a

a

niedziela, 31 maja 2015

Koza- co każdy człowiek wiedzieć o niej powienien


Jest to post na zamówienie, myślę jednak, że nie tylko agatek (pozdrawiam) przeczyta niniejsze słowa z ciekawością i nie tylko ona, czytając, zastanowi się nad istotą KOZY. Post powstał przy wydatnej pomocy Internetu. Pisząc go, popłakałam się kilka razy, więc osoby wrażliwe i delikatne proszę o pominięcie poniższego artykułu.

Koza domowa – zwierzę z rodziny absolutnie wszystkożernych, charakteryzujące się dwoma rogami, kozią bródką, czterema nogami zakończonymi kopytami i bezczelnym spojrzeniem. Jak wskazuje nazwa rodziny, do której należy koza, zwierz ten jest w stanie zjeść każdy rodzaj materii niezależnie od stanu skupienia. Dotychczas nie znaleziono substancji, którą pogardziłaby koza. Jednocześnie obcy jest kozie dylemat osiołka, któremu w żłoby dano. Koza zje i siano, i owies, a następnie zabierze się za żłoby.
Samica kozy, inaczej pani koza, z pożartych substancji potrafi wyprodukować mleko, które uważane jest za bardzo zdrowe i pożywne (dziwne, skoro koza potrafi zjeść nawet rdzeń reaktora atomowego).
Koza jest maskotką satanistów i ogólnoświatowym obiektem kultu. Każdy szanujący się czciciel szatana uważa kozę za najfantastyczniejsze zwierzę oraz emanację diabła i ma w domu kilkanaście jej obrazków w różnych pozycjach i ujęciach. Najznamienitszym wśród kultystów kozy jest bez wątpienia Babka Kiepska. Czci ona kozę w jej aspekcie Koziołka Matołka.
Kościół katolicki od początku ostentacyjnie potępiał kozy. Przeciwstawiał jej bezpłciowego i nijakiego baranka, który szedł w imię Pańskie, przy czym dochodził przeważnie na rzeź.
Starożytni Grecy uważali, że Zeusa za jego lat szczenięcych wykarmiła własnym mlekiem koza Amaltea. Biorąc pod uwagę fakt, iż później Zeus zabił własnego ojca, zjadł swoją żonę, z rozłupanej czaszki wyskoczyła mu Atena, a także współżył z własną siostrą, nie można powiedzieć, aby wyszedł na tym dobrze.
Koza jest i była muzą wielkich artystów. Leonardo da Vinci namalował słynny obraz pt. Dama z koziczką, niestety później wskutek nacisków zazdrosnego męża owej damy przemalował koziczkę na łasiczkę.
Kozę często można spotkać na pochyłym drzewie, na które pasjami wchodzi. Bywa widywana również przy wozie, do którego odczuwa nieodparty pociąg.

Istnieje również pewien endemiczny gatunek kozy występujący jedynie w nosie. Kozy te mogą znacznie różnić się wyglądem, a zwłaszcza konsystencją. W zależności od drożności przewodów nosowych, koza może być większa bądź mniejsza, lecz nigdy większa od kozy gospodarskiej. Niektórzy twierdzą, że koza ta posiada olbrzymie walory smakowe. Poszukiwanie kozy w nosie może być świetnym zajęciem podczas nudnych lekcji/wykładów/zebrań w pracy. Uważać trzeba jednak na otoczenie, które może nie pochwalać takich zainteresowań. Najlepiej poszukiwać kozy za parawanem z zeszytu/książki/gazety/laptopa.

O moim pierwszym, osobistym spotkaniu z kozą, która po owym spotkaniu otrzymała dźwięcznie brzmiące imię Zaraza, można przeczytać tu link i tu link A o naszych pierwszych, średnioudanych relacjach tu  link i tu link

sobota, 30 maja 2015

Uwaga- konkurs


Od zawsze w moim domu były zwierzęta. Pies- to podstawa, ale oprócz niego coś jeszcze po domu tuptało, lub siedziało w akwarium. Zazwyczaj jakiś chomik lub myszoskoczek, raz żółw, a raz kanarek. Czasem nasze domostwo odwiedzał mniej typowy zwierzak. Mały Dawid, tak samo jak niegdyś mała Mariola, znosił do domu przeróżne nieszczęśliwe stworzenia. A to wróbel zaatakowany przez bezpańskiego kota, a to kawka z przetrąconym skrzydłem... Najbardziej zapamiętałam jeża, późną jesienią znalezionego w parku. Leżał biedaczek na środku alejki w pozycji embrionalnej. Ludzie mijali go obojętnie, co niektóry przesunął uciążliwą przeszkodę butem, inny z irytacją zmarszczył brew... Leżałby tak pewnie jeszcze długo, gdyby nie mój siedmioletni wówczas syn. Przyniósł kupkę sztywnych igiełek do domu, zapakował do swojej czapki, którą kupiłam okazyjnie dzień wcześniej i wziął się za ratowanie Tuptusia. Poprosił mnie o podgrzanie mleka i z cierpliwością godną najwyższego podziwu wkraplał kropelki mleczka do malutkiego pyszczka, za pomocą wyparzonego wcześniej kroplomierza od Xylometazolinu, nie zważając na niezbyt miły zapach, jaki wydawał maluszek. Przez cały wieczór siedziało moje dziecko i wkraplało, wkraplało, wkraplało... Wkropiło prawie całą szklankę mleka, przykryło jeżyka swoim najlepszym szalikiem (zazgrzytałam zębami, ale cóż...) i poszło spać. Przez przymknięte drzwi od jego pokoju, słyszałam jak śpiewa nowemu przyjacielowi kołysanki na dobranoc, fałszując okrutnie. Z rana zażądał, aby pójść do weterynarza. Poszliśmy więc, bo stwierdziłam, że wrażliwość na krzywdę zwierząt i odpowiedzialność za podopiecznych, jest cechą jak najbardziej u dzieci pożądaną. A czym skorupka za młodu nasiąknie... i tak dalej. Z niemałym problemem wyprosiłam wolne w pracy i poszliśmy do lekarza. Dawid troskliwie niósł wciąż śpiącego jeża, a ja udawałam że wcale mi nie żal ani czapki, ani szalika ;) W lecznicy było sporo czworonożnych pacjentów. Usiedliśmy grzecznie i czekaliśmy na swoją kolejkę. Dawid wciąż rozmawiał z Tuptusiem, uspokajał go i pocieszał ;) Gdy przyszła nasza kolej, weszliśmy do gabinetu i syn podał jeżyka lekarzowi. Ten popatrzył dziwnie.- Synku, wiele ja tu nie poradzę... ten jeż nie żyje!- Teraz ja się zdziwiłam.- Jak to? Przecież wczoraj wypił całą szklankę mleka?- Doktor popatrzył z autentycznym zainteresowaniem.-Sam? –No nie, syn wkraplał mleko do pyszczka, przecież to maleństwo...- Chyba że tak.- Uspokoił się weterynarz.- Bo sądząc po stanie tkanek i zapachu, zwierzę nie żyje co najmniej od dwóch dni...
 Lekko zmieszani wróciliśmy do domu, czapkę i szalik wyrzucając po drodze do pierwszego z brzegu kosza na śmieci.

