a

a

sobota, 30 kwietnia 2016

Majowe grillowanie

Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że weekend majowy będzie całkiem ciepły. Po ostatnich śniegach i porannych przymrozkach w końcu świeci słońce, a temperatura jest przyjazna dla wszystkich. Ani za zimno, ani za gorąco. Weekend majowy to znakomita okazja do popisów kulinarnych, a przede wszystkim pichcenia pod chmurką. No i oczywiście wspólnego konsumowania. 

Choć na ruszcie możemy piec prawie wszystko, począwszy od owoców, warzyw, poprzez ryby, aż do różnego rodzaju mięs i kiełbas, większość Polaków nadal hołduje karkówce, żeberkom i kiełbasie. I chociaż również u mnie nie zabraknie tejże klasyki (już słyszę jęk zawodu Jurka i Piotrka, gdyby jej zabrakło), to chciałabym opowiedzieć Wam o moich ulubionych i prostych daniach, które zamierzam przygotować. Grill grillem, wiosna wiosną, i tradycja tradycją, ale centymetrów w pasie (i nie tylko) mam zdecydowanie dość, więc będą to dania lekkie i przyjemne ;)
Nie może się obejść bez szaszłyków warzywnych. Można wykorzystać niemal wszystkie warzywa: pomidory, ogórki, cebulę, paprykę, sałatę, czosnek. Źle smakuje grillowana rzodkiewka, więc jej należy unikać. Do szaszłyków można dołożyć ser feta.
Bardzo lubię grillowaną marchewkę (wcześniej trochę ją podgotowuję), posypaną cynamonem. Ma niepowtarzalny smak.
Wcześniej przygotowuję również jabłka. Podpiekam je w piekarniku, nadziane rodzynkami i orzechami, i tylko podgrzewam na ruszcie.
Do moich ulubionych dań z grilla należy też pokrojona wzdłuż cukinia. Rozgniatamy 2 ząbki czosnku i mieszamy go z 1/4 szklanki oliwy z oliwek, odrobiną pieprzu i soli. Nacieramy tym plastry cukinii i odstawiamy na 20-30 min, po czym grillujemy z obu stron.
Połówki pomidorów posypane solą, pieprzem i bazylią smakują równie wybornie.
No i doprawione ziołami prowansalskimi ziemniaki... Do dań dietetycznych może nie należą, ale uwielbiają je zarówno dzieciaki, jak i dorośli.
Grilluję też owoce. Przekrojone na pół i pozbawione pestek brzoskwinie smaruję lekko miodem i układam na ruszcie miąższem do dołu. Miód się karmelizuje, brzoskwinia mięknie i wprost rozpływa się w ustach. Podobnie przyrządzam plastry ananasa.


Do upieczonych owoców odrobina śmietany albo gałka lodów i lepszego deseru ze świecą szukać. Nie lubię, w odróżnieniu od reszty rodziny, grillowanych bananów. Można je przyrządzić na kilka sposobów. Albo po prostu położyć w skórce na ruszcie i wyjeść środek łyżeczką, albo przeciąć (nie do końca) i nadziać np. czekoladą.
Lubię natomiast suszone śliwki owinięte plastrem boczku. Lubię również lejącego się w środku pleśniaczka, ale ze względu na błogosławiony stan Anki (pleśniaki nie służą kobietom w ciąży), zaserwuję oscypka kupionego w Zakopku i leżakującego sobie dotąd w zamrażarce. Nie mam co prawda dżemu żurawinowego, ale z porzeczkowym smakują równie doskonale.
No a co na deser? Jak to co- raphacholin...

A jak tam u Was z majówkowym grillowaniem? Macie jakieś ulubione smakołyki, których absolutnie i bezapelacyjnie musicie zjeść jeszcze kawałeczek? ;)

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Doktor Dolittle i rasizm

Każdy z nas ma jakieś ulubione książki z dzieciństwa. Czytane przez rodziców, czy też, po zagłębieniu tajemnic czarnych znaczków, czytane po wielokroć samodzielnie. Ja mam takich bardzo wiele.
Wczoraj, podobnie jak i zeszłego roku w Choszcznie odbył się „Dzień książki”. I podobnie jak i wówczas odwiedziłyśmy księgarnię całą bandą. Rozpełzłyśmy się po okazałym pomieszczeniu, z zachwytem oglądając, wąchając i podziwiając bogaty księgozbiór księgarni. Zaopatrzyłam się w ciekawą książkę o ogrodnictwie, a później nogi same poniosły mnie do działu książek dla dzieci. Aż podskoczyłam z podniecenia, widząc nowe wydanie „Doktora Dolittle” z ilustracjami autora- H. Loftinga. Oczywiście niezwłocznie pozycja ta wylądowała w moim koszyku ;)


