siary mi ten dzieciak czasem narobił ;) Kiedyś, podczas kolędy w domu, opierniczył księdza, który w dobrej wierze dał mu święty obrazek. Powiedział, że tą panią ksiądz może sobie zabrać, a on prosi o obrazek z lamborghini. Albo gdy niania pieszczotliwie nazwała go „misiem”, odpyskował, że w takim razie ona jest żyrafą... Mała Hanka też była dobra. Gdy miała około czterech latek, zachorowała na zapalenie płuc. Olka wynajęła pielęgniarkę, która przychodziła do domu i dawała zastrzyki w biedną, obolałą pupkę. Zwykłe dziecko najwyżej trochę popłacze, ale nie Hanka. Ta- gdy matka wyszła do kuchni po portfel, poszczuła pielęgniarkę psem. Biedna kobieta ledwo uszła cało, a Olka musiała szukać innej przedstawicielki służby zdrowia ;) Nie muszę chyba dodawać, że miała z tym niemałe problemy ;)

Mój Kubełek rośnie wyjątkowo szybko. Wyczytałam, że młode wiewiórki opuszczają dziuplę matki po ok. ośmiu miesiącach, ale samodzielne robią się już po czterech. W połowie lipca same śmigają po drzewach i potrafią znaleźć pożywienie. Wiewiórka osiąga długość ciała od 27 do 35 cm i masę ciała 140-312 gramów. Długość ogona (bardzo ważnej części ciała, dzięki której wiewiórki są tak zwinne i mają doskonały zmysł równowagi) waha się w zakresie od 10 do 16 cm. I ten ogon rośnie u niego najszybciej. Mały, krótki kikucik w ekspresowym tempie zamienia się w okazałą kitę. Wiewiórczy podrostek zaczyna już pierwsze wspinaczki. Najbardziej uwielbia wspinać się na stary, bujany fotel na tarasie. Okryłam go wiekowym prześcieradłem i Kubuś szaleje po nim niczym po okazałym dębie. Lubi też wspinać się na mnie. Piszę te słowa, a mały czarcik siedzi na moim ramieniu i zagląda ciekawie w monitor ;) Butlę odstawiliśmy już dawno. Mleko dostaje tylko na noc. Zalewam nim musli, biszkopty lub banana i wiewiór z apetytem pałaszuje tak, że miseczka fruwa po całej kuchennej podłodze. Wciąż dużo śpi. Potrafi- ni z gruszki, ni z pietruszki- w połowie zabawy zakryć się nagle swoją kitą i usnąć słodko tam, gdzie akurat siedzi ;) Przenoszę go wtedy ostrożnie do kolejnego domku- otrzymanego w spadku po króliku- miniaturce, niegdysiejszym pupilku Hani. 



                                           Ostrzę ząbki na gałązce


                                         Na pręcie od domku też...


 

                                        Świat z góry wygląda ciekawie



Znalazłem jakiś przysmak. Dobrze, że Mariolka nie sprząta za dokładnie ;)



                      U Hani na kolankach też się słodko śpi.


A Wy 
pamiętacie jakieś śmieszne albo wzruszające momenty z dzieciństwa Waszego, lub Waszych dzieci ?

niedziela, 7 czerwca 2015

Nie umieraj bez walki- czyli samobadanie


Jestem pielęgniarką i powinnam mieć pewne zasady we krwi. Takie jak profilaktyka, systematyczne badania okresowe czy prawidłowy styl życia. Ale tak samo, jak szewc bez butów czasem chodzi (na plaży na przykład ;)), tak i ja zapominam często o ideach wpojonych mi w szkole, a które sama wpajałam później pacjentom podczas mojej pracy zawodowej. Ameryki nie odkryję, przytaczając hasło, że teoria- teorią, a w praktyce różnie to bywa, i tylko zastanawia mnie moja własna niedbałość, a czasami wręcz głupota. Wiem doskonale, że palenie szkodzi, a jeszcze do niedawna popalałam sobie zielone slimy. Tak bez sensu... z nudów, dla towarzystwa, wmawiając sobie, że mały dymek mnie zrelaksuje, bądź będzie lekarstwem na stres. Od tygodni nie miałam papierosa w ustach i jakoś żyję... Tak samo z badaniami okresowymi. Pracując w szpitalu, musiałam mieć aktualną książeczkę zdrowia i coroczne badania oraz wizyty u lekarza były oczywistą oczywistością, nad którą nawet się nie zastanawiałam. 
Skąd taki temat dzisiejszego wpisu?