Dlaczego przypomniała mi się ta historia? Bo po czternastu latach znów podgrzewam mleko i wkraplam do małego pyszczka. Tym razem nie jest to jeż i na szczęście rusza się i popiskuje, z czego wnioskuję, że żyje ;) Znalazłam malucha tuż pod płotem. Mała, fukająca cicho kuleczka. Gdybym nie wyszła, aby wymienić deski w płocie, którą złamała któraś z kóz (Zaraza- jak nic), to pewnie skończyłaby jako przekąska jakiegoś kota, lisa czy ptaka. Oto kolejny mieszkaniec „Rapsodii”. Niniejszym ogłaszam konkurs na imię dla umieszczonego poniżej zwierza ;).

  
Nie żal mi ani durszlaka, ani szalika ;)


Głodomorek ;)




środa, 27 maja 2015

Grają fanfary, cała sala bije brawo ! ;)


Taadaaam! Krótko będzie. Wykonałam to. Własnymi ręcyma. Własnoręcznie udojone (pół godziny), własnoręcznie podgrzane (piętnaście minut) i odcedzone (dwie godziny). I własnoręcznie zostanie pożarte (dwie minuty). Panie, Madame, Frauen, Ladys- oto ON )))



wtorek, 26 maja 2015

Dzień Matki- czyli trochę się porozczulam


Doła mam. I to nie malutkiego, takiego od zwykłego szpadla, tylko wykopanego przez porządną, profesjonalną koparę. Jej wielka łycha zgarnęła mój dobry humor, błysk z oka, uśmiech z twarzy, oraz całą radość z życia i ciepnęła gdzieś w kąt. Zostawiła czarną, przepastną dziurę, w której się masochistycznie pogrążam. Brało mnie już od rana. Tuż po śniadaniu zadzwonił Dawid z życzeniami z okazji Dnia Matki. Porozmawialiśmy chwilę, przesłaliśmy buziaki i już musiał lecieć na jakiś wykład, czy ćwiczenia. Siedząc na tarasie i samotnie pijąc kawę, uroniłam łezkę czy dwie, na wspomnienie mojego syna, który, choć stary już chłop, wciąż czasem jest dla mnie malutkim synusiem. Pożałowałam, że nie wzięłam z Przemyśla teczki, w której trzymam jego stare laurki, dziecięce obrazki i inne sentymentalne pamiątki. Zatęskniłam za nim z ogromną mocą. Za niemowlakiem machającym grubiutkimi nóżkami, za przedszkolakiem, który wszędzie chodził, nosząc ze sobą paskudnego miśka z wyłupionym oczkiem, podczas gdy w dziecinnym pokoju siedziało na półkach pięć misi słodkich i nieokaleczonych, i w końcu za nastolatkiem, z którego rozsądku byłam dumna słuchając opowieści z piekła rodem o synach koleżanek z pracy. A teraz, mało tego, że dorosły, to jeszcze setki kilometrów stąd ;( 
Wizyta na cmentarzu w Choszcznie, u mojej Mamy, też nie pomogła. Zapaliłam znicze, ułożyłam w wazonie kwiaty, powspominałam... Moi rodzice nie żyją od dwudziestu dwóch lat. Zginęli tragicznie w wypadku samochodowym, gdy jakiś pieprzony Ukrainiec zasnął za kierownicą i czołowo zderzył się z fiatem 125p., prowadzonym przez Ojca. Oboje zginęli na miejscu. Ukrainiec na szczęście też. Uczyłam się wówczas w studium pielęgniarskim w Szczecinie. Poznałam Jerzego i tak naprawdę nie wróciłam już do domu. Przyjeżdżałam naturalnie co jakiś czas, ale przerwy stawały się coraz dłuższe, pobyty krótsze, aż wsiąkłam na dobre w Przemyślu. 
Zdzwoniłyśmy się z Anką, która, mimo dojrzałego wieku trzydziestu dziewięciu lat, matką nie jest i nie zanosi się, żeby w najbliższej przyszłości była, i pojechałyśmy do Olki. Ta owszem, matką jest i można to było wyczuć już na progu domu. Pachniało sernikiem i świeżą kawą. Na lodówce, przymocowana magnesami, wisiała cała kolekcja kolorowych laurek. Serca, księżniczki, odbite usteczka i cała masa abstrakcji wykonanych przez Miśkę. W wazonie królowały czerwone róże, a Olka latała po domu jakby zażyła niezłą porcję dopalaczy i śmiała się nie wiadomo z czego ) Pozazdrościłyśmy jej tej radości i nie chcąc psuć nastroju naszymi ponurymi minami, po szybkiej kawie ewakuowałyśmy się każda do własnej samotni.

Mija już na szczęście ten dziwny dzień. Wszystkim Mamom życzę, aby w każdej chwili miały możliwość przytulenia swych dzieci, a wszystkim dzieciom, aby miały swe Mamy jak najdłużej.

