a

a

niedziela, 27 września 2015

Krwawy Superksiężyc


Nie będę zbyt oryginalna pisząc dziś o księżycu, ale też wcale mi na tym nie zależy ;)

Miesiąc, Luna, Selene, czy też bardziej nowocześnie- Srebrny Glob, to naturalny satelita Ziemi i piąty co do wielkości księżyc w Układzie Słonecznym. Księżyc to jedyne ciało niebieskie, do którego podróżowali i na którym wylądowali ludzie. Według Wikipedii do tej pory na księżycowym globie stanęło 12 osób.
Od najdawniejszych czasów księżyc przyciągał uwagę ludzi (i wilkołaków- no, ale to jest oczywiste ;). Swoim rytmem stawania się, rodzenia i umierania – wydawał się podlegać tym samym prawom, co człowiek. Prawdopodobnie ta cecha sprawiła, że Księżyc stał się tak powszechnym przedmiotem kultu religijnego. Słowianie oddawali mu cześć jako Chorosowi, Grecy nisko kłaniali się Selenie, a Rzymianie- Lunie.

Jak wiadomo, każdej nocy księżyc ma odrobinę inny kształt. Od cieniutkiego rożka, poprzez pełnię, do kolejnego cienkiego rogalika. Poszczególne fazy księżyca decydowały o pracach gospodarczych i codziennych czynnościach.
Księżyc w pierwszej fazie jest młody, rozpoczyna swój wzrost, wpływa na kondycję roślin, zwierząt i ludzi, i z tego względu cieszył się sympatią. Wierzono, że w czasie nowiu dobrze sadzić drzewka, bo przyjmują się i idą w górę. Należało strzyc owce, bo wełna mocniej i szybciej rośnie. Gospodarze wiedzieli, że rozpoczynać budowę powinno się zawsze w okresie nowiu, najlepiej w marcu, w czasie przybywania księżyca. W zakresie medycyny ludowej ten czas jest odpowiedni dla zbierania ziół leczniczych. Panny zrywały majeranek, aby po odpowiednim zastosowaniu pozyskać wzajemność ukochanego. Innym sposobem na wzbudzenie miłości było wołanie do księżyca imienia tej osoby, przez trzy kolejne dni ;) Przy nowiu należało też trzykrotnie potrząsnąć sakiewką i wypowiedzieć zdanie: Aby zawsze była pełna ;)
Były także czynności, których należy zaniechać. W tym czasie nie należy siać, bo zboże zarośnie chabrami. Nie należy ścinać słomy i siana, bo bydło i tak nie będzie tego jadło. Należało także zaniechać wyrzucania obornika, bo na takim nawozie plon nie urodzi się zbyt obfity.

W czasie pełni następuje pomnażanie i wzrost, ale może to dotyczyć także negatywnych zjawisk, dlatego istnieje bogaty spis zakazów i nakazów. Przed pełnią i w czasie pełni dobrze jest orać pole i siać zboże. Siać lub przesadzać rośliny, bo wtedy dobrze rosną, sadzić ziemniaki, rozpoczynać sianokosy, ścinać drzewa do budowy, bo wtedy są zdrowe, wprowadzać się do nowego domu i dokonywać zakupu inwentarza. Podczas pełni warto wybrać się na grzyby, bo lasy obfitują wówczas w dorodne okazy.
Pełnia księżyca wpływała też na zabiegi kosmetyczno-medyczne. Kobiety o małych piersiach wystawiały je na światło pełni Księżyca, sądzono bowiem, ze wówczas szybciej rosną. Podczas pełni szybciej rosną również włosy, paznokcie, szybciej działają wszelkie kuracje upiększające. Jest to także dobry czas na pozbywanie się niektórych chorób, na przykład brodawek. Wystarczy potrzeć ręce lub inne zainfekowane części ciała, i wystawić je na działanie księżycowego blasku ;) 
Związki małżeńskie powinno się zawierać w czasie pełni, bo zapewnia to obfitość szczęścia. Jeśli urodzi się w tym czasie dziecko, będzie pełne rozumu, sprytne, bystre, a jeśli przestanie się karmić piersią to dzieci będą zdrowe i pełne na twarzy, choć według innych przekazów będą miały uroczne oczy, cokolwiek to znaczy. Wierzono też, że podczas pełni potęgują się choroby nerwowe i psychiczne: epilepsje, obłędy, napady szału.

