a

a

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Wyprawa po odchody dinozaurów


Postanowiłam wyrwać się na jeden dzień z mojego Wersalu i schamić w towarzystwie dalszej rodziny. Ku rozpaczy Hanki wakacje się skończyły. Aby obetrzeć gorzkie łzy nieszczęśliwego dziecka, rodzice postanowili zabrać dziewczynki na całodniową wycieczkę. Piotrek dysponuje pojemnym, rodzinnym vanem, więc z radością skorzystałam z zaproszenia i wraz z Emilką zabrałyśmy się z nimi. Wybór padł na oddalony o 80 km Ś. w którym znajduje się zoo-safari i park dinozaurów. 
Na dzień dobry przywitały nas dwa strusie.



Wolniutko ruszyliśmy autem wyznaczoną drogą, a dookoła biegały przeróżne zwierzaki. Do samochodu przed nami usiłowały dostać się wielbłądy.



 Nasz obległo stado osiołków.



 Cóż... swój ciągnie do swego... Miła zebra usiłowała dać Hance buziaka.



 Po skończonym objeździe poszliśmy na wybieg miniaturowych kózek.




 Biała alpaka o jedwabistej sierści, koncertowo opanowała żebranie i udanie robiąc maślane oczy, została pupilką Emilki.



 Po odwiedzinach u żarłocznych kóz zaliczyliśmy karuzele, diabelskie młyny i tym podobne atrakcje. Po czwartej z kolei karuzeli lekko zielonkawy już Piotrek ubłagał nas o zastępstwo. Przyznam, że trochę miałam cykora ; ) Kręcąc się z zawrotną prędkością i wirując dodatkowo dookoła osi darłam się jak wariatka ;) Pocieszam się, że Olka darła się równie głośno. Nie wiem dlaczego, ale po przejażdżce z nami dziewczynkom odechciało się kolejnych wirujących atrakcji, mogliśmy więc spokojnie przejść do następnego punktu wycieczki. 
Park dinozaurów był równie ciekawy. Umiejscowiony w obłędnie pachnącym i na szczęście chłodniejszym niż patelnia w zoo, sosnowym lesie. Zaczęliśmy od muzeum skamieniałości. Nie wiem na ile autentyczne były jego eksponaty, ale nie przeszkadzało nam to w podziwianiu odcisków paproci w kawałkach skał, różnej wielkości, spiralnie zakręconych amonitów i innych wspomnień z odległej przeszłości.





W sklepiku można było kupić pamiątkę. Były tam przecudnej urody minerały, szlifowane kamyki i biżuteria z nich wykonana, pluszowe figurki dinozaurów... Co kupiły nasze dziewczynki? Skamieniałe odchody tyranozaura. Hm... jakim sposobem wpadli na to paleontolodzy? Nie wiem i chyba nie chcę wiedzieć... ;) 
Oprócz olbrzymich modeli dinozaurów, malowniczo poustawianych na cienistych polankach, lub ukrytych w krzakach, mogliśmy obejrzeć inne stwory.





Można też było usiąść przy ognisku i zrobić selfie z naszymi przodkami ;)



Nieopodal prehistorycznego obozowiska czaił się jaskiniowy niedźwiedź.



Nie zważając na tabliczkę z napisem- nie dotykać eksponatów- Miśka natychmiast go ujarzmiła.



Zanim Olka zdążyła zareagować, Hanka wdrapała się na protoplastę jeleniowatych.