Natchnęła mnie (choć nie wiem, czy to najlepsze słowo) śmierć. Bezsensowna śmierć młodej kobiety, której można było uniknąć. Można było zaoszczędzić cierpienia jej, mężowi, a przede wszystkim dzieciom, które pozostały bez matki. Nie znałam tej kobiety. Była koleżanką Ani, którą moja kuzynka odprowadziła wczoraj na miejsce wiecznego spoczynku. Po pogrzebie Anka przyjechała do mnie, popłakałyśmy od serca i obiecałyśmy sobie solennie, że zrobimy wszystko, aby nas los taki nie spotkał.
Magda miała 39 lat i raka piersi. Po usłyszeniu diagnozy poddała się na samym starcie. Być może dlatego, że guz był już nieoperacyjny a przerzuty zaatakowały węzły chłonne i naczynia limfatyczne. Pół roku po diagnozie, dziewczyny nie ma już na tym świecie. Pozostał załamany mąż i dzieci, które długo jeszcze będą matki potrzebowały. Pozostał rozkopany dół w ziemi, martwe, sztuczne kwiaty udrapowane w strojne wieńce i zimny blask cmentarnych zniczy. I płacz. Można było tego uniknąć. Magda mogła wciąż być ze swoimi bliskimi, podrzucać na rękach swoje dzieci, kochać się z mężem i spotykać z Anką w kawiarni. Mogłaby, gdyby systematycznie badała swoje piersi.

Coraz młodsze kobiety zaczynają chorować na raka piersi. Jest to tendencja ogólnoświatowa, niepokój wzbudza jednak fakt, że to właśnie w Polsce umiera coraz więcej kobiet. Każdego roku u 13-stu tysięcy Polek diagnozuje się raka piersi, z czego ponad połowa umiera.
Opisywanych jest wiele różnych czynników, mogących mieć wpływ na powstawanie raka piersi: płeć, wiek, czynniki genetyczne i hormonalne. Wielce prawdopodobne, że szkodzi nam zwiększająca się liczba samochodów, zanieczyszczone powietrze, sztuczna żywność. Industrialne warunki życia, dieta i stres także nie są obojętne dla zdrowia. Genów i hormonów niestety nie przeskoczymy, ale odpowiednio wcześnie wykryty guz jest całkowicie wyleczalny. Niestety, wciąż wiele Polek umiera, bo nie bada piersi.
Na wyrobienie w sobie nawyku samobadania piersi nigdy nie jest za wcześnie, a lepiej później niż wcale. Nie jest to wielka, skomplikowana sztuka i każda z nas z łatwością sobie z tym poradzi. Stojąc nago przed lustrem unosimy ręce wysoko do góry i przyglądamy się czy nie ma zmian w kształcie naszych piersi, czy skóra nie jest przebarwiona, czy nie marszczy się lub nie jest napięta. To samo sprawdzamy trzymając ręce na biodrach. Ściskamy brodawkę i obserwujemy, czy nie wydziela się z niej płyn. Później wchodzimy pod prysznic lub do wanny, gdyż na namydlonej skórze najłatwiej wymacać wszelkie, potencjalne zmiany. Kładziemy swoją lewą rękę z tyłu głowy, a prawą na lewej piersi. Lekko naciskając trzema środkowymi palcami zataczamy drobne kółeczka wzdłuż piersi, z góry na dół i z powrotem. Powtarzamy to samo z prawą piersią. I już. Badanie zajmie nam kilka minut, a może uratować życie. Samokontrolę piersi wykonujemy co miesiąc, najlepiej między szóstym a dziewiątym dniem cyklu. A więc do roboty, dziewczyny! Nie wymaga to od nas odwagi, czy poświęcenia. Tylko odrobiny cierpliwości i systematyczności. Zapiszmy w kalendarzu, nastawmy przypomnienie w telefonach komórkowych, wbijmy sobie w nasze głowy. W SIÓDMYM DNIU CYKLU- BADAMY SWOJE PIERSI!!! Dla nas, naszych mężczyzn, naszych dzieci...



Idę teraz pod prysznic i proszę Was o to samo.

czwartek, 4 czerwca 2015

O księżniczkach i pewnym rudym księciu


Na świecie żyje ponad miliard katolików. Najwięcej jest ich w Brazylii – ponad 126 mln, ale to w Polsce stanowią największy odsetek wśród obywateli – 92,2 procent. Wierni szczególnie wspominają Ostatnią Wieczerzę oraz Przeistoczenie chleba i wina w Ciało i Krew Jezusa Chrystusa. Uroczystość Bożego Ciała ma charakter dziękczynny i radosny. W Polsce obchodzi się ją w czwartek po Uroczystości Trójcy Świętej, a więc jest to święto ruchome, wypadające zawsze 60 dni po Wielkanocy. Najwcześniej może przypaść 21 maja, najpóźniej 24 czerwca. W naszym kraju po raz pierwszy wprowadził tę uroczystość biskup Nankier w 1320 r. w diecezji krakowskiej. Obchody uroczystości wiążą się z procesją z Najświętszym Sakramentem po ulicach parafii. Procesja zatrzymuje się kolejno przy czterech ołtarzach, przy których czytane są związane tematycznie z Eucharystią fragmenty czterech Ewangelii. (Wikipedia)