piątek, 22 maja 2015

Sylwoterapia - czyli leczenie drzewami


Normalni ludzie chodzą na spacer z psem. Ja poszłam z kozami... Nabrałam chęci na wędrówkę po lesie, a że las rośnie tuż za płotem, chęć swą od razu wprowadziłam w czyn. Wyszłam tylną furtką, zrobiłam kilka kroków, gdy dobiegło mnie meczenie Mandarynki. Pomyślałam - Co tam, wezmę ją. We dwie będzie nam raźniej, pogadamy sobie... ; ) Wróciłam, otworzyłam furtkę, a kózka, niczym tresowany piesek ruszyła za mną. Zdążyłyśmy przejść ze trzy metry, gdy rozległo się zdenerwowane wołanie Cytryny.- Dobra, możemy iść we trzy ; ) Zaraza popatrzyła spod byka, ale po krótkim wahaniu przygalopowała z drugiego kąta pastwiska i postanowiła przyłączyć się do wycieczki. Chyba nie ufa mi do końca i wolała mieć swe stadko na oku. Trochę się zaniepokoiłam. Cytryna i Mandarynka są łagodne i posłuszne i nie bałam się, że odwalą jakiś niespodziewany numer, za to Zaraza ma charakterek adekwatny do imienia. Nie miałam jednak sumienia zostawić jej samej i ruszyłyśmy do lasu wszystkie. Pastereczka i jej trzy kozy ; )) Gdyby zobaczył mnie Jerzy, chyba umarłby ze śmiechu. Choć właściwie bardziej prawdopodobne jest, że popukałby się w głowę...
Szłyśmy sobie niespiesznie. Ja delektowałam się widokami, zapachem lasu i śpiewem ptaków, a kozy listkami, gałązkami i korą młodych drzewek. Doszłyśmy do sporej polany, otoczonej sosnami i brzozami. Kozy stwierdziły, że chcą zostać tu nieco dłużej, a ja nie miałam nic przeciwko temu. Dziewczynki zaczęły z lubością ogryzać krzaczory a ja postanowiłam zadbać o swoje zdrowie. Przypomniało mi się, że kiedyś, dawno, dawno temu, oglądaliśmy z Jurkiem jakiś program telewizyjny, w którym ludzie leczyli przeróżne swe choroby i lęki, przytulając się do drzew. Cóż, głupkowato to trochę wyglądało i troszkę się z nich nabijaliśmy, ale przecież teraz mogą wyśmiać mnie co najwyżej kozy, a one, gdy tylko znalazły jakieś przepyszne gałęzie, kompletnie przestały interesować się moją osobą. Najpierw trzeba było znaleźć drzewo, które przemówiłoby do mnie bardziej niż pozostałe. Chodziłam od jednego, do drugiego, przytulałam się twarzą do szorstkich pni, obejmowałam je ramionami, głaskałam... żadne nie chciało przemówić. Postanowiłam więc, że pogadam z każdym po kolei. Sosna, dzięki dużej ilości olejków eterycznych zawartych w igłach, ma korzystny wpływ na układ oddechowy. Położyłam się więc pod jedną z nich i oddychałam głęboko i powoli. Zanim zdążyłam nawdychać olejków do woli, musiałam poderwać się szybko, gdyż oblazły mnie mrówki! Niezbyt lubię te owady, szczególnie na własnym ciele, więc ruszyłam w kierunku brzóz. Brzoza łagodzi stany depresyjne, pozwala pozbyć się złości, strachu i gniewu, więc po wątpliwym relaksie pod sosną, była jak znalazł ; ) Objęłam jej smukłą kibić i czułam, jak wszystkie złe emocje opuszczają moją duszę. Niestety, ciało wciąż czuło ukąszenia tych dziadowskich mrówek... Skierowałam się więc do wierzby. Uspokaja, działa przeciwbólowo i rozkurczowo. Poprzytulałam się chwilę. Słuchałam jej pieśni aż ból znikł ; ) Na mojej drodze stanął teraz grab. Właściwie dwa graby, splecione ze sobą gałęziami. Drewno grabu jest najtwardsze ze wszystkich polskich drzew. Pod względem twardości ustępuje jedynie bukszpanowi i pewnie dlatego usuwa lęk przed starzeniem się i pomaga uwierzyć w siebie. Podobno graby to drzewa kochanków. W czasie ciemnych, letnich nocy, zwłaszcza po lekkim deszczu lub obfitej rosie, murszejący pień grabu świeci tajemnym, seledynowym blaskiem, gdy stoi przy nim para, darząca się prawdziwym uczuciem. Moje graby nie świeciły ani seledynem, ani innym kolorem, ale może kiedyś przyprowadzę tu Jurka i go przetestuję ; ) W drodze powrotnej poprzytulałam się jeszcze do buków. Spacery wśród tych pięknych drzew polecane są osobom narażonym na stresy, a pokażcie mi człowieka, który narażony na nie nie jest! Zerwałam i wzięłam ze sobą kilka liści. Przyłożone na czoło łagodzą ból głowy, a może mi się to przydać, bo od prób zapędzenia kóz z powrotem do domu już zaczyna mi w niej szumieć ; ) Całe szczęście, że tuż przy domu rośnie dąb, który przywraca witalność i lipa minimalizująca zmęczenie, bo trochę się tym leczeniem zmordowałam ; )

 Biedni są ludzie w mieście, którzy nie mają tylu wspaniałych lekarzy dookoła siebie. Dobrze chociaż, że są parki pełne klonów. Przytulanie się do klonów pozwala nawiązywać otwarte i szczere relacje z innymi. Tylko czy ktoś z Was widział w parku ludzi obejmujących drzewa...?



wtorek, 19 maja 2015

Kulinarne gusta i guściki


Przyjechali goście. Właściwie gościówy, bo same tylko babeczki. Z samego rana na podwórku zaparkowała błękitna corsa Anki i wysypało się z niej całe stadko dziewczyn. Duże od razu walnęły się na taras,wołając o kawę, a małe pognały do kóz. Sześcioletnia Hania i dwuletnia Michalinka- córki Aleksandry- ubrane w kolorowe sukienusie wyglądały jak motyle i były równie nieuchwytne ; ) Zanim nastawiłam ekspres do kawy, już zniknęły na łące i do mych uszu dobiegały tylko głośny śmiech i jeszcze głośniejsze meczenie. Nie jestem pewna, kto się śmiał a kto meczał... Porelaksowałyśmy się przy kawce z godzinkę i już małe były z powrotem. Hm... sukienki nie były już takie kolorowe... Tachały olbrzymie bukiety polnych chaboci. Wypatrzyłam kilka kwiatów czosnku niedźwiedziego, kwiatostany babki i łodyżki tasznika. Całe wiechcie drobnych, żółtych jaskrów i pięciorników, oraz fioletowych bluszczyków kurdybanków. Ku mojemu zdziwieniu znalazły nawet kilka rumianków. Zawsze myślałam, że rumianek kwitnie dopiero późnym latem. Nie raczyły jednak wręczyć bukietów nam, tylko pognały do obory i tam porozkładały kwiaty, w kankach i wiaderkach, aby kózkom ładnie pachniało... ; ))) No i oczywiście- jak to dzieci- zaczęły upominać się o jedzenie ; ) Aleksandra- matka Polka- była naturalnie na ewentualność taką przygotowana. Kromki chleba posmarowała masłem czosnkowym, wstawiła do piekarnika i wzięła się za przygotowywanie sałatki. Najprostszej z możliwych. Twaróg, śmietana, szczypior i rzodkiewka. Niby nic, ale jak zobaczyłam ową rzodkiewkę moje miastowe oczy wylazły z orbit! 



 Jędrna, dorodna, twarda i... w różnych kolorach.





Gdy podała sałatkę, aż żal było ją jeść. Czerwone, żółte, fioletowe i białe krążki dookoła pachnącego twarożku, posypanego świeżym, zielonym szczypiorem. A obok czosnkowe grzanki. Arcydzieło! Dziewczynki nie miały jednak za grosz szacunku dla dzieła matki i rzuciły się na salaterkę, zanim zdążyłam uwiecznić dzieło na zdjęciu. My zresztą też szybko otrząsnęłyśmy się z zachwytu i równie pazernie rzuciłyśmy się na wiejskie przysmaki, w obawie, że żarłoczne małe pochłoną wszystko ; )) Kozy jakimś siódmym zmysłem wyczuły chyba, że coś dobrego jest na talerzach, bo przyczłapały z sadu, pokręciły się chwilę po podwórku, po czym schowały się w oborze. Ewentualnie za gorąco im było, bo słonko nie skąpi dziś swej energii i grzeje niczym stuwatowa żarówka. Przedpołudnie upłynęło nam błogo i spokojnie. W porze obiadowej babiniec zaczął się zbierać. Anka miała na piętnastą służbę, a Ola musiała uszykować strawę zapracowanemu i pewnie zagłodzonemu śmiertelnie mężowi; ) Zawołała dziewczynki, które bawiły się w sadzie. Po dziesiątym wrzasku raczyły w końcu przyjść, ale oczywiście mowy nie było, żeby wsiadły do samochodu bez pożegnalnej wizyty w oborze. Chwilę później wyszły. Od razu wiadomo było, że coś jest nie tak. Hanka miała obrażoną minę, a Michalina darła się wniebogłosy. Przeraziłam się! Któraś z kóz- czyli Zaraza z pewnością- bodnęła je rogiem albo zdeptała kopytem... Ręce i nogi całe, krwi nie widać, siniaków bądź guzów też nie... –Co się stało? Miśka darła się dalej, a Hania milczała posępnie. Po prośbach (ja i Anka) i groźbach (Olka) Hania postanowiła w końcu wyjaśnić nam sytuację. Okazało się, że kozy, te niewdzięczne bydlęta, te niewrażliwe paskudy, nierozumne obrzydliwce, zamiast zachwycić się nowym wystrojem obory, zeżarły łapczywie wszystkie, z takim trudem uzbierane przez dziewczynki bukiety... No, takiej zniewagi nie można było wybaczyć! Anka dostała nagłego ataku kaszlu. Olka jakimś cudem zachowała powagę. A ja, gdy przypomnę sobie minę Hani, wciąż jeszcze chichoczę... )