W czasie ubywania księżyca podejmowano czynności, które wykonywane w tym momencie będą podobnie ukierunkowanie, czyli pranie, bo brud ustępuje, wymiatanie nieczystości, pielenie ogródków, czyszczenie zabudowań gospodarczych i odrobaczanie zwierząt. Z podobnego powodu był to czas na podejmowanie leczenia wszelkich chorób.

Zaćmienie księżyca to zjawisko dużo rzadsze niż zaćmienie słońca. Do zaćmienia Księżyca dochodzi, gdy w jednej linii ustawią się: Słońce, Ziemia i Księżyc. Cień rzucany przez naszą planetę jest wtedy na tyle duży, że Srebrny Glob może się w nim schować. A ponieważ nasz naturalny satelita świeci światłem odbitym od Słońca, jego zablokowanie powoduje, że tarcza Księżyca przestaje świecić. Tegoroczne całkowite zaćmienie Księżyca będziemy mogli oglądać — w całej Polsce — dzisiejszej nocy (z niedzieli na poniedziałek 27 na 28 września). Astronomiczne zjawisko rozpocznie się kilka minut po godz. 2 w nocy, a zakończy około godz. 6.30. Maksymalny moment zakrycia przypadnie na 5:23. Tegoroczne zaćmienie będzie jednak wyjątkowe. Tego dnia poza zaćmieniem będziemy mieli tzw. perygeum Księżyca, co znaczy, że znajdzie się on najbliżej Ziemi. Księżyc zyskuje miano Superksiężyca — obserwatorom wydaje się bowiem, że jest ponad 10 proc. większy niż zwykle. Zaćmiony Superksiężyc nabierze również wyjątkowego koloru. Nie zniknie całkowicie, bo będzie miał krwistoczerwoną barwę. Tej nocy nie dość, że Księżyc będzie czerwony i zaćmiony, to dodatkowo większy niż zwykle. Tym bardziej warto wstać przed wschodem Słońca i zobaczyć zaćmienie, bo następna okazja, aby zobaczyć Superksiężyc podczas zaćmienia będzie dopiero w 2033 roku.


Nie wiem, jak Wy, ale ja nastawiam budzik ;)

Ps.- 28.09. Składam oficjalny protest. Wytarabaniłam się z łóżka o koszmarnej godzinie 4.30. Zaopatrzyłam w sprzęt fotograficzny, a nawet nagrywający. Z głębin szafy wyszperałam ciepły, polarowy koc. Wyszłam przed dom- nic. Wyszłam na łąkę- nic. Na niebie tylko cienie i gęste tumany mgły. To skandal normalnie! Wybory do parlamentu nawet się jeszcze nie zaczęły, a KTOŚ już zarąbał Księżyc! Ponownie!

środa, 23 września 2015

Kształty, bryły i figury


Jak tam Wasze zabawy z trójkątami? Czy ktoś zamienił się, choć na moment, w dziewczynkę z zapałkami? Rozwiązanie za chwilę. Tymczasem chciałam napisać o innych kształtach geometrycznych i jednej paskudnej figurze.