Na zakończenie spaceru wszystkie małe znalazły się w paszczy jakiegoś potwora. Dinuś stwierdził (hm... słusznie), że są jednak ciężkostrawne i zanim zdążyliśmy odetchnąć, wszystkie bachorki były już na zewnątrz paszczy. I mimo długiego marszu i tylu emocji biegiem pognały do stoisk z lodami ;)



Trochę martwiłyśmy się z Olką o drogę powrotną. Dziewczynki od rana na nogach, małymi stópkami pokonały wiele kilometrów, moc wrażeń, a do tego lejący się z nieba żar. Byłyśmy pewne że padną jak trusie, gdy tylko Piotrek odpali auto. W połowie drogi głowy opiekunek kiwały się na zakrętach, a niezmordowane małe głośno śpiewały do wtóru radia i do samego domu były radosne i ożywione, niczym szczypiorek na wiosnę ... ;)

A jutro koniec wakacji...

piątek, 28 sierpnia 2015

Savoir-vivre


Savoir-vivre (fr. savoir – wiedzieć, vivre – żyć; „znajomość życia”) – ogłada, dobre maniery, bon-ton, konwenans towarzyski, znajomość obowiązujących zwyczajów, form towarzyskich i reguł grzeczności obowiązujących w danej grupie. 
Znajomość zasad savoir-vivre jest jednym z wyznaczników kultury osobistej człowieka.

No więc wyszło szydło z worka. Jestem osobnikiem bez kultury, bo atmosfera w moim domu doprowadza mnie do białej gorączki. W końcu (ha!, ha!, ha!) jesteśmy wszyscy razem. Jak Pan Bóg przykazał- mąż, żona i potomek. Dawid chyba jest zadowolony, ja załamana, a Jurek... hm. Nie wiem kim jest ten gość, który jada z nami posiłki, mija się ze mną w drzwiach łazienki i śpi na sofie w salonie. Niby wygląda jak mój mąż, ale takie jakieś sztuczne jest wszystko. Chodzimy dookoła siebie jak pies z kotem. Niby grzecznie i kulturalnie, ale właśnie to jest okropne. Wersal normalnie.

Podczas jedzenia i całej pozostałej części dnia, savoir vivre kwitnie w pełnej okazałości.
-Bardzo dobry obiad. Dziękuję...
-Ta kawa smakuje naprawdę wyśmienicie...
-Nie, dam radę... nie rób sobie kłopotu...
-Przepraszam...
-Proszę....

Pod koniec dnia bolą mnie zęby od nadmiaru słodyczy, a mięśnie twarzy od przyklejonego cały czas, sztucznego uśmiechu. Gdy po kolacji Dawid beknął sobie, szczerze acz po chamsku, miałam ochotę rzucić mu się ze szczęścia na szyję... Gdy popołudniu doiłam Cytrynę klęłam cicho do jej ucha. Matko jedyna! Sama się przeraziłam, że znam aż tyle inwektyw. Pies ci mordę lizał, suka marsza grała; rozgarnięty jak kupa gnoju przez wypierzone kurrrczaki; o ja cierpię dolę, obdarty ze skór wielu; Ku... ch... pi... i inne słowa w tym stylu, były dla mnie prawdziwą muzyką. Wiem. Tragedia. Całe szczęście, że to nie wigilia, bo pewnie Cytryna odbluznęłaby mi zdrowo...

I jak tu żyć? Wśród krążących wciąż proszę, dziękuję i przepraszam? Jak żyć, skoro zwykłą k...urą nie wypada rzucić we własnym domu???


wtorek, 25 sierpnia 2015

Piorun z nieba


Pamiętacie, jak tydzień temu pisałam o chmurach, wulkanach i gąbczastym mózgu? Jak unosiłam się kilka centymetrów nad ziemią, śmiałam radośnie z byle czego i z zachwytem słuchałam kumkania żab? Jak motyle zrobiły sobie w moim brzuchu salę balową i tańczyły, tańczyły, tańczyły... Pamiętacie? To zapomnijcie.