niedziela, 17 maja 2015

Mój dom- moja twierdza


I znów będzie post prawno- absurdalny. Przepisy i prawa obowiązujące w naszym kraju są co najmniej dziwne. Każdy z nas, czy to z telewizji, czy z prasy, czy też niestety z autopsji, słyszał o niedorzecznych wręcz sytuacjach. Właściciel piekarni, rozdający za darmo nadwyżkę chleba domom dziecka bankrutuje, bo nie zapłacił podatku skarbowego. Jakby wyrzucił do śmieci- byłoby okej. Przechwycony transport podróbek markowego obuwia zostaje komisyjnie spalony. Pomysł, aby rozdać buty potrzebującym, nie znalazł uznania w oczach prawa. Niepełnosprawny umysłowo człowiek kradnie ze sklepu batonik, nie zdając sobie nawet sprawy, że jest to czyn karalny i idzie do aresztu na kilka tygodni, a znany polityk, czy celebryta zabija po pijaku człowieka na drodze i dostaje wyrok w zawieszeniu. Napadnięty we własnym domu mężczyzna ma sprawę karną, bo przywalił bandziorowi młotkiem w łeb, ten złożył skargę w sądzie i teraz nie wiadomo kto jest bandytą a kto poszkodowanym. W Ameryce prawem jest hasło- „Mój dom- moja twierdza”. Kto bezprawnie wejdzie na teren prywatny, jest agresorem i właściciel posesji może zastrzelić go bez mrugnięcia okiem. Bez wcześniejszego wywiadu. Bez pytania: Czy chcesz mnie tylko okraść, czy zamordować ? I zastanawiania się, czy młotkiem- to nie będzie aby za mocno. Na pierwszy rzut oka, wydawać by się mogło, że tak powinno być. Mój dom- moja twierdza. Ale czy na pewno?
Pisałam już, że moja kuzynka Anna jest policjantką. Widywała różne nieszczęścia, różne nieciekawe sploty okoliczności, aresztowała różnych ludzi za przeróżne rzeczy. Książkę można by było napisać. Jest przedstawicielką prawa, ale nawet ona klnie czasem soczyście na owo prawo i własną wobec niego bezsilność. Wczoraj, pełniąc dyżur na komendzie, odebrała alarmujące wezwanie. Dzwoniła kobieta, płacząc i krzycząc, że pijany mąż maltretuje ich kilkuletnią córkę. Anka natychmiast wskoczyła do policyjnego radiowozu i na sygnale pognała pod podany adres. W związku z tym, że rzecz miała miejsce w jednej z podchoszczeńskich wiosek, zanim znalazła się na miejscu, minęło kilka dobrych minut. Wraz z partnerem podbiegli do drzwi... I co? I nic. Kobieta zmieniła zdanie. Pomyłka, nieporozumienie, wszystko w porządku... Siniak rośnie żonce pod okiem, warga rozbita, dziecko pewnie zmaltretowane leży gdzieś w kącie, ale policja nie może wejść do środka. Nie ma oficjalnej skargi- nie ma prawa interwencji. Anka zażądała pokazania dziecka. Dziwnym trafem, nie było małej w domu. - Do koleżanki poszła! - Do której?- Tego typ nie potrafił powiedzieć. Choć Anka zaciskała zęby, a jej ręka sama wędrowała na policyjną pałkę, nie mogła zrobić NIC! Zastraszona żona opuszczała wzrok i zaciskała usta, a bohaterski tatuńcio patrzył buńczucznie prosto w oczy policjantki i uśmiechał się tak służalczo, jak i fałszywie. Mój dom- moja twierdza. Policjanci postali chwilę, po czym jak zmyci wsiedli do radiowozu i wrócili do Choszczna. Anka zadzwoniła od razu do opieki społecznej, a tam poinformowali ją, że rodzinę tę od dawna mają na oku, ale nie ma wskazań do działania. Obserwują... I pewnie, dopóki mąż nie zatłucze rodziny na śmierć, będą obserwować.

I jak to spuentować? Po prostu się nie da! Człowiek, człowiekowi jest czasem najgorszym bydlakiem. Chociaż przecież żadne z bydląt nie katuje swoich młodych, więc porównanie ludzi do zwierząt w tym wypadku zdecydowanie przemawia na korzyść tych drugich.

sobota, 16 maja 2015

Wiejsko, sielsko, choć jakieś zmartwienie zawsze się znajdzie


Jakaś jestem opóźniona. Z opóźnieniem pobiałkowałam drzewka w sadzie, ale kwitły przepięknie i mają mnóstwo maleńkich zawiązków owoców. Maleńkie jabłuszka, kuleczki czereśni i wiśni, żaróweczki gruszek. Na porzeczkowych krzewach wiszą kiści drobniutkich kwiatków i mikroskopijnych kuleczek. Drobne, zielone maliny wywołują ślinotok od samego patrzenia. Krzewy truskawek i poziomek aż huczą od uwijających się pracowicie wśród kwiatów pszczół. Słonko świeci, a ja robię przegląd gospodarstwa i gęba sama mi się śmieje ;)Śmieję się również na widok Mandarynki, która śmiało podgryza już trawę, chrupie marchewki i żuje sianko. Mina mi zrzedła na widok wymion Cytryny. Zaczerwienione, jedno z nich wyraźnie opuchnięte, a strzyki poranione. Poszłam do mojego prywatnego weterynarza- amatora zza płota. Robaczka nie było, ale jego żona skrzyczała mnie, że jeszcze nie odstawiłam Mandarynki od cyca. Stwierdziła, że z całą pewnością to właśnie jest przyczyną złego stanu wymion jej matki. Tak więc Mandarynka idzie od dziś na swoje. Nie za daleko, bo tuż obok boksu mamy i cioci Zarazy, ale zawsze to własne M. Zakasałam rękawy i wzięłam się za przygotowywanie około trzymetrowego mieszkanka. Wyszorowałam porządnie wodą z szarym mydłem, podścieliłam grubą warstwą słomy i... tylko się nie śmiejcie... wrzuciłam kilka starych koców, żeby miała do czego się przytulić, jakby było jej smutno w tą pierwszą, samotną noc ;) Wymiona Cytryny umyłam dokładnie ciepłym wywarem z szałwii i nasmarowałam maścią nagietkową- również według wskazań Babci Robaczkowej. Jeśli nie pomoże, trzeba będzie jakiegoś weterynarza poszukać. No i najtrudniejsze. Musiałam nauczyć się zdajania mleka! I tu znowu pomoc i doświadczenie sąsiadki okazały się bezcenne. Cóż... zabrało mi to dobrą godzinę i niemało strachu, ale gdy częstowałam starowinkę pierwszymi kroplami mleka, byłam tak dumna, jakbym to mleko sama, własną piersią wyprodukowała ;)