Tatulek Emilki wyszedł zza krat. Wczoraj odbył się jego proces, a wydany przez sąd wyrok wszystkich nas zbulwersował do żywego. Choć właściwie czego się spodziewaliśmy? Sprawiedliwości? Bezpieczeństwa dla ofiar? O naiwności! O pracy sądów i chorych przepisach kiedyś już pisałam klik, nie chcę więc się powtarzać. W każdym razie tatulek zamienił tymczasowe kratki na zawiasy. Pan sędzia pogroził paluszkiem, tatunio postukał się w pierś, walnął skruchę i wrócił do domu. Anka jest przekonana, że za chwilę, zamiast skruchy, zacznie ponownie walić czym popadnie, i w kogo się da. Zgodnie z okrutnym schematem, który policjantka zna z autopsji aż za dobrze klik. Wieczorem odbyła się głośna i pełna niecenzuralnych słów narada rodzinna, na której postanowiliśmy czuwać przy telefonach dniem i nocą. Na samą myśl, że koło może znów się potoczyć, oblewa mnie zimny pot, a pięści zaciskają się z całej siły. Na myśl, że Emilce znów może grozić niebezpieczeństwo, mam ochotę biec i gołymi rękami zatłuc gnoja na śmierć, nie bacząc na konsekwencje! Jurek i reszta facetów twierdzą że przesadzamy, ale sadząc po ich minach i zagryzionych prawie do krwi wargach, sami chyba nie bardzo wierzą we własne słowa.

Wracając do figur. Rano byłam w lesie. Zamiast grzybów znalazłam gałąź w kształcie cyfry cztery i trójkątną, idealnie wyczyszczoną (chyba przez mrówki) czaszkę jakiegoś zwierzaka. Prawdopodobnie lisa. Nie wiem, jakim cudem Robaczek każdego dnia znosi do domu kosze grzybów. Pewnie ściemnia i chodzi do skupu... ;) Przytachałam całe naręcza żółtej nawłoci z zamiarem zrobienia wianka na drzwi. Miał być piękny, złoty i okrągły, wyszedł paskudny, niekształtny i rosochaty. Nawet kozy go nie chciały- poszedł na kompostownik. 
W poniedziałek Dawid wyjeżdża do szkoły. Znalazł niedrogą stancję w pobliżu uczelni. Niby się cieszę, niby wszystko okej, ale jakiś zryty ten dzisiejszy dzień. O, nawet się zrymowało ;)

Na zakończenie — rozwiązanie zagadki z poprzedniego wpisu. Trzeba było pomyśleć trójwymiarowo. Zamiast układać zapałki płasko, wystarczy postawić je pod lekkim skosem i połączyć czubki. Teraz wydaje się banalnie proste, prawda? 

Oby równie proste było życie, a problemy i obawy okazały się zwykłymi banałami.

poniedziałek, 21 września 2015

Burza mózgu, czyli zemsta jest słodka


No i nagrabiłam sobie poprzednim postem, a właściwie komentarzami do niego ;) klik. Jurek i Dawid oburzyli się na mnie za nieprecyzyjne określenia. Precyzuję więc. Wszystko zrozumieli, tylko wcale ich nie rozbawiło. 
Z zemsty zadali mi zagadkę: jak z czterech zapałek zrobić trzy trójkąty? Wzięłam zapałki, chwilę pokombinowałam i zrobiłam. Łatwizna. Z triumfującym uśmiechem zademonstrowałam moim matematykom trzy trójkąty z czterech zapałek.


Niestety, okazało się, że była to tylko przygrywka. Ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy, Jurek zadał mi następne zadanie: w takim razie z trzech zapałek zrób cztery trójkąty. Phi- co to dla mnie! Po dziesięciu minutach nie byłam już taka pewna. Po piętnastu zaczęłam się złościć, a po trzydziestu poddałam się i przyznałam do sromotnej porażki. Jeśli ktoś ma ochotę, to zapraszam do zabawy. A więc: jak z trzech zapałek zrobić cztery trójkąty, o wyraźnie wyznaczonych wierzchołkach i bokach? Bez łamania, zginania i tym podobnych numerów z zapałkami. I bez pomocy wujka Indora (gulgugla) ;)