Kończąc swe górskie wojaże, Dawid zahaczył o Przemyśl. W domu zastał ojca siedzącego przy na wpół opróżnionej butelce wódki, z nogą w gipsie opartą o kuchenny taboret. Okazało się, że dwa tygodnie temu Jerzy przewrócił się tak niefortunnie, że naderwał ścięgno Achillesa. Unieruchomiony, bez rodziny, na łasce sąsiadów z którymi wcześniej o byle głupstwo koty darł, nie oponował zbytnio, kiedy Dawid zaproponował mu przyjazd do „Rapsodii”. I już jutro zjawi się w Jagodzicach. Ze swoją nogą w gipsie, skwaszoną miną i wiecznymi pretensjami.

Część z Was pewnie się oburzy. Wytknie mi egoizm, bezduszność i brak odpowiedzialności. I będziecie mieli rację. Wiem, on wciąż jest moim cholernym mężem, któremu przysięgałam w zdrowiu i cholernej chorobie. Ale wiem też, jak to będzie... Znów zaczną się ciągłe wyrzuty. Krytyka tego, co zrobiłam, albo czego nie zrobiłam. Narzekanie na wszystko i wszystkich. On jest jak jakiś cholerny wampir energetyczny, który wysysa pozytywną energię z całego otoczenia, a najbardziej ze mnie... I nigdy nie jest szczęśliwy, co tam szczęśliwy, on nie potrafi być nawet zadowolony. A ja nie wiem, czy interesuje mnie jeszcze poziom jego zadowolenia ani czy chce mi się robić cokolwiek, aby ten poziom podwyższyć.

A Emilka? Dopiero co się otworzyła. Nauczyła się śmiać i ponownie ufać innym, a zaraz znajdzie się z powrotem w towarzystwie obcego. Który w dodatku nie jest taki łatwy we współżyciu jak chociażby Ajron. I Ajron... Jaka ja byłam głupia! Certowałam się, wstydziłam niczym jakaś cholerna cnotka. Wzdychałam tylko i marzyłam, zamiast posłuchać Anki i pozwolić sobie na to, czego pragnęłam... A teraz już dupa. Koniec. Mogę tylko dalej ślinić się do niego cichaczem, a na pokaz udawać, jaka jestem szczęśliwa z ukochanym małżonkiem. Aż się kiedyś w końcu porzygam z tego szczęścia...

Pamiętacie, jak tydzień temu pisałam o chmurach, wulkanach i gąbczastym mózgu?
Białe obłoczki zamieniły się w czarne chmury z których pierdyknął ognisty piorun. Wulkany wygasły i rzygają dookoła szarym pyłem. Jedynie mózg nadal został otępiony i obija się w mojej głowie z jedną, jedyną myślą- nie, nie, nie...
I panicznie wręcz się boję, że przeszłość znowu stanie się moją teraźniejszością...



niedziela, 23 sierpnia 2015

Wypadki chodzą po ludziach


Ludziom wypadają różne rzeczy. Koleżance Anki wypadł niespodziewany wyjazd do Paryża. Ma dziewczyna podejrzenia, że będzie to najromantyczniejszy wypad w życiu, bo znajoma dowiedziała się od koleżanki, której znajoma pracuje w jubilerskim sklepie, że wieloletni chłopak koleżanki Anki, oglądał pierścionki zaręczynowe. I niespodziankę szlag trafił. Gorzej będzie, jeśli plotka okaże się tylko plotką i najromantyczniejszy wyjazd zmieni się w największe rozczarowanie. A mówią, że przyjaciele to największy skarb...

Ance wypadł z torebki żelowy, jaskrawożółty wibrator. Była w markecie i szukała portfela przy kasie. Portfel, jak to zazwyczaj z nimi bywa, schował się gdzieś na dnie, i zbyt energiczna policjantka wytrząsnęła na ladę zawartość torebki wraz z owym nieszczęsnym sprzętem, kupionym dla żartów dla wyjeżdżającej i oczekującej domniemanych oświadczyn koleżanki. A że w zakupach towarzyszyły jej Hanka i Miśka, ludzie patrzyli na Anię niczym na najprawdziwszą Sodomitkę, a na dziewczynki jak na niewinne owieczki, zbrukane przez rozwiązłą matkę. Anka usiłowała głupio się tłumaczyć, że to sorbetowy lód cytrynowy dla dzieci, ale chyba nikt jej nie uwierzył...