Przyznam się szczerze, że mszę Bożo-ciałową sobie odpuściłam. Zamiast gnieść się w kościele, grzeszyłam, delektując się kawą w towarzystwie Anki i Oli. Dopiero na dźwięk bijących dzwonów wyszłyśmy z domu i dołączyłyśmy do procesji. Przepuściłyśmy czoło pochodu, a dziewczynki z otwartymi buźkami podziwiały ubrane na biało małe księżniczki, rozsypujące płatki kwiatów. My z kolei patrzyłyśmy z lekkim niesmakiem, jak płatki te deptali... hm... czarnoksiężnicy. Po uroczystym przemarszu ulicami Choszczna zapakowałyśmy się w dwa samochody i przyjechałyśmy do „Rapsodii”.
 Wiewiór zniósł samotny pobyt w domu bez żadnego szwanku zarówno dla siebie, jak i dla domu. Na czas mojej nieobecności zapakowałam go do nowego domku i dodatkowo do dużego kartonowego pudła, bo zaczyna już kręcić się po pomieszczeniach i nie chciałam, aby spotkało go jakieś przykre spotkanie- na przykład z przewodami, czy kablami. Prawdę mówiąc, trochę obawiałam się również o owe kable ;) Hania i Michalina oszalały na widok wiewióra. Zapałały gorącym uczuciem od pierwszego wejrzenia i musiałam ratować nieboraka przed ich namiętną miłością ;) Nie zaakceptowały imienia Wiesiek i wiewiór został Kubusiem ;) Po jakiejś godzince znudziło im się i pobiegły na dwór, a my wzięłyśmy się za szykowanie obiadu. Jarski bigos z młodej kapusty z ogromną ilością kopru i młode ziemniaki- cóż może być pyszniejszego...? Kubuś zainteresował się poszatkowanymi wiórkami, a my patrzyłyśmy z czułością, jak przekręcał w łapkach wiórek na różne strony, zastanawiając się do czego służy i jakby tu się za niego zabrać ;)
 Obiad postanowiłyśmy zjeść na tarasie. Olka wyszła przygotować stół... i zamiast spodziewanego odgłosu ustawianych talerzy, usłyszałyśmy pełne zgrozy westchnienie, a za chwilę wrzask. – Jak mogłyście to zrobić, szkodniki paskudne!!! – Matko jedyna, co te kozy znowu zbroiły? - przemknęło mi przez myśl. –Ciocia Mariola wyrwie wam za to nogi z tyłków! – Nie... dla kóz nie byłaby taka bezwzględna... Wypadłyśmy na dwór. Całe podwórko obsypane było płatkami kwiatów, a obie winowajczynie stały przed matką z opuszczonymi głowami. Ogarnęłam wzrokiem obejście... Pal licho aksamitki, wyrosną nowe. Kalina oskubana doszczętnie- co tam, i tak już przekwitała. Pnąca róża obsypana drobnymi białymi kwiatkami nieruszona, ale pewnie tylko dlatego, że małe profilaktycznie nie chciały narażać się na ukłucie kolcami. Za to piwonie... Zapowiadały się pięknie. Wielkie pąki miały lada moment zamienić się w kwiaty. No cóż... już się nie zamienią. Hanka popatrzyła na mnie, a coś jakby lekki wstyd malował się w jej wielkich, niebieskich oczach. – Bo wiesz ciociu... Bawiłyśmy się w Boże Ciało... i też chciałyśmy być takimi księżniczkami...

Zdusiłam niezadowolenie i przytuliłam obie łobuzice. Piwonie kupię sobie na bazarku. Cóż jest ważniejszego od spełniania marzeń? A jeśli parę kwiatków może sprawić, że małe dziewczynki poczują się księżniczkami, głupotą byłoby ich żałować. Hm... trochę jednak jestem głupia...




A dla wszystkich wiewiórofanów- kilka nowych fotek ;)




                                             Przytulnie...




                                          Ale gdzie mama???





                                                  Mama???





                                    Nie... za bardzo owłosione...




                               Też nie mama, ale przynajmniej pożywne...





                                                       Mama ;)))


wtorek, 2 czerwca 2015

Jeden dzień z życia- czyli fotorelacja monotematyczna



Śniadanko



Drugie śniadanko



Chwilę każą na brzuszku poleżeć





                                                   Trochę przytulasów





                                    Spacerek



                                      Ale o co chodzi?



Podwieczorek



I co ja mam niby z tym zrobić?



Dobranoc