niedziela, 20 września 2015

Ciężki los nauczyciela


Na pomysł niniejszego postu wpadłam przeglądając zeszyt Hani. Hanka jest uczennicą drugiej klasy, więc zadania domowe to już nie szlaczki czy rządek wykaligrafowanych liter, ale prawdziwe wypracowania. Jak to po wakacjach, pierwsze wypracowanie miało być o wakacjach właśnie. Uśmiałam się do łez czytając, że jak siostrę bolało ucho, to mama poszła z nią do laryngi, a część wakacji spędziła na fś u swojej ćoć (czyli mnie). Przypomniał mi się od razu dowcip o wakacjach na Werandzie i spędzaniu lata w górach u kuzynek, z których schodziło się dopiero pod koniec sierpnia ;)
Większość  tych dowcipów z zeszytów szkolnych znacie z pewnością na pamięć, ale nie mogłam się powstrzymać...

Już od najdawniejszych czasów zaczynały się zabawne lapsusy językowe. Wiadomo przecież powszechnie, że ludzie pierwotni mieli narządy z kamienia, a gdy chcieli rozpalić ogień, pocierali krzemień o krzemień, kładąc pod spód stare gazety. 
Prawdziwie przerąbane mieli chłopi w czasach średniowiecza. Drogi były wówczas tak wąskie, że mogły się minąć najwyżej dwa samochody. Na wsi panowała ciemnota, a także wójtowie. Była ona (ta wieś) na szczęście samowystarczalna. Kobiety dostarczały mleka, a mężczyźni mięsa i skór. Ludzie ginęli z mrozu i innych chorób zakaźnych. W najgorszej sytuacji był chłop pańszczyźniany. Musiał on znosić swemu panu jajka a w jego stroju pełno było dziur, przez które widać było nędzną sytuację społeczną. Kiedy zmęczony ojciec wracał od pana z koniem do domu, synowie pchali mu do pyska skórki od chleba... Zostali oni (ci chłopi) zostawieni na los pastwy i padały na nich ranne rosy, nie pytając nawet czy mu zimno (to napisał chyba jakiś prawdziwy romantyk ;)) Rolnik był na bardzo niskim poziomie, podobnie jak jego krowy. Gospodyni często doiła krowę i ryczała  wniebogłosy, służący natomiast doił krowę nad stawem, a w wodzie wyglądało to odwrotnie. Mimo ucisku chłop specjalnie dążył do tego, aby panu nic nie urosło.

W późniejszych klasach na tapetę poszły wybitne dzieła polskich wieszczów. Fredro pisał rzeczy raczej wesołe, a Mickiewicz o dziadach. Mickiewicz napisał też narodową epopeję w dwunastu księgach. W wierszach tych ukazuje nam swoje wnętrze i mówi, że jest mu niedobrze. 
Akcja (między innymi) dzieje się w Soplicowie. Dwór ów był bardzo propolski, bo zegar wygrywał Mazurka Dąbrowskiego, a na ścianach wisieli polscy patrioci. Hrabia często podziwiał ten zamek swym wprawionym okiem. Nie do końca wiadomo, jak tytułowy Tadeusz poznał Zosię. Jedna z wersji mówi, że zobaczył ją na łonie natury. Leżała na łące, a jej środkiem płynął strumyk. Inna, twierdzi że Tadeusz ujrzał Zosię po raz pierwszy tylko w papilotach i zobaczywszy ją przy płocie od razu poznał, iż była dziewicą.

Jacek Soplica był wysoki, miał długie wąsy i dymiło mu się ze strzelby. Z początku był warchlakiem, a dopiero później stał się porządnym człowiekiem. Miał długie rzęsy i dlatego nazywali go wąsalem. Ponieważ miał wyrzuty sumienia, przeistoczył się w Robaka i szukał zapomnienia pod zakonnym habitem. Jacek Soplica miał kilka wycieleń i nikt nie wiedział, co kryło się pod jego sutanną. Działalność polityczna ks. Robaka polegała na tym, że często odwiedzał karczmy, ale potrafił też być prawdziwym bohaterem. Ratując Tadeusza, strzelił do niedźwiedzia, który nie wiedział, że jest jego ojcem. Chwycił szablę i wypalił do zwierza, który zwalił się z hukiem i nie czekając na oklaski pobiegł do domu.