Własne, ekologiczne mleko od szczęśliwej kozy, za jakiś czas własne, niepryskane owoce z drzew w sadzie, już dziś własne, zerwane w ogródku kwiaty do wazonów... Cudnie jest...;).

wtorek, 12 maja 2015

ZUS- czyli Zakaz Używania Szarych komórek


Miał być to blog o wsi, sielance i spokojnym istnieniu. Ostatnio jednak moje życie obfitowało w komplikacje i to komplikacje najgorszego typu- czyli urzędnicze. Nienawidzę papierologii. Nie cierpię marnowania czasu na chodzenie od okienka do okienka i płaszczenia się przed różnymi urzędasami, którym wydaje się, że są panami świata. A gminy co najmniej. Zawsze (choć też bez uśmiechu) załatwiał te sprawy Jerzy, ale teraz nie mam niestety kim się wyręczyć.
Dom po Frani zapisany jest na mnie. Kredyt w banku jest na Jurka. Do małżonka mego przyszło pismo z banku, abym przedstawiła dokument z ZUS-u o niezaleganiu ze składkami, związane pewnie z tym że zrezygnowałam z kariery zawodowej (Ha!- kariery pielęgniarki...) Obawiają się chyba, że Jurek zamiast na bank, będzie musiał łożyć na leniwą żonę. Równocześnie, pewnie w związku z tym samym, okazało się, że Dawid- będący do tej pory na moim ubezpieczeniu zdrowotnym, wyświetla się na czerwono w systemie EWUŚ. Z tego powodu moje dziecko miało wielki kłopot z uzyskaniem pomocy lekarskiej (wirusa jakiegoś złapał), bo wiadomo- nieubezpieczony- to lecz się, człowieku, herbatą z malinami i okładami z młodych piersi. Dawid może znalazłby takowe, bo całkiem przystojna i młoda jeszcze z niego bestia, ale weźmy chociażby takiego Jerzego....? Że o Robaczku nie wspomnę...
Tak więc, w te pędy (olał kredyt, ale dziecko moje biedne musi błagać panią doktor, żeby mu z łaską wielką w gardło zajrzała, a tego zdzierżyć matka żadna nie da rady) pojechałam do choszczeńskiego oddziału ZUS-u. Tuż po ósmej byłam pod okazałym budynkiem, w którym siedzibę ma tutejszy odział. Weszłam do środka. Moja kobieca intuicja chyba się zdrzemnęła, bo przekraczając wrota tej szacownej instytucji, nie podejrzewałam nawet, że wkraczam w świat absurdu, chamstwa i irracjonalnej wręcz ciemnoty. I że ja sama taka ciemna jestem... W środku równie pięknie i bogato. Duża palma, miękkie fotele i, na szczęście, zero ludzi. Podeszłam do najbliższego okienka i uśmiechnęłam się do PANI, która mieszała łyżeczką świeżo zaparzoną kawę. Nie zdążyłam się odezwać, gdy PANI spojrzała na mnie niczym na groźnego agresora i warknęła- NUMEREK. Myślę sobie- jaki numerek? Przecież ja, biedny żuczek, sprawę urzędową przyszłam załatwić, a nie na rozpustne zabawy jakieś. Poza tym z kobietą to jakoś numerek mnie nie kusi... Musiałam wyglądać niezbyt inteligentnie, bo PANI westchnęła ciężko i machnięciem głowy wskazała machinę, stojącą na środku holu. Wycofałam się raczkiem. Po krótkiej chwili zdołałam przycisnąć odpowiedni klawisz i maszyna rzygnęła mi w dłonie świstkiem papieru. Spojrzałam- A0012. Dumna, wróciłam do okienka i wręczyłam władczej urzędniczce ów karteluszek.- Czekać, aż wywołam. Według kolejności!- Znów wycofałam się raczkiem... Rozejrzałam się dookoła- Jakiej kolejności? Oprócz mnie nie było żadnego petenta. No, chyba że wszyscy mieli na sobie peleryny niewidki, albo zaćma nagle mi się jakaś uaktywniła. I to od razu w fazie superostrej. Zgłupiałam. Usiadłam w miękkim fotelu i czekam grzecznie. Za kilka minut, z głośnika dobiegł automatyczny, bezpłciowy głos- A0003 proszę.- Rozejrzałam się jeszcze raz. Nikogo... Wstaję, podchodzę do okienka, podaję numerek...-No przecież to nie pani numerek!!! Czytać pani nie umie?- PANI z okienka popatrzyła na mnie z taką miną, że sama zaczęłam się zastanawiać czy na tej mojej wsi nie uwsteczniłam się czasem do poziomu niedorozwiniętej kozy... Z niedowierzaniem wróciłam na fotel. Zdecydowanie muszę iść do okulisty. Głos z głośnika wywoływał kolejne numerki, PANI obsługiwała kolejnych obywateli, a ja nadal nikogo nie widziałam! Przyszła wreszcie kolej na numerek A0012. Lekko już zestresowana podeszłam i powiedziałam, w jakiej jestem sprawie.- Aby otrzymać zaświadczenie o niezaleganiu, trzeba wypełnić wniosek.- PANI rzuciła mi na biurko plik dokumentów. Trzeba- to trzeba. Wygrzebałam z torebki długopis i wzięłam się za wypełnianie rubryczek. Pod wymownym spojrzeniem PANI zabrałam papiery oraz swą osobę i usiadłam przy stoliczku dla petentów. Podczas wypełniania, głos wciąż wywoływał kolejne numery, a kolejni petenci zostawali szybko, sprawnie i niezauważalnie wręcz obsługiwani. Wypełniłam około trzydziestu rubryk, dziwiąc się, po co potrzebne jest moje nazwisko panieńskie, poprzedni adres zamieszkania oraz inne, wydawać by się mogło niezwiązane ze sprawą dane i wróciłam do okienka.- Numerek- Nie uwierzyłam własnym uszom.- Przecież już dałam numerek.- Wcześniej dała pani numerek, aby uzyskać wniosek, teraz proszę pobrać numerek, aby otrzymać zaświadczenie. Pobiegłam do maszyny. A0025. W międzyczasie zaczęli schodzić się ludzie, więc z westchnieniem ulgi odrzuciłam myśl o wizycie u okulisty. Zaczęłam zastanawiać się nad wizytą u psychiatry. Prawie biegiem wróciłam z drugim numerkiem, bo machina w holu zaczęła rzygać już innym petentom papierki w ręce i obawiałam się kolejnego czekania. Otrzymałam w końcu upragnione przez bank zaświadczenie o niezaleganiu ze składkami i zaczęłam naświetlać sprawę z ubezpieczeniem Dawida. PANI przerwała mi w pół słowa. –NUMEREK- Zaśmiałam się histerycznie.-Pani żartuje, prawda?- Proszę pani, za żarty mi tu nie płacą. To jest kolejna sprawa i potrzebny jest kolejny numerek.- Za myślenie też jej chyba nie płacą... Wróciłam, do dobrze mi już znanej machiny. A0033. Po godzinie wywołano moją 33. – Aby otrzymać zaświadczenie o ubezpieczeniu, należy wypełnić wniosek.- PANI szurnęła kolejną płachtę makulatury. Wku...wiłam się.- Nie mogła mi pani dać tego wniosku wcześniej? Mogłam wypełnić go podczas czekania na wywołanie tego cholernego numerka. –Proszę pani, muszę trzymać się procedury. Nie ja to wymyśliłam.- PANI obraziła się na mnie śmiertelnie. Aby nie zaogniać sytuacji, pobiegłam z powrotem do stolika wyciągając po drodze długopis. Po chwili zastanowienia wróciłam do maszyny i wydrukowałam sobie kolejny numerek. Potem jeszcze trzy- tak na wszelki wypadek. Okazało się, że dobrze zrobiłam. Po trzech godzinach wyszłam z tego wariatkowa, umęczona jak diabli. Ze łzami wściekłości w oczach, zadzwoniłam do Jurka, poszłam na pocztę wysłać z takim trudem zdobyte dokumenty, a przed powrotem do domu zajechałam do monopolowego i kupiłam butelkę wódki. Dopiero po dwóch drinkach przeszła mi wściekłość.