„Doktora Dolittle” znam prawie na pamięć. Pamiętam jak z wypiekami na policzkach czytałam o przygodach  znającego język zwierząt doktora i jak bardzo zazdrościłam mu tej umiejętności. Przez długi czas trułam mojej Mamie, aby niezwłocznie kupiła mi papugę pewna, iż ja również z łatwością opanuję ten język ;) Zachwycałam się węchem psa Jipa, słuchem sowy Tu-Tu i mądrością kaczki Dab-Dab. Jedynie Geb-Geb trochę mnie wkurzała- świnia jedna... ;)
Pamiętam też jak bardzo się rozczarowałam oglądając w kinie film „Doktor Dolittle” z E. Murphym, który z książką nie miał wspólnego kompletnie nic.

Po powrocie do domu, obrządku i ululaniu na dobranoc Natana wzięłam szybki prysznic i z lekturą (hrehrehre dla uczniów klasy drugiej szkoły podstawowej) usadowiłam się wygodnie w fotelu. Z przyjemnością cofnęłam się w czasie. Na mojej twarzy co rusz wykwitał uśmiech, gdy przypominałam sobie poszczególne kwestie bohaterów. Do czasu...
Znacie z pewnością tę historię, gdy król Jollinginka wpakował biednego doktorka do pierdla, skąd uwolnił go królewicz Bumpo. Z tego co pamiętam bardzo dokładnie, papuga Polinezja, której udało się wymknąć, siedziała w ogrodzie na gałęzi drzewa i myślała, w jaki sposób uwolnić doktora. Pod owo drzewo przyszedł książę Bumpo i usiadł na ławce. Był bardzo smutny i papuga usłyszała, jak ciężko wzdycha. Pragnął mieć białą skórę.
Papuga, podając się za kwiatową wróżkę, poradziła księciu, aby zgłosił się do czarownika doktora Dolittle, a on na pewno uczyni go białym. Potem szybko poleciała, by porozmawiać z doktorem. Ostrzegła go, że przyjdzie książę i doktor musi wybielić jego skórę, żądając w zamian uwolnienia z więzienia oraz statku, na którym mogliby spokojnie odpłynąć. Doktor sporządził skomplikowaną miksturę, po której czarna skóra na twarzy Bumpo zrobiła się zupełnie biała, a oczy przybrały szarawą barwę. Kiedy książę przejrzał się w lusterku, był zachwycony i w podziękowaniu uwolnił doktora i zwierzaki, a dodatkowo zarąbał ojcu statek, aby mogli bezpiecznie ewakuować się z Afryki.
Czytam, czytam i zdębiałam. W książce wyprodukowanej przez wydawnictwo ZYSK I S-KA z 2015 roku dzieje się całkiem inaczej. Pominięta została cała ta scena. Papuga Polinezja ZAHIPNOTYZOWAŁA królewicza, który nieświadomie uwalnia ekipę. I już.
Nie dowierzając własnej pamięci zerknęłam w Internet. No tak! W wersji oryginalnej Bumpo naprawdę miał problemy egzystencjonalne i wzorem M. Jacksona usilnie pragnął się wybielić. Nie wynikało to jednak z poczucia niższości, tylko z nieszczęśliwej miłości.
No i zdurniałam. Cenzura w klasycznej opowiastce dla dzieci? Najpierw Tinky Winky z czerwoną torebusią, później Kubuś Puchatek bez galotów, niebieskie, komunistyczne Smerfy, Pan Kleks karmiący dzieci piegami, po których miały wizje, obojnacze Muminki, Pszczółka Maja, która bzyka się z Guciem, a teraz jeszcze biedny Bumpo?
O nie!
Poczytam Natanowi o doktorze Dolittle, a ten brakujący fragment po prostu zaimprowizuję. 
Najwyżej pójdę do pierdla za niepolityczność.

piątek, 22 kwietnia 2016

Gender

O różnicach pomiędzy mężczyzną i kobietą można gadać i gadać. Sama nagadałam się tutaj i tutaj Dzisiaj natomiast chciałam pokazać Wam, jak i dlaczego zmieniają się stereotypy na przestrzeni lat. 