Współpracownikowi Piotrka wypadł dysk. Schylił się chłopina zbyt gwałtownie i już w tej pozycji pozostał. Koledzy ledwo wpakowali go do auta i w pozycji półleżącej, w akompaniamencie przekleństw i syków zawieźli na choszczeński SOR. Pech chciał, że stało się to w sobotę i poczekalnia pełna była przeróżnych nieszczęśników, z dużą przewagą uczestników weekendowych imprez, z rozkwaszonymi nosami lub zatruciem alkoholowym. Jednemu z lekarzy wypadł właśnie urlop, więc biedny dyskowiec tkwił na czworaka w szpitalnej poczekalni dobrą godzinę, zanim zajął się nim pechowiec w białym kitlu, któremu w ten dzień wypadł niestety dyżur.

Babci Robaczkowej wypadła sztuczna szczęka. Wpadła do talerza, rozbryzgując na obrus niedzielny rosół. Wiem, to nie było śmieszne. I też nie rozumiem, dlaczego Hanka i Emilka o mało nie wpadły ze śmiechu pod stół. Gorsze jest to, że ja również miałam kłopoty z zachowaniem powagi. Nie spodziewałam się, że jestem takim prymitywem...

Boczek, jak burza wypadł z obory i wpadł prościutko na Sabę. Wywiązała się bójka. Prosiak ma obszarpane ucho, a pies kuleje. Dobrze, że mam znajomego weta ;)

A Hance wypadł ząb. W nocy przyszła Wróżka Zębuszka i podkradła ząbek spod poduszki, zostawiając w zamian 20 złotych. Dumna mała wszem i wobec chwaliła się lekko krwawą jeszcze dziurą i jeszcze bardziej owym papierkiem z Bolesławem Chrobrym. Całe szczęście, że coś podkusiło Olkę do pójścia do obory, bo pozostałe dziewczynki, zazdrosne pewnie o tę grubą kasę, kombinowały jakby tu wyrwać sobie dwójki przy pomocy zardzewiałych kombinerek.



Wiele jeszcze wypadków można by było wymienić. Życzę Wam wszystkim, aby wypadkowa owych wypadków, wypadała jednak zawsze na plus ;)

piątek, 21 sierpnia 2015

Gdy mózg odpoczywa...


Będzie krótko i na temat. No... hm... tego... eee...  zwariowałam ;)))

Głowa w chmurach... 


Dusza śpiewa...


Ciało płonie... 


Serce galopuje... 


A mózg ...

środa, 19 sierpnia 2015

Babiniec i nowi mieszkańcy "Rapsodii"


No i został w „Rapsodii” prawie sam, wielogatunkowy babiniec. Jako przedstawiciel płci brzydkiej ostał się Boczek i ... Bolek. Ale o Bolku za chwilę. Dawid wyjechał na bieszczadzką tułaczkę. Wakacje pomału się kończą i syn mój, przed ponownym wkręceniem się w uczelniane tryby postanowił zażyć nieco wolności. Zabrał ze sobą Zuzannę. A znacie piosenkę „Wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni...”- strach się bać ;) Choć na razie nie w głowie mi niegrzeczne pomysły. W głowie mam jabłka, ogórki i uczynną sąsiadkę, która codziennie obdarowuje mnie plonami ze swojego ogródka. Zemszczę się w przyszłym roku... A do tego sery i codzienny obrządek zwierząt. Dopiero teraz doceniam syna. Co dwie pary rąk, to nie jedna, niestety.