Znalazłam jednak patent na przyszłość, bo pewnie nie raz jeszcze przyjdzie mi się tam udać. Zamiast po trzeba machnąć kilka drinków przed.


niedziela, 10 maja 2015

Schody...niby nic...

Polska- to państwo prawa. Przyjazne obywatelom, traktujące ludzi równo i sprawiedliwie. Byłam tego pewna. O tym, że jest całkiem inaczej, przekonałam się na dzisiejszych wyborach. Całkiem zresztą przypadkowo. Lokal wyborczy dla mieszkańców Jagodzic i kilku innych niewielkich, okolicznych wiosek był w miejscowości A. Znajdował się w miejscowej szkole. Odnowionej, zadbanej i ogrodzonej solidnym płotem. Dookoła panował ład i porządek, z okien zwisały patriotyczne, biało-czerwone flagi. Wchodziło się do niej po kilkunastu schodkach. Pod schodkami tymi siedział młody człowiek na wózku inwalidzkim. Weszłam, zagłosowałam, wyszłam. Już miałam odejść, gdy mój wzrok ponownie spoczął na mężczyźnie. Chyba zauważył coś w moim spojrzeniu, bo skinął głową i uśmiechnął się niewesoło.- Zagłosowała Pani?- Potaknęłam.- Ja niestety nie dam rady. Wymownym ruchem głowy wskazał schody. Zaproponowałam oczywiście pomoc, lecz jak na złość w pobliżu kręciło się tylko kilka kobiet. Ani jednego faceta z barami Arnolda Schwarzeneggera, który mógłby złapać wózek i niczym piórkiem cisnąć te kilka metrów w górę. Mężczyzna poczerwieniał.- Proszę nie robić sobie kłopotu. Widać było, że jest zażenowany. Nie mogłam tego tak zostawić. Wróciłam do lokalu i poinformowałam siedzącą za stołem komisję o zaistniałym problemie. Panie popatrzyły na siebie z lekkim strachem w oczach. Jedna z nich zerwała się z krzesła i wyszła na zewnątrz, łapiąc po drodze kilka dokumentów. Wychodząc, zobaczyłam jak podaje mężczyźnie kartę do głosowania, po czym zabiera ją i wchodzi z powrotem do środka, a wózek inwalidzki kieruje się w stronę zaparkowanego niedaleko auta.
W drodze do domu zaczęłam się zastanawiać. Czy tak powinno być? Czy nie zostały właśnie złamane wszystkie przepisy o tajności głosowania? Przepisy o demokracji, równości i godności wszystkich obywateli? Po pierwsze, jak musiał czuć się ten człowiek, który chciał wywiązać się z obywatelskiego obowiązku, a architektoniczna bariera okazała się przeszkodą nie do pokonania. Czy w dwudziestym pierwszym wieku, w cywilizowanym, środkowoeuropejskim państwie powinny zaistnieć w ogóle tego typu problemy? I jak to ma się z prawem wyborczym? Pani z komisji wydawała się sympatyczną, normalną kobietą i pewnie zwyczajnie i po prostu wrzuciła do urny kartę z głosem, ale teoretycznie mogła zrobić z nią wszystko. Mogła zerknąć do środka i jeśli nie spodobało jej się miejsce krzyżyka, sfałszować głos. Albo wymienić kartę na inną, bliższą swoim poglądom politycznym. Mogła w ogóle jej nie wrzucić. Mogła iść do toalety i wykorzystać ją w całkiem inny sposób... Z drugiej strony, trudno chyba byłoby wymagać, żeby wytachała urnę z lokalu. Zresztą nie wiem, czy to też nie byłoby bezprawne.
Schody. Kilka betonowych lub drewnianych stopni. Rzecz, nad którą się nie zastanawiamy, traktujemy jak naturalną część urbanistycznego krajobrazu, nieszkodliwą, czasem wręcz atrakcyjną, a jednak dla niektórych z nas, są zmorą i przeszkodą nie do pokonania. Dla zdrowych ot, kilka kroków. Dla tych, których los nie potraktował łaskawie schody nabierają jednak całkiem innego, metafizycznego wręcz wymiaru.


sobota, 9 maja 2015

Post apolityczny- uwaga- cisza wyborcza. Przeczytaj jutro

choć jutro może być za późno...

Wszędzie i wszyscy trąbią o wyborach. Wiadomo, że każdy Polak zna się wybitnie na polityce, medycynie i psychologii. Któryś z moich przodków miał chyba jakiś zagramaniczny romans, bo ja na polityce nie znam się wcale. Najchętniej w ogóle nie brałabym udziału w tej wątpliwej jakości imprezie, ale moja kuzynka wyzwała mnie od aspołecznych typów, więc dla świętego spokoju pójdę jutro oddać mój bezcenny głos. Ale na kogo? Na polityce się nie znam, ale jakiś rozum mam. Może nie najlepszego sortu, ale kilka szarych komórek bawi się czasem w berka w moim mózgu. Teraz jednak zabawiły się chyba w chowanego...
-Kandydat Platformy- niby okej, ale odczuwam lekki wstyd, gdy patrzę na jego wybryki. A nawet bul... – kandydat PiS- jakoś mi z nimi nie po drodze. Nie jestem raczej z tych obrażalskich. Lewica- hm... mizeria, choć podana w atrakcyjnej salaterce. TwójRuch- kojarzy mi się raczej z ruchami... no wiecie. Jeden z kandydatów w odpowiedzi na „dzień dobry” odpowiada "szczęść Boże". Jestem wierząca, ale nie wszyscy Polacy nimi są, a prezydent jest przecież urzędem świeckim. Czy nie? JKM- do tysiąca razy sztuka? Słynny niegdyś lider alternatywnego bandu muzycznego- przeczytałam kilka tekstów jego piosenek. Na przykład ten.link Strach się bać. A wszyscy mówią to samo i obiecują nam kiełbasę po której będzie nam się (niezdrowo bekać przez pięć kolejnych lat. O pozostałych nie wiem nic kompletnie.