Nie mniej ciekawi są bohaterzy drugoplanowi.
Wojski był najlepszym rogaczem w okolicy. Miał zakrzywiony koniec, który poeta nazywa rogiem. Niejaki Stolnik padł na miejscu trupem. Później bardzo żałował swego czynu, ale było już za późno. Gerwazy natomiast, przed śmiercią był bardzo wesoły, dowcipny i towarzyski, a po śmierci stał się bardzo surowy, smutny i odludek.




Życzę Wam wielu uśmiechów na nadchodzący tydzień i aby robota Was nie dognała. Bierzcie przykład z Baśki Wołodyjowskiej, która uciekając na klaczy przed Tatarami, nozdrza miała rozdęte, uszy położyła po sobie a piana leciała jej z pyska.

Ps I pmiętajcie, że Joanna d'Arc, była Orleańską Dziewicą i zapłaciła za to stosem!

środa, 16 września 2015

Plusy i minusy wynikające z obecności chłopa w domu


No i zostaliśmy sami. Pełen przeciwstawnych uczuć dzień, zakończył się poważną rozmową, między mną i moim mężem. Emilka i jej mama wyjechały zaraz po śniadaniu. Jerzy i Dawid towarzyszyli im jako kierowca i pomocnik, a ja zostałam w domu i oddałam się całkowicie we władanie smutku, łez i użalania się nad sobą. Niby wiedziałam, że Emilka nie zostanie przecież na zawsze. Tak miało i powinno być, ale rozum sobie, a głupie serce sobie. 
Po powrocie późnym popołudniem Jurek nie wiedział jak do mnie podejść. Czaił się, niczym wódz Apaczów przy ognisku wrogiego plemienia ;) Zagajał, proponował sok czy drinka, starał się mnie pocieszyć, nie bardzo wiedząc jak. Sama zresztą nie wiedziałam, ale doceniłam jego starania i od słowa do słowa, pogadaliśmy w końcu szczerze i od serca, tak, jak powinniśmy zrobić już bardzo, bardzo dawno temu. Od tej pory jakoś inaczej zrobiło się w domu. Uśmiechamy się do siebie, w milczeniu nie ma już wrogości czy skrępowania, nie szukamy na siłę wspólnych tematów. Same się znajdują. I to jakie! Jurek zaskoczył mnie jak nigdy w życiu, ale o tym jeszcze sza... ;)

Właśnie. Zaskoczeń jest jeszcze więcej. Na przykład skrzypiąca i niedomykająca się od zawsze tylna furtka przestała skrzypieć i kolaborować z najmniejszym nawet podmuchem wiatru. Choć ma to też minus, bo teraz kozy same nie wyjdą już na leśne pastwisko i muszę je wyprowadzać. Szafka w łazience wisi wreszcie na ścianie, a nie służy jako taborecik, ale sprzątanie po tej małej wydawałoby się robótce, zajęło mi pół dnia. W kuchni nie mogę nic znaleźć, bo Jurkowi obojętne jest czy włoży kubki na półkę z kubkami, czy gdziekolwiek indziej, a cukierniczka wędruje po całym domu. W różnych zaskakujących miejscach znajduję za to skarpetki i inne części garderoby. Ma chłopak przynajmniej dobrą pamięć wzrokową. Ponad godzinę szukałam ulubionej solniczki. Piękna, drewniana, rzeźbiona w olbrzymie tulipany... Zniknęła. Coś mnie w końcu podkusiło i zapytałam Jerzego czy czasem nie widział jej przypadkowo. Owszem, widział. Podał mi lokalizację prawie co do milimetra. W pokoju Dawida, za komputerem, po lewej stronie, obok zapleśniałej kanapki. Na moje pytanie, dlaczego nie przyniósł solniczki do kuchni, spojrzał na mnie wzrokiem urażonej niewinności i poszedł po zgubę. 
Soląc kotlety coś mnie tknęło. Poszłam do pokoju syna i odsunęłam komputer. Tak- macie rację. Kanapka dalej tam leżała...