Czasy przedwojenne to bardzo wyraźne rozdzielenie ról. Świat mężczyzn był zbudowany wokół statusu wynikającego z osiągnięć, sprawowanej władzy, pracy zawodowej, świat kobiet to zajmowanie się domem, macierzyństwo i pozycja wynikająca ze stanowiska męża. Po wojnie bardzo szybko zaczął zanikać tradycyjny model rodziny. Kobiety coraz częściej decydowały się na podjęcie pracy zawodowej (czytaj- zarobkowej), co zaowocowało w późniejszym czasie chęcią realizacji siebie, niezależności finansowej i w końcu władzy.

Dzisiaj trudno wymienić zawody typowo męskie lub też zarezerwowane tylko dla kobiet. Statystyki wskazują, że 98% panów pracuje w budownictwie i górnictwie, a 87% pań w konserwacji powierzchni płaskich (;)) Reszta wymieszała się dokumentnie. Mandat wlepi nam filigranowa policjantka, a włosy ostrzyże i upnie w wytworny kok przystojny brunet.
W podobny sposób wymieszały się cechy i temperamenty. Jeszcze całkiem nie tak dawno temu dość wyraźnie rozdzielone były cechy typowo „męskie” od „kobiecych".
Jako cechy typowo „męskie” uważano stanowczość, trwałość charakteru, mocne postanowienia, odporność na „ciosy” fizyczne, zaradność, szarmanckość i opiekuńczość wobec pań i dzieci.
Za cechy typowe dla kobiet uważano opiekuńczość, delikatność, macierzyńską miłość.
Sztandarowy facet XXI wieku kojarzy się raczej ze słabościami. Miękki, rozmemłany, bez charakteru. Co gorsza, powstało wiele artykułów autorstwa płci obojga udowadniających, że to właśnie z winy dzisiejszych kobiet, płeć dotychczas silna, stała się słaba. A jaki powód wymieszania płci podają inni? Alkohol, moi drodzy. Piwko, winko, wódeczka...
Jak wiadomo, nie ma chyba faceta, który oparłby się browarkowi. Po wysiłku, po ciężkim dniu, przy meczyku, lub w męskim towarzystwie. No i co się okazuje? Że po kilku (nastu- w zależności od masy ciała i innych czynników) kolejkach, panowie nieświadomie ujawniają swą prawdziwą naturę i cechy które chętnie przypisują płci pięknej. Po kilku godzinach i kilkunastu kolejkach, pomijając wygląd zewnętrzny nie można już odróżnić faceta od facetki. U 75% populacji stwierdzono zaburzenia myślenia i mowy. 100% nie potrafiło prowadzić samochodu. U 90% zauważono tendencje do tycia, a 80% wpada w melancholię i wybucha płaczem nie wiadomo z jakiego powodu. 75% szuka byle jakiego pretekstu do kłótni, a 80% chce wydać pieniądze na głupoty. Ostatnie wyliczenia są niezaprzeczalnym sukcesem wszystkich feministek. 99% musiało usiąść, aby się wysikać.


Puentując mój dzisiejszy post. Kochani- jeśli zobaczycie w parku na ławce całującą się parę 
(wszak wiosna- hormony szaleją ;)) przyjrzyjcie się bardzo uważnie. Długowłosy osobnik wcale nie musi być kobietą, a osobnik ostrzyżony na jeżyka z udami niczym konary dębu wcale nie musi być mężczyzną. Hm... właściwie kombinacji jest jeszcze więcej. Mogą to być również dwaj panowie lub dwie panie...