Cóż, trzeba będzie zdać się na los. Raz, dwa, trzy... Prezydentem zostaniesz Ty.

środa, 6 maja 2015

Niewydarzone dary natury


Maj. Zieleń świeża i prawdziwie zielona, niebo naprawdę niebieskie. A cała reszta żółta. W mieście wiosna nie jest tak odważna, jak na wsi. Owszem, też piękna i kolorowa, ale wszystko jakby przysypane, przytłumione miejskim blichtrem. Dopiero w Jagodzicach przypomniałam sobie, jak wygląda prawdziwa wiosna. Forsycja w żółtozieloną szachownicę, przekwitające już lekko tulipany, łany kwitnącego rzepaku, dywany mniszka... żółto, złoto, słonecznie....
Internet, jak wspomniałam już nie raz, jest kopalnią wiedzy. Internet, plus morze mleczy, plus Olka i jej ekologiczne zapędy, zmobilizowały mnie do wytworzenia miodu z mniszka lekarskiego. Obrazą byłoby nie czerpać z darów natury, skoro ona sama wpycha nam w dłonie prawdziwe skarby. Poczytałam trochę:
– bogactwo witamin z grupy A, C i D świetnie wzmacnia naszą odporność, łagodzi kaszel i wspomaga funkcjonowanie układu kostnego
– witaminy z grupy B – bardzo korzystnie wpływają układ nerwowy i pomagają wątrobie w usuwaniu toksyn z organizmu
– potas, magnez, żelazo i krzem – wspomagają pracę układu odpornościowego i pokarmowego
– bardzo liczne garbniki- działają przeciwzapalnie, przeciwświądowo oraz posiadają właściwości bakteriobójcze, co przyczynia się do zwalczania np. infekcji gardła czy nosa
– flawonoidy – opóźniają procesy starzenia i zmniejszają ryzyko chorób nowotworowych oraz układu krążenia
– triterpeny – wpływają na obniżenie poziomu cholesterolu we krwi poprzez zmniejszanie skurczów naczyń krwionośnych. Posiadają również działanie przeciwbólowe, przeciwwirusowe i przeciwgrzybiczne oraz detoksykacyjne
– asparagina- pobudza nasze procesy myślowe
– inulina- jako błonnik nietrawiony przez nasze enzymy – chroni jelita przed infekcjami, obniża poziom cukru we krwi, wzmacnia układ odpornościowy
– kwas krzemowy – przyspiesza gojenie ran i poprawia wygląd skóry
– kwasy polifenolowe- hamują wchłanianie cukrów, działają przeciwmiażdżycowo, poprawiają przemianę materii, posiadają właściwości przeciwgorączkowe i przeciwreumatyczne
W żadnym aptecznym syropie nie znajdziemy takich dobrodziejstw. A wszystko naturalne, bez chemii, ulepszaczy, konserwantów. I za grosze. Zakasałam więc rękawy i tuż po śniadaniu, korzystając z pięknego dnia (kwiaty zbieramy w pełnym słońcu, gdy są maksymalnie otwarte), poszłam na łąkę. Pracowałam niczym pszczółka i torba w mig zapełniła się żółtymi główkami mniszka. I choć zdawało mi się że przesadziłam z pazernością, łąka jak złota była, tak złota pozostała nadal.




 Rozłożyłam zerwane kwiaty na starym, białym prześcieradle, aby wszystkie mrówki i inne niepożądane składniki przyszłego eliksiru, miały szansę powrotu na łono natury. Zalałam litrem wody i gotowałam około trzydziestu minut. Piękne, puchate, żółciutkie kwiatki zamieniły się w obrzydliwą paćkę, a w całym domu zapachniało starymi skarpetami... Wzruszyłam się... Przypomniało mi się, jak mój synek wracał w piątki do domu ze szkoły, i wrzucał do kosza na bieliznę swoje ciuchy do prania z całego tygodnia. Zostawiłam wywar (czy też napar?) na dwadzieścia cztery godziny, aby mniszek oddał wszystkie swoje dobroci. Kolejnego dnia odcedziłam płyn, dodałam kilogram cukru, sok z dwóch cytryn i zostawiłam na wolnym ogniu, aby wyparował nadmiar wody. Według przepisu, miało to trwać około dwóch godzin. Pyrkał sobie miodzik na gazie, a ja poszłam do sadu i ganiałam się z Mandarynką dookoła drzew. Pozostałe kozy patrzyły na nas z lekką dezaprobatą, ale my nic sobie z tego nie robiłyśmy;). Zanim się spostrzegłam upłynęły owe dwie godziny, a nawet ciut więcej. Zamieszałam miksturę- aksamitnie ściekała po drewnianej łyżce w pożądanej konsystencji płynnego miodu. Przelałam do wyparzonych dwóch słoiczków po dżemie, postawiłam do góry nogami, resztkę zjadłam na gorąco z kromką chleba. Pycha!
Wieczorem postanowiłam wynieść słoiki do piwnicy. Odwróciłam je aby popatrzeć jak miodzik ścieka po ściankach słoików...

Nie chciał, cholernik, ściekać. Stukałam, pukałam- nic. Nieco zaniepokojona otworzyłam słoik- jasna cholera- beton! Stwardniał tak, że zamiast do jedzenia nadawał się do samoobrony. Choć próbowałam wszelkich sposobów, nie udało mi się wyjąć go ze słoika, poszedł do śmieci razem z opakowaniem. I do tej pory nie wiem, co zrobiłam źle. Za długo gotowałam? Złe proporcje? Czy po prostu taki talent ze mnie... Pal licho Internet! Zadzwonię do Olki...

Hm... Chciałam jeszcze zrobić syrop z młodych pędów sosny. Też z neta i też zdrowy. Może się skuszę... Skoro zamiast miodu wyszedł mi beton, to może zamiast syropu wyjdzie jakiś bimberek...?

wtorek, 5 maja 2015

Meeeeeee..... ;)


W moim warzywniaku zaczynają znikać chwasty. No cóż, nie znaczy to jednak, że zaczynają kiełkować marchewki czy szczypior. Nie znaczy to również, że w końcu wzięłam się za robotę ;) Zatrudniłam pracowników. A dokładniej rzecz biorąc- pracownice. Trzy. Jedna jest brązowa, a ciemna, idealnie równa pręga przebiegająca przez środek jej grzbietu, wygląda niczym pas startowy małego samolociku. Druga jest kremowobiała. Gdy biegnie przez ogród, jej bródka śmiesznie majta się na wszystkie strony i prowokuje wręcz, żeby ją pieszczotliwie potarmosić ;) Trzecia jest przesłodka. Białoczarna- niczym krówka-miniaturka. Z zapałem próbuje pomóc starszym towarzyszkom, ale ani twarde podagryczniki rosnące pod płotem, ani jasnozielone wilczomlecze, ani wszędobylska pokrzywa nie za bardzo jej smakują. Czasem skusi się na puchate, żółciutkie kwiaty mniszka, lecz zaraz biegnie do cyca mamy i zapija mlekiem gorzki smak.