Pierwszy dzień bez Dawida dał mi nieco popalić. Po szybkim wydojeniu Cytryny wypuściłam kozy na łąkę. Nakarmiłam Boczka dzień wcześniej przygotowaną warzywno-zbożową mieszanką i jemu również dałam wolną rękę, choć wietnamek, podobnie jak spora część ludzkiej populacji, zamiast ręką zdecydowanie wolał działać ryjem. Zaniosłam mleko do kuchni i poszłam do sadu, aby zebrać opadłe przez noc owoce, zanim zajmą się nimi kozy lub knur. Zrobiłam kanapki dla siebie i Emilki. Ledwo ogarnęłam kuchnię po śniadaniu, zabrałam się za przetwarzanie owoców i robienie serów, gdy już trzeba było myśleć o obiedzie. Emilka - złote dziecko- zajęta baaardzo ważnymi sprawami, nie domagała się uwagi. Jakież to ważne sprawy może mieć pięcioletnie dziecko? Za chwilę się dowiecie ;)

W poniedziałek wpadł Ajron. Jak po ogień, gdyż po tygodniowym urlopie miał olbrzymie zaległości. Dzień wcześniej wrócili z Zuzką znad morza, opaleni, uśmiechnięci i zrelaksowani. Zuzannie wybaczę, ale to niesprawiedliwe, że facet po czterdziestce może tak wyglądać. Choć przyglądałam się bardzo uważnie, oprócz kilku kurzych łapek pod oczami, nie znalazłam ani jednej zmarszczki na jego twarzy. Chamstwo.

No więc wpadł zaraz po śniadaniu. Z prezentem. Nie dla mnie. 
W niedzielę sporo rozmawialiśmy o Emilce i oboje zgodnie zauważyliśmy, że mała najlepiej czuje się w towarzystwie czworonogów. Okazało się, że zwierzęta najlepiej nadają się na psychoterapeutów i pocieszycieli. Ich obecność sprawiła o wiele więcej, niż mogłabym marzyć.

No więc przyniósł prezent. Nie postarał się za bardzo. Stare, kartonowe pudełko nie dość, że nieoklejone żadnym kolorowym papierem, bez kokardki, to do tego całe podziurawione. Ho ho- pomyślałam sobie- nasz czaruś nie miał dziś czasu na czarowanie.- Otworzyłam pudełko i natychmiast zmieniłam zdanie.



 Z czeluści pudła spojrzały na mnie dwie pary błyszczących oczu, a z dwóch gardziołek wyrwały się przerażone miauknięcia. Położyłam pudełko na podłodze, a po chwili nieśmiało wysunęły się z niego dwa prześliczne kocięta. Oba kociaki usiadły, otaczając się ogonami i badając otoczenie wzrokiem, a za chwilę, węsząc, rozeszły się po kuchni, zaglądając ciekawie w każdy kąt.




W moim sercu pojawiło się ciepło i narodziła się dziwna myśl. Ani ciepło, ani myśl nie dotyczyły zabójczo przystojnego Greka, który mówił gładkie słówka i powalał oszałamiającym uśmiechem. Dotyczyły za to prostego, wiejskiego weterynarza, który sprawił że buzia małej dziewczynki rozkwitła pełnym szczęścia uśmiechem.

niedziela, 16 sierpnia 2015

Sokoły, wilki i sępy


Macie takie filmy, do których wracacie? Filmy które, choć oglądane po sto razy, wciąż wywołują wzruszenie, łzy na policzkach i drżenie serca? Po których siadacie w fotelu, wyłączacie się ze świata, zamykacie oczy i przeżywacie go jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze... Ja mam. Jest to bajkowy film o miłości- „Zaklęta w sokoła” z 1985 roku z Michelle Pfeiffer i moim ukochanym Rutgerem Hauerem. Jeden z niewielu filmów, w których brzydal Rutger gra pozytywnego, romantycznego bohatera. Fabuła filmu nie jest jakaś specjalnie głęboka.