Lubię gotować i nie sprawia mi problemu szykowanie większej ilości. Cieszę się, gdy smakołyki znikają w męskich żołądkach i odczuwam satysfakcję na widok zadowolonego poklepywania się po brzuchach. Lubię też planować posiłki z pewnym wyprzedzeniem, lecz ostatnio coś złego stało się z moją organizacją. Na śniadanie twaróg i pomidory- hm... pomidory zniknęły. Na obiad leczo- kiełbasa nagle gdzieś się wyteleportowała. Żółty ser do zapiekanki- wyparował... Pojawiają się za to w lodówce puste talerzyki i opróżnione słoiki. Czary jakie, czy co?
Od tygodni zacinała się jedna z kuchennych szuflad. Jerzy naprawił ją w pięć minut. Byłam mu bardzo wdzięczna, bo ile się z nią naszarpałam, to tylko ja jedna wiem. Teraz, za każdym razem, gdy płynnie i bezproblemowo wysuwam szufladę, pieję peany nad mężem moim wspaniałym. Aż do momentu, w którym chciałam rozwałkować ciasto na placek ze śliwkami. No, ale w końcu kto powiedział, że wałka nie można użyć zamiast młotka? A że był pod ręką... Po młotek trzeba by było zasuwać aż do garażu, a życie trzeba przecież sobie ułatwiać, a nie utrudniać...

Dużo jeszcze plusów i minusów przychodzi mi do głowy, ale wiecie co? To jest w sumie fajne. Te małe wady, przyzwyczajenia i niedoskonałości. Ja przecież też nie jestem idealna. Dobrze jest mieć się na kogo obrazić, wydrzeć czasami, pokłócić. Dobrze też mieć się z kim pogodzić, porozmawiać o właśnie przeczytanej książce, czy wspólnie rozwiązać zaistniały problem. Nie ma sensu płakać nad rozlanym mlekiem. Nie ma pomidorów- zrobię z ogórkiem. Leczo w wersji wegetariańskiej będzie jeszcze zdrowsze, a w roli wałka może chwilowo wystąpić butelka z sokiem. I tylko te skarpetki... ;)))


niedziela, 13 września 2015

Za rok- prorok ;)


Zwariować idzie. W domu i co gorsze w oborze prawdziwe apogeum. Piotrek skończył remontować, odnawiać właściwie, dom Marii i Emilki, więc obie nie mogą doczekać się jutrzejszej przeprowadzki (tatuńcio w areszcie czeka na proces). Wszystkie trzy od rana miotamy się jak szalone. Pakujemy, rozpakowujemy i przepakowujemy jeszcze raz, zaklejamy pudła, odklejamy, żeby coś jeszcze dopakować, zaklejamy ponownie i tak w kółko. Jurek i Dawid patrzą na nas jak na wariatki i pukają się w głowę nad kobiecą organizacją ;) Co pięć minut robimy przerwę i wpatrując się w jakiś przedmiot wspominamy wspólne chwile. Przez te kilka krótkich tygodni, nazbierało się wiele rzeczy Emilki i jeszcze więcej wspomnień. Co kwadrans chowam się w łazience i ronię kilka łez, na myśl o pustce, jaka zagości tu już za chwilę ;( Emilka wraca do swego domu, Dawid wyjeżdża do Poznania (tak, tak, przeniósł papiery do bliższej uczelni. Hm... bliższej matki, czy bliższej Zuzki?). Nawet za Marią będę tęsknić, bo choć znamy się zaledwie od kilku dni, szczerze ją polubiłam.