Od jakiegoś już czasu nosiłam się z zamiarem dokupienia wesołej kompanii dla samotnej Zarazy. Sąsiadka zza płotu utwierdziła mnie jeszcze w tym przekonaniu, wygłaszając całkiem mądrą przemowę o życiu stadnym. Tak kóz, jak i ludzi. Dowodziła z pełnym przekonaniem, że samotność nie służy nikomu: koza wrednieje, człowiek głupieje, a wszystkie gatunki po prostu smutnieją. Miała rację. Początkowo Zaraza boczyła się trochę i próbowała rzucać się z rogami na dwie nowe lokatorki obory, ale robiła to chyba tylko dla zasady. Po dwóch dniach obie kozy- róg w róg i broda w brodę- skubały zgodnie chwasty w ogrodzie i przeżuwały siano w oborze, odganiając się czasem od podskakującej śmiesznie małej. Zaraza, z jej charakterkiem, pozostała oczywiście szefową małego stadka, ale chyba tak właśnie powinno być. Demokracja demokracją, ale ktoś rządzić musi ;)
Przedstawiam Wam czworonożne mieszkanki Rapsodii:
 Zaraza, Cytryna i Mandarynka ;)


niedziela, 3 maja 2015

Cierniowa sukienka


Jest sobie pewna koleżanka. Nie jakaś specjalnie bliska, specjalnie mądra czy w ogóle specjalna. Ot, fajna dziewczyna, z którą dobrze się rozmawia i czasami spędza razem popołudnie przy kawie czy grillu. Podczas gdy mężowie rozmawiają o wspólnych projektach zawodowych, wy wymieniacie przepisy na sałatki, rozmawiacie o dzieciach, trochę poplotkujecie o wspólnych znajomych... Nie zwierzasz jej się z ukrytych na dnie duszy sekretów, ale ufasz, myślisz o niej z sympatią i jesteś pewna, że ona traktuje cię tak samo. I nagle koleżanka robi świństwo. Nie jakieś wielkie, czy traumatyczne, nie takie spędzające sen z powiek czy wywołujące nagły płacz, tylko zwykłe. Zwykłe, małe ludzkie świństewko. Niby nic ważnego, mała głupotka, drobiażdżek, ale z każdą kolejną minutą ten drobiażdżek ciąży ci coraz bardziej. Analizujesz, rozmyślasz, wyolbrzymiasz i w końcu mała głupotka rośnie do rangi problemu międzynarodowego. Nie chcesz już wspólnych grillów, kawek ani zakupów. Drobiażdżek tkwi niby cierń w twoim sercu i wiesz, że cokolwiek by się nie stało, ten cierń będzie tkwił. Z pewnością się otorbi, momentami ukryje, ale wciąż będzie się czaił gdzieś w najdalszym zakamarku serca. Mimo że twój mąż kompletnie nie jest w stanie cię zrozumieć, masz na szczęście szwagierki, które rozumieją cię doskonale. A na dodatek jedna z nich jest policjantką...;)

Kilka dni temu Olka miała imprezę. Pewien współpracownik Piotrka hucznie obchodził imieniny w jednym z choszczeńskich lokali. Wspólnie z ową koleżanką -również zaproszoną- poszły na ciuchowe zakupy. Rolę rodzinnej modystki odgrywa zazwyczaj Anka, ale jak na złość nasza stylistka miała kupę pracy w związku z obchodami majowymi i Aleksandra sama musiała podjąć ciężką decyzję, czy lepsza będzie sukienka w kwiatowy wzór, czy raczej szyfonowa bluzka i spodnie w kancik. Kobiety lubią przeglądać się w oczach innych ludzi. Szukać potwierdzenia swej atrakcyjności w potaknięciu głową, uśmiechu, czy klaśnięciu w dłonie. Wspólnie z koleżanką objeździły wszystkie butiki, spędziły długie chwile w przymierzalniach, i jak to zazwyczaj bywa, na koniec wróciły do pierwszego sklepu, gdzie Olce wpadła w oko owa kwiecista sukienka. Stała Oleńka przed lustrem, krygowała się, obracała w prawo i lewo, wykonywała akrobatyczne wręcz figury, aby upewnić się, że żadne wałeczki ani fałdki nie wylewają się z kreacji. Bardzo podobał jej się widok w lustrze, ale wciąż brakowało potaknięcia głową, uśmiechu, że o brawach nie wspomnę. Koleżanka stała jak słup soli i odbierała Olce całą radość i pewność siebie. Biedna moja szwagierka, z westchnieniem zawodu, zostawiła w końcu sukienkę na wieszaku i kupiła bluzkę, na którą namawiała ją usilnie koleżanka. W domu przymierzyła cały strój. Piotrek był zachwycony (jak to facet), więc z satysfakcją ubrała się nazajutrz, wykonała staranny makijaż, wskoczyła w szpilki i ruszyła na bal. Jakże wielkie było jej zdziwienie, gdy składając życzenia solenizantowi, kątem oka ujrzała swoją wymarzoną sukienkę w kwiaty. Sukienka wisiała na koleżance i prezentowała się na niej naprawdę zjawiskowo...
Impreza była bardzo udana. Szampan, wino i inne trunki lały się strumieniami, goście szaleli, i tylko Olka zgrzytała zębami za każdym razem, gdy jej wzrok padał na kwiecistą suknię wirującą wesoło na parkiecie...



Ilu ludzi, tyle opinii. Podczas wspólnego majowego grilla, każdy z nas inaczej zareagował na pełną emocji opowieść Aleksandry. Piotrek popukał się w głowę i oznajmił, że nigdy nie zrozumie kobiet (hm... Ameryki nie odkrył). Ja zadumałam się nad ludzką obłudą i całym sercem znienawidziłam ową koleżankę. Anka skrzyczała Olkę za bierność. Zapewniła ją, że gdyby to ona była na jej miejscu, kwiatowa suknia z pewnością zapoznałaby się z kieliszkiem czerwonego wina. Jak najciemniejszego. I jak znam moją kuzynkę, pewnie tak właśnie by było;) Ostatecznie pani policjantka zadowoliła się informacją o numerze rejestracyjnym samochodu, należącego do obłudnej koleżanki i pewnie kiedyś zrobi z tego użytek. Dajcie człowieka- znajdzie się paragraf ;)

Majówka minęła, goście się rozjechali, a ja nadal zastanawiam się nad ludzką naturą. I pewnie, nawet gdybym zastanawiała się całą noc i tak nie doszłabym do żadnych konstruktywnych mądrości. Wniosek jest tylko jeden. Masz swój rozum ?- To go używaj!