Znienawidzony przez lud biskup Aquilii skazuje na karę śmierci drobnego złodziejaszka, Gastona. Chłopiec ucieka z lochów, a przed pościgiem ratuje go kapitan Navarre. Gaston zostaje jego giermkiem. Wkrótce chłopak poznaje historię rycerza i towarzyszącej mu sokolicy. Dowiaduje się, że ptak jest zaklętą ukochaną Navarre'a, Isabeau. Kochał się w niej biskup Aquilii, ale ona odrzuciła jego zaloty, gdyż oddała już serce dzielnemu kapitanowi. W zemście biskup rzucił na kochanków klątwę, która skazuje parę ukochanych na wieczne rozstanie. Za dnia, gdy on jest człowiekiem, ona przemienia się w sokoła. Nocą, gdy ona powraca do ludzkiej postaci, on staje się wilkiem. W tym filmie nie ma spektakularnych bitew z udziałem setek tysięcy wirtualnych wojowników ani wyczarowanych na komputerze olśniewających miast. Jest w nim za to poezja o nieodpartym uroku, wspaniałe i autentyczne plenery, oraz solidny scenariusz zręcznie ucharakteryzowany na średniowieczną legendę. Jest tu humor, zazdrość, magiczne pojedynki i przede wszystkim tęsknota. Ona- za dnia zaklęta w kochającego blask słońca sokoła, on- wilczymi susami przemierza księżycową noc. I choć są tuż obok siebie, dzieli ich natura stworzeń, w które przemienił ich zazdrosny mag.

I tak siedzę sobie w fotelu i ryczę. Wchodzi Jurek, patrzy w ekran.- Znów te wilki i sokoły?- Kiwam głową i smarkam w papier toaletowy.- Przecież znasz to na pamięć.

No i co z tego? Nie przeszkadza mi to, w przeżywaniu, wczuwaniu się i rozczulaniu po raz kolejny. Jerzy tego nie rozumie, ale Ajron owszem. Mam wrażenie, że weterynarz czyta w moich myślach. Wydaje mi się, że potrafiłby usiąść w fotelu obok i smarkać w drugą rolkę. Równocześnie jednak on jest wilkiem a ja sokołem (obarczonym dodatkowo dwoma sępami ;)). Spotykamy się w momentach wschodów i zachodów. Sfruwam z nieba, zrzucam piórka, z telepiącym się sercem patrzymy sobie w oczy, a już za chwilę wschodzi księżyc i Ajron wyje do księżyca.

Czy klątwa zostanie złamana? Czy powinna być złamana? A tak w ogóle to chyba mi odbiło...


piątek, 14 sierpnia 2015

Zielonoskrzydła mucha


Życie jest zaskakujące. Czasem nabiera pędu i czujemy się jakbyśmy pruły polską autostradą z ponadświetlną prędkością. W pewnym momencie, na którymś z zakrętów dociera jednak do nas, że przecież w Polsce nie ma autostrad (pomijając te kilkaset kilometrów, za które musimy tak słono zapłacić, że nie opłaca się nimi jechać) i zatrzymujemy się niespodziewanie na zwykłej, pełnej dziur asfaltówce. 
Obiektywne media opowiadają nam, że Polacy są zadowoleni ze sprawnie działającej demokracji i uczciwych polityków. Gdy wyłączysz gadające głowy i wsłuchasz się we własne myśli, dochodzisz do innych wniosków. 
Po pierwsze- nie ma obiektywnych mediów. Każda stacja, tak telewizyjna jak i radiowa, przedstawia swój punkt widzenia i chwali tych, którzy posypali więcej grosza. A uczciwy polityk- to klasyczny oksymoron. Podobnie zresztą jak zadowolony Polak, odważny Francuz, trzeźwy Czech (a może Rusek?), czy ładna Niemka (pomijając oczywiście Polonię ;)) Po przyswojeniu tych podstawowych wiadomości, zastanawiamy się dalej. Komu więc wierzyć? Reprezentujący nasz kraj politycy, są naprawdę wybitnie elokwentni i wielce pomysłowi. Nasz skoczny elektryk wypominając innym ich dodatnie i ujemne plusy, dokonał w Polsce zwrotu o 360 stopni. Był za a nawet przeciw i obojętnie czy „szłem czy szedłem” grunt, że doszedł. Doszedł do wniosku, iż nie o take Polske walczył. Miała być demokracja, a tu każdy gada co chce. Nie chciał, ale musiał ustąpić pola i jego miejsce zajęła kolejna mądra głowa. Nie miał szczęścia abstynent Olek. Podczas pobytu na Filipinach zaraził sie ciężką chorobą, objawiającą się bełkotaniem i niespodziewanymi utratami równowagi. Co gorsza, utracił również zaufanie swych naiwnych wyborców, którzy wybrali innego, równie elokwentnego i równie pomysłowego. I kolejnego... Nie tylko prezydenci starają się, aby Polska była na ustach całego świata. Nasi mądrzy i spostrzegawczy politycy odkryli i ogłosili prawdziwą naturę Tinkyego- Winkiyego i ekshibicjonizm Misia Uszatka oraz odkryli, że białe tak naprawdę jest czarne.