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Wpadka stulecia

No to się narobiło...
Pamiętacie moją kuzynkę Ankę, zadeklarowaną singielkę i nieugiętą feministkę? Ankę, która również, ku własnej zgryzocie, jak i radości nas wszystkich, nie oparła się urokowi Aarona Medinopolusa i wreszcie znalazła własne skarpetki do zbierania? Która w końcu odzyskała spokój w ramionach przystojnego weterynarza?
No więc już go straciła. Zerwała z Ajronem i posłała go w kosmos. Wcześniej jednak w kosmos latali wspólnie i  okazało się,  że z tych międzyplanetarnych podróży moja kuzynka przywiozła ze sobą pasażera na gapę. Objawił się on w postaci dwóch błękitnych paseczków. Jednym słowem, moja czterdziestoletnia przyjaciółka zaliczyła najbanalniejszą w świecie wpadkę, która ewentualnie mogłaby być zrozumiana u młodocianej pannicy, ale u dojrzałej, a nawet lekko przejrzałej (choć w sumie okazało się, że jednak nieprzejrzałej) kobiety jest... no cóż, sami sobie dopowiedzcie, bo mnie nie wypada jej przecież oceniać. No i chwilę wcześniej pogoniła przyszłego tatusia i nie zamierza (mam nadzieję, że tylko chwilowo) powiedzieć mu o celnym strzale, jaki był jego udziałem.


Dziewczyna wpada ze skrajności w skrajność. Raz widzi siebie, spacerującą z wózkiem i rozmawiającą z innymi mamami o pieluchach i odżywkach i nie umyka jej w owym obrazku, że pozostałe mamy są o piętnaście lat młodsze. Widzi, jak, umordowana kolkami i wiecznym płaczem nie wiadomo z jakiego powodu, strzela sobie w łeb z ukochanego glocka. Maluje w swej głowie obrazy szczęśliwego Ajrona spacerującego z jakąś wydrą lub inną zwierzyną łowną, podczas gdy ona z ryczącym tłumoczkiem przez kilka godzin czeka na wizytę lekarską. Matko jedyna. Nawet kielicha nie może sobie strzelić na poprawę humoru…
Godzinę później chodzi z rozanielonym uśmieszkiem, głaskając się po wciąż płaskim brzuchu.
Codziennie oglądane widoki nabrały innego wymiaru. Przez szyby samochodu obserwuje place zabaw pełne bawiących się dzieci i kolorowe wystawy sklepów z zabawkami. Zatrzymuje auto, gdy widzi zbliżające się do przejść dla pieszych matki pchające dziecięce wózki, choć wcześniej na taki widok przyciskała z irytacją pedał gazu, chcąc zdążyć pokonać pasy przed rozglądającymi się po sto razy na boki kobietami. Uśmiecha się na widok niezgrabnego człapania ciężarnych i jest to uśmiech pełen sympatii, który pojawił się w miejsce wcześniejszego, współczującego grymasu.

Jednym słowem- nie poznaję jej. Czy to już hormony? Wiem, łatwo mi pisać, bo ja mam już odchowanego, dorosłego syna i męża u boku. Gdy pomyślę sobie, że znów musiałabym zagrzebać się w pieluchach, zupkach i zasypkach... brrr! A do tego bez drugiej zmiany w postaci tatusia? Matko jedyna!

środa, 13 kwietnia 2016

Luksus czasem jest kością w gardle

Któż z nas nie tęskni za wykwintnością? Nie marzy o pysznym daniu malowniczo udrapowanym na talerzu? Kto nie wzdycha z lubością, wciągając nosem oszałamiające zapachy i nie łyka olbrzymiej ilości własnej śliny atawistycznie zbierającej się w ustach, na samą myśl o niebiańskiej rozkoszy dla podniebienia? Kto z nas mógłby oprzeć się wykwintnym deserom, lekkim jak puch i przy pierwszym kęsie doprowadzających nas prawie do orgazmu? No, kto nie marzy?

Piotrek nie marzy. 

Jakiś czas temu pisałam Wam o mojej szwagierce i jej najnowszym pomyśle. Ola postanowiła wziąć udział w kastingu do popularnego kulinarnego show. Dostała listę dań, spośród których kandydaci będą losować danie konkursowe i ćwiczy namiętnie na własnej rodzinie. Musicie wiedzieć, że Aleksandra gotuje obłędnie. Mój mielony ma się do jej mielonego tak, jak cinquecento do rolls royce. 
Dziś w porze obiadowej miałam niespodziewanych gości. Lekko skrępowany Piotrek z bardzo rozżaloną Hanią przyjechali na obiad. Cały swój czas poświęcam ogrodowi, więc na obiad były zwykłe, smażone w plasterkach ziemniaki i sadzone jajko (kury zaczęły się nieść- hurra!) Prostota pokarmu nie przeszkodziła jednak gościom w konsumpcji, a nawet wręcz odwrotnie. Jedli jakby były to królewskie smakołyki. Po obiedzie Piotrek postanowił podzielić się ze mną swoją ogromną zgryzotą.