No i problemy z Cytryną. Od kilku dni zachowuje się koszmarnie. Najpierw myślałam, że empatycznie odczuwa moje zdenerwowanie i stąd jej nieustanne meczenie i niepokój. Aż się wzruszyłam, na myśl o jej wrażliwości ;) Zaczęła dawać mniej mleka, co rusz za to oddaje mocz i nerwowo macha ogonkiem. Ewidentnie coś jest nie tak. Wykończona nieustannym meczeniem kozy, poprosiłam Ajrona żeby ją obejrzał. Podejrzewałam ciężki stres, śmiertelną chorobę i w ogóle wszystko, co najgorsze. Spanikowana, opowiedziałam doktorkowi o swoich podejrzeniach. Matko jedyna! Weterynarz zabił mnie śmiechem...
Mieszkam na wsi pół roku. Mam ponad czterdzieści lat i dorosłego syna, więc wiem już co nieco o życiu. Tak przynajmniej mogłoby się wydawać. Co się okazało?
Ciurlać jej się chce! Moja koza po prostu dostała rui, a ja wmawiałam sobie i jej jakieś koszmarne choroby ;) Głupio mi się zrobiło, bo taka myśl nawet nie wpadła mi do głowy. Cytryna meczy i się stresuje, ale nie z powodu wielkiej solidarności ze swoją pańcią, tylko z tęsknoty za jakimś przystojnym capem ;) Tak to czasami, w babskiej głowie zwykła, fizjologiczna rzecz może urosnąć do rangi międzynarodowego problemu ;)We wtorek Ajron zabierze ją do oddalonego o kilkanaście kilometrów gospodarstwa, w którym mieszka przystojny i utalentowany prokreacyjnie (czyli ze wszystkimi męskimi atrybutami) kozioł, a za pięć miesięcy mogę spodziewać się przychówku.

W obejściu widać, że już za pasem jesień. Jeszcze zielono, ale pod drzewami leży coraz więcej liści. Gałęzie jabłoni i grusz uginają się pod ciężarem owoców. Z myślą o przyszłym roku, posadziłam kilka krzaczków truskawek i poziomek, a w internecie zamówiłam krzewy borówki wysokiej. Na kwaśnej, podleśnej glebie powinny czuć się doskonale. Nastawiłam nalewkę z cierpkiej aronii i liści malin, Emilka zrobiła gromadkę ludzików z kasztanów, w lesie znalazłam pierwszego prawdziwka... Jesień idzie...


piątek, 11 września 2015

Chomik na karuzeli


Od dwóch dni mieszka z nami mama Emilki. Maria to drobna, wychudzona wręcz kobieta. Po ostatniej awanturze jaką zrobił jej kochający mężulek, wylądowała w szpitalu z połamanymi żebrami i stłuczoną miednicą, a Emilka tymczasowo trafiła do „Rapsodii”. Maria fizycznie jest już na szczęście zdrowa. Jeszcze trochę osłabiona i wystraszona, ale jej spotkanie z córką wywołało łzy wzruszenia na wszystkich naszych twarzach. Nie ma róży bez kolców, więc mimo mojej szczerej radości jestem przerażona myślą, że już za kilka dni Emilka opuści mój dom. Nie potrafię wyobrazić sobie „Rapsodii” bez jej śmiechu. Poranków bez jej wesołego szczebiotania, wieczorów bez opowieści o różnych, dziwnych stworkach i ciągłego, choć nieuciążliwego szumku jaki wywołuje w domu pięcioletnie dziecko.

Ale nie o Emilce chciałam dzisiaj napisać, tylko o Marii. 
Historia jakich wiele. Poznali się, zakochali, zaciążyli. Szybki ślub i wyprowadzka na drugi koniec Polski, bo na miejscu ani pracy, ani perspektyw, a dodatkowo złośliwe spojrzenia niedawnych przyjaciół. Na początku było nieźle. Mąż załapał się na budowę, żona wychowywała małą, zdrową, córeczkę, w miarę możliwości dorabiając szyciem.
Z biegiem czasu zaczęło się sypać. Miły chłopak zmienił się w agresywną bestią, a dziewczyna stała się zmaltretowanym strzępem człowieka. Męczyła się tak pięć lat. Wieczne awantury, wrzaski nachlanego męża, rękoczyny... Zareagowała dopiero wtedy, gdy zaczął znęcać się fizycznie nad dzieckiem, a w efekcie owej reakcji znalazła się w szpitalu.
Nie potrafiła powiedzieć mi, dlaczego tak długo nic nie zrobiła. Dlaczego musiało dojść do tragedii, aby wreszcie powiedziała stop.