Ale o czym to ja chciałam...?

Na codzień, dookoła mnie również występuje wiele słownych pułapek i sprzecznych ze zdrowym rozsądkiem pragnień. Jeśli Dawid mówi, że idzie na godzinę z Robaczkiem na ryby, wiadomo, iż mam wolne całe popołudnie i prawdopodobnie pół nocy. Jeśli Robaczek mówi że idzie na jedno piwko, to będę miała przynajmniej z pięć nowych butelek na cydr. Brak już w piwnicy miejsca na porzeczkowe soki i wiśniowe kompoty, a jakoś mi smutno, gdy patrzę na zasuszone krzewy i drzewka na których wiszą już tylko żółtawe liście. Równocześnie wzdycham ciężko pod nosem, patrząc na dojrzewające jabłka i śliwki... Boże... Zdecydowana kobieta- to równie częste zjawisko jak wierny mężczyzna, bogaty student czy rozsądny nastolatek. 
I tylko jedno mnie zaskoczyło. Posłuszne dziecko- to również rzadkość. Biały kruk. Unikatowy bursztyn z zatopioną w nim i nieuszkodzoną zielonoskrzydłą muchą. I ten ewenement trafił właśnie do mnie. 
Emilka.
Mieszka ze mną od kilku dni. Grzeczna, cicha, poukładana... Jak aniołek żywcem sprowadzony z nieba. Marzenie każdej matki, wychowawczyni w szkole, przyszłej teściowej... A ja ? Ja czekam z utęsknieniem, kiedy wyrosną jej różki. Choćby najmniejsze. Czekam, żeby mi odpyskowała, czegoś nie zrobiła, pokłóciła się z Dawidem... Czekam na jej emocje. Na śmiech, krzyk, łzy, cokolwiek. Nic. Cisza. Czy to biedne dziecko zostało już tak strasznie stłamszone, czy to ja nie potrafię do niej dotrzeć? Co robię źle? Co mogłabym zrobić jeszcze? Czy rany zadane niewinnemu dziecku mają szansę zagoić się kiedykolwiek bezpowrotnie...?