– Ja się chyba rozwiodę…
– Jezus Maria!- przeraziłam się.- Co się stało?
Piotr milczał długą chwilę.
– Olka postanowiła wszystkich nas wykończyć. – Hania kiwnęła głową, w pełni zgadzając się z ojcem. – Schabowy z ananasem w panierce z orzeszków piniowych był całkiem dobry. Polędwiczki cielęce z żurawiną i dziwnym miętowym sosem też były jeszcze do przełknięcia, ale jak podała te przegrzebki, to myślałem, że pawia puszczę… – zaczął swą smutną opowieść Piotrek.
– A ja myślałam, że pawia puszczę po tej wątróbce w czekoladzie… – Hania lekko pozieleniała na twarzy.
– Już ponad tydzień nie miałem w ustach normalnego jedzenia – żalił się dalej, ponurym głosem. – Jadłem jednak z uśmiechem na ustach i chwaliłem głośno, bo Ola tak bardzo się starała. Ale dzisiaj miały być na obiad ślimaki, z tym to już bym nie dał rady…
Z całych sił zacisnęłam usta.
– Ja też próbowałam jeść. – Dzielna dziewczynka miała łzy w oczach. – Ale jak mama nie widziała, to wypluwałam do doniczki albo w ręcznik papierowy, żeby później zanieść psu, ale on też tego nie chciał…
– Moje biedactwa…
Trzymałam jeszcze fason, ale czułam, że kolejne zdanie może być ostatnim i skończę z twarzą w kuchennej ścierze, próbując ukryć nieopanowany chichot.
– A jutro ma być komar… – Hania spojrzała na mnie z rozpaczą.
– Homar – poprawił córkę równie załamany ojciec.
– To ja mam pomysł – odpowiedziałam zduszonym głosem. – Ja zjem za was homara, a w zamian oddam tę mrożoną pizzę, która leży w moim zamrażalniku od stycznia. Może być?
– Dzięki, ciociu!
Z wielką ulgą Hanka rzuciła mi się na szyję. Przytuliłam na chwilę dziewczynkę, po czym poszłam do kuchni i złapałam pierwszy lepszy ręcznik.

Proszę- jak to z dobrobytu ludziom w doopach się przewraca... ;)))
Biedna Ola ;)

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Nie lubię poniedziałku

A nawet nienawidzę. Wiem, że nie jestem w tym oryginalna i większość pracującej braci ma podobne odczucia co o tego Bogu ducha winnego dnia (wg statystyk prawie 70%). Problemem jest przeżyć jeden poniedziałek, a co dopiero 52 (???), bo mniej więcej tyle właśnie poniedziałków wypada w ciągu jednego roku. Ze statystyk wynika też, że w poniedziałki jest najwięcej samobójstw, morderstw i nagłych zachorowań. Cóż, nie dziwię się, sama bym kogoś ubiła. O poniedziałku śpiewa się w piosenkach („I Don’t Like Mondays” Boomtown Rats, „Manic Monday” The Bangles), kręci o nim filmy („Nie lubię poniedziałku”).