W każdym z nas siedzi jakiś mroczny pasażer. Różnie się nazywa. Wstyd, strach, porażka... Może wysiądzie na którymś z przystanków życia. Pożegna się, podziękuje za podwózkę i odejdzie w zapomnienie. Może usunie się cichaczem, nie wiadomo kiedy ani gdzie. A może nie. Może na zawsze zostanie w jakimś ciemnym zakamarku, niezauważony, dyskretny, i będzie na nas pasożytował do końca życia.

wtorek, 11 sierpnia 2015

Tropiki


Gorrrrąco!!! Padał deszcz- narzekaliśmy że lato do kitu. To mamy. Teraz narzekamy, że gorąco ;) Żar leje się z nieba, pot leje się z ciał, a kuchenne urządzenia jeszcze pogarszają sytuację. Lodówka pracuje na pięć etatów, a nadmiar ciepła wydala na kuchnię, podnosząc temperaturę w pomieszczeniu o kilka dobrych stopni, choć wydawałoby się to już niemożliwe w naszym – ponoć umiarkowanym- klimacie. Zmywarka to samo. Z lodówki, a tym bardziej z zamrażarki nie mogę zrezygnować, ale zmywarce dałam urlop. Jeśli ktoś powiedziałby mi, że z przyjemnością będę myła gary w zlewie, to zostałby śmiechem przeze mnie zabity. A tu proszę ;) Z radością moczę ręce w letniej (a nawet całkiem lodowatej wodzie) i wręcz szukam pretekstu, aby odkręcić kran i pochlapać się w wodzie choć przez chwilę. 
O gotowaniu nawet nie myślę. Na tapecie non stop sałatki, twarogi i owoce. I kilogramy ogórków małosolnych. Wieczorami zdesperowany i spragniony widocznie treściwszego jadła Dawid, smaży sobie kiełbaski na grillu. Nie wiedziałam, że mój własny, prywatny syn ma zapędy masochistyczne...

Najcenniejszym skarbem są teraz płyny. Woda idzie litrami. Tak dla nas, jak i dla zwierząt. Najlepiej gasi pragnienie woda po ogórkach. Łącznie z psem pijemy ją zachłannie niczym najpyszniejszą ambrozję. Sądzę, że wraz z potem tracimy sole mineralne i nasze organizmy domagają się uzupełnienia niedoborów. Z tego też powodu (choć nie wiem czy kozy się pocą) zakupiłam dla kóz lizawki himalajskie. Zasadniczo przeznaczone dla koni, ale moje kozy zmieniają swe języki w prawdziwe motorki, przepychając się pod nowym smakołykiem i zlizując z apetytem sól. Jak wiadomo, sól wzmaga pragnienie, więc po uzupełnieniu braków minerałów, meczą ponaglająco, a ja latam z wiadrami jak głupia. 



I po co mi te lizawki były? Kozy od konia nie umiem rozróżnić? Co prawda Hanka usiłowała dosiąść na oklep Cytrynę, podobnie zresztą jak i Boczka, ale nie znaczy to chyba, że w „Rapsodii” powstała nagle stadnina?

Stadninę ma za to Ajron. Mini- stadninę. Kara klacz i gniady ogier to jego ukochane dzieci. Oprócz dziecka z krwi i kości- Zuzanny, równie jak ojciec czarnowłosej i czarnookiej, która przyjechała do ojca na wakacje i chyba wpadła w oko memu Synu. Synuś oczywiście pary z ust nie puszcza, ale gładko wygolona twarzyczka i opary Gucci Guilty, które go otaczają przed przyjazdem państwa doktorostwa, sugerują mi to i owo ;)

Ze starej miednicy do połowy wkopanej w ziemię, zrobiłam Boczkowi najprawdziwszy basen. Hm... niewdzięcznik zaraz przemienił go w bagienko. Prosiak uwala się w misce i swymi kaprawymi oczkami patrzy z wyższością na kozy, szukające cienia w sadzie. Zazwyczaj go nie znajdują i truchtem wracają do obory, gdzie kładą się na słomie ciężko dysząc. Chyba właśnie w związku z upałem mleczność Cytryny spadła prawie o połowę ;Saba spędza ranki z Dawidem nad jeziorem, a po powrocie kładzie się w cieniu i przesypia resztę dnia.

I tak przędzie się życie w „Rapsodii” Pomału, leniwie, choć bynajmniej nie nudno. Do jutra.
Bo jutro przyjeżdża Emilka...