To zresztą z tego filmu pochodzi słynny cytat: 
„Prawdziwy fachowiec nie zaczyna pracy w poniedziałek”. A jak tu nie zacząć, gdy Dawid pojechał do szkoły, Jurek siedzi w swoich projektach, zwierzaki głodne a w lodówce pustka? No więc, niczym włoski przemysłowiec Francesco Romanelli, jadę do miasta na zakupy. W filmie Tadeusza Chmielewskiego „Nie lubię poniedziałku” z 1971 roku, Włocha uroczyście witają Polacy (oczekujący zresztą kogoś zupełnie innego), mnie nie wita nikt. I dobrze, bo niewyspana i zła, niczym ta królewna, która była bardzo nieszczęśliwa, bo w całym królestwie nie było ani jednej rolki papieru toaletowego, mogłabym kogoś pogryźć. Właśnie- nie ma w domu papieru toaletowego, trzeba kupić. Na mieście wariactwo. Niepotrzebnie wybrałam się tu z samego rana, ale trzeba było odwieźć syna na pociąg i od razu załatwić wszystkie sprawy, żeby nie przyjeżdżać ponownie. Na skrzyżowaniach samowolka. No ja rozumiem, że wszyscy do pracy się spieszą, ale jakieś zasady chyba jednak powinny obowiązywać? Przynajmniej w socjalizmie dżentelmen jezdni był przyjacielem przechodnia (ale jezdnia to nie pastwisko- łachudro), teraz nie ma dżentelmenów, choć pastwisko pozostało. Piesi lezą jak te barany, nie patrząc ani w prawo, ani w lewo. Byle do przodu. Przydałaby się jakaś policja. No, chyba że w przedszkolu panuje różyczka (czy dzisiaj dzieci chorują na różyczkę?) i pan władza opiekuje się synkiem. Głodnym- bo pewnie też lodówka pusta była.
- Milicjant: Znowu nie chciałeś jeść śniadania?
Syn milicjanta: Ty też byś nie chciał. Mama zrobiła kluski z tego gipsu, co go schowałeś w szafce. Pamiętasz?
Rany, u mnie pewnie i kluski z gipsu by zeżarli... Dotarłam w końcu do sklepu, zrobiłam kilka rundek po parkingu i zaopatrzyłam się w niezbędne dobra spożywczo- przemysłowe. Musiałam wrócić po papier...

I tak leci czas. Najchętniej przespałabym ten dzień, wzorem jednego z bohaterów filmu, gdyby nie obawa, że zasnę w nieodpowiednim miejscu i obudzę się na wyżynach, pod samym niebem.
Szukam więc sensu, niczym delegat gminnej spółdzielni, grany przez Jerzego Turka, desperacko poszukujący części do kombajnu. Ucieszyłam się, gdy w końcu znalazł te treblinki. Czyli nawet w poniedziałek może coś się udać, osiągnąć cel, pokonać przeszkody. Hurra!


Zaciekawiło mnie co to w ogóle są- te treblinki. Hm... wyszło na to, że nic. Nie istnieją. Okazało się, że było to w pewnym sensie epitafium socjalizmu. Metafora bezsensu. A już się cieszyłam... Dalej więc, nieskładnym i chwiejnym krokiem, podpierając się laską i śpiewając pijackie piosenki, będę szukać tego poniedziałkowego sensu na końcu torów tramwajowych.

I dalej nie lubię poniedziałków. A co gorsza, wcale nie lubię tego filmu.

środa, 6 kwietnia 2016

15 sposobów żeby wzmocnić się psychicznie

W pewnej babskiej gazecie, nieważne jakiej bo wszystkie piszą to samo, znalazłam artykuł o wzmacnianiu kobiecej psychiki. Podzielę się z Wami światłymi radami, jakie tu znalazłam.

1-Unikaj skrajnych emocji. -Ciekawe jak? Jak coś mnie wkurzy (Jurek na przykład), to talerze po domu fruwają, a jak się wzruszę, to ryczę jak bóbr.
2-Ćwicz silną wolę. – No ćwiczę. Co poniedziałek mam pierwszy dzień diety i za każdym razem zjadam ostatnie ptasie mleczko.
3-Skup się na tym, co możesz kontrolować.- To łatwe jest. Niczego nie kontroluję, więc nie muszę się skupiać.
4-Czarne myśli przeformułuj na pozytywy.- Dobra. Boczek zeżarł mi ziemniaki, nieopatrznie zostawione na tarasie do wystygnięcia. Nie nakarmię rodziny, ale za to nie przytyją. A wiadomo- sałatka z majonezem, sam cholesterol...
5- Zauważaj postępy.- No, zauważam. Boczek jest już grubszy niż wyższy. Mam nadzieję, że wiosna zmusi go do większego ruchu, bo już w oborze się nie mieści ;) Ja ruszyłam z ogródkiem.
6- Znoś małe dyskomforty- Po tym ruszeniu ogródka, sama nie mogę się ruszyć. Mam mały dyskomfort kręgosłupa. Malutki- ani ręką, ani nogą.
7-Wyciągaj wnioski.- Czyli nie szykować sałatki ani nie ruszać ogrodu?
8- Nie oszukuj sama siebie.- Trudno. Przestanę sobie wmawiać, że jeszcze schudnę do tej sukienki w kwiaty.
9-Zapomnij o porażce.- Wywalę sukienkę do śmieci i zapomnę. Kupię sobie namiot.
10-Nie czekaj na idealne warunki.- Hm... już dawno nie czekam. Czwarty krzyżyk stuknął jakiś czas temu.
11- Przymruż oko.- To stosuję na co dzień. Dyga mi powieka. Prawa.
12-Wsłuchaj się w siebie.- No, naprawdę dyga. Chyba mam za mało magnezu. Zjem ptasie mleko w czekoladzie.
13-Zwalcz jeden zły nawyk.- Ale jak go zwalczyć, skoro mi dyga?
14- Zrób odwrotnie niż zwykle.- Okej. Wydoję Boczka, a kozy nakarmię ziemniakami.
15-Daj sobie prawo do odpoczynku.- Słusznie. Niech Jurek wydoi.

Przeczytałam artykuł jeszcze raz. I użyłam jako podpałki do pieca ;)
A jaki sposób znalazłam na swoją psychikę? To proste- nie bombardować mózgu żadnymi dobrymi radami ;)


niedziela, 3 kwietnia 2016

Powitanie wiosny

Taaa,  impreza pod takim tytułem odbyła się dzisiaj w Rapsodii. Zwaliła się ekipa z Choszczna, z pełnymi wszelakich dóbr torbami. Dziewczynki wyprowadziły kozy (wszystkie pięć) na z wolna zieleniejącą się łąkę i z zapałem przystąpiły do poszukiwania jajek. Znalazły jedno, które wcześniej podrzucił (nie mylić ze "zniósł") cichaczem Jurek, gdyż kury jakoś nie chcą się nieść. Nie przejmuję się tym jednak za bardzo, bo pewnie muszą się zaaklimatyzować w nowym miejscu. A może koguta im trzeba? Na razie nie wypuszczam ich na większy wybieg. Przebywają w kurniku i wydzielonej wolierze, bo boję się, że czmychną gdzieś, gdy wypuszczę je luzem. Tak więc jajek na razie nie ma, ale jest za to wszystko pozostałe ;) Kiełbacha, kaszanka, pieczone ziemniaki i jabłka, oraz kiszone ogórasy z piwnicy. Trochę się zdenerwowałam, bo zamiast wody brzozowej wszyscy chlali wodę ognistą, ale cóż zrobić? Nie znają się, a o gustach się nie dyskutuje ;)

Towarzystwo postanowiło rozpalić ognisko, odkładając grillowane mięsiwa na niedaleką przyszłość. Piotrek- jak to Piotrek, z gałęzi i cegieł stworzył rusztowanie i kiełbaski piekły się same, pozwalając biesiadnikom na degustację średnio i wysokoprocentowych napojów.

Wśród wielkich pąków forsycji, zapowiadających mrowie żółtego kwiecia, krzątały się pracowicie pszczółki, zagłuszając prawie słowa Anki, która wyciągnęła mnie na babskie pogaduchy. No, właściwie to ja wyciągnęłam ją ;) Wczoraj wróciła z Kołobrzegu, gdzie "urzędowała" z gorącym doktorkiem. Na moje oko, zakochała się dziewczyna ;) Rozanielone uśmiechy, zamglone spojrzenie i nieskładna gadka mogą świadczyć albo o skretynieniu, albo o początkach wielkiego uczucia ;) Na moją propozycję, aby ominęła bzykanko i opowiedziała resztę, szczerze się zdziwiła, pytając- „Jaką resztę?” Hm... zastanawiam się więc, która opcja jest bardziej prawdopodobna... ;)



Olka natomiast zaskoczyła nas stwierdzeniem, że zamierza wziąć udział w castingu do znanego telewizyjnego, kulinarnego show. W związku z tym od jutra zaczyna serwować przegrzebki zamiast schabowego i panna cottę zamiast sernika. Zazdroszczę Piotrkowi, w życiu nie jadłam przegrzebek. Choć kiełbasa, dość mocno liźnięta przez jęzory ognia i lekko utytłana popiołem, też była całkiem smaczna.

Taa, woda ognista ośmiela i zachęca do zwierzeń. W związku z tym że ja również olałam dziś sok brzozowy, zakończę swój wpis, zanim wygadam Wam wszystkie moje sekrety! ;)
Pozdrawiam Was wiosennie- Mariolka ;).
Ps.- Jurek już śpi- męczące to powitanie  jednak było... ;)