Jak wynika z policyjnych statystyk, w 2014 r. aż 132 tys. osób spotkało się z przemocą w rodzinie. Ofiarą brutalności partnera padło ponad 80 tysięcy kobiet. Drugą najbardziej dotkniętą grupą są dzieci i młodzież (40 tys., w tym 28 tys. dzieci do lat 13). Te dane są jednak z pewnością zafałszowane, bo wiele kobiet nie prosi o interwencję, ukrywając tragedię w czterech ścianach.
Amerykańska psycholog Leonora E. Walker badając kobiety doznające przemocy w rodzinie opisała pewne cyklicznie pojawiające się w ich związkach zdarzenia. Na cykl przemocy składają się trzy następujące po sobie fazy:

1. Faza narastania napięcia, czyli mężuś staje się drażliwy, każdy drobiazg wyprowadza go z równowagi, jest ciągle spięty i poirytowany. Swoje emocje wyładowuje na partnerce. Poniża ją, krytykuje... Sprawia wrażenie, jakby nie panował nad swoim gniewem. Każdy szczegół jest dobrym pretekstem do wszczęcia konfliktu i awantury.

2. Faza ostrej przemocy, czyli szał. Dochodzi do eksplozji zachowań agresywnych. Bicie pięściami, przedmiotami (książka, garnek, kabel itp.), kopanie, grożenie bronią, duszenie, silne natężenie agresji słownej.

3. Faza miodowego miesiąca. Najgorsza, bo zapętlająca całą chorą sytuację. W momencie, kiedy mężuś wyładował już swoje emocje i wie, że przekroczył wszelkie granice, zmienia się w zupełnie inną osobę. Zaczyna przepraszać za to co zrobił, szczerze żałuje swojego zachowania, obiecuje że TO już nigdy się nie powtórzy, że nie wie zupełnie co się z nim stało, starając się znaleźć zewnętrzne wytłumaczenia dla swojego zachowania.
Zaczyna okazywać skruchę, ciepło i miłość. Przynosi kwiaty, prezenty, zachowuje się tak, jakby przemoc nigdy nie miała miejsca. Dba o ofiarę, spędza z nią czas i utrzymuje satysfakcjonujące kontakty seksualne,  itp. Patrząc z zewnątrz na takie osoby można odnieść wrażenie, że są szczęśliwą, świeżo zakochaną parą.
A kobieta daje się ogłupić. Przez chwilę jest szczęśliwa, pełna nadziei, zapomina o wszystkim co złe, wybacza, a już za moment a piać od nowa Polska Ludowa.

Nie potrafię tego zrozumieć. Patrzę na Marysię, dobrą, inteligentną, wrażliwą i skromną kobietę i nie rozumiem. Za dobra? Za wrażliwa i za skromna? A może, gdyby to dotyczyło mnie, zachowałabym się tak samo? Zapętliłabym się niczym chomik na karuzeli i wydawałoby mi się, że biegnę do przodu, choć tak naprawdę wciąż stałabym w tym samym miejscu?




Mam szczerą nadzieję, że żadna z Was nie jest, nigdy nie była ani nie będzie w takiej sytuacji. Lecz rozejrzyjmy się dookoła siebie. I jeśli znajdziemy taką Marię, otwórzmy jej oczy. Powiedzmy jej, że makabryczna karuzela może i powinna się zatrzymać! Nie za tydzień, miesiąc, rok, ale już. Natychmiast. Że ten słodki, miodowy miesiąc tak naprawdę jest zwykłym lepem na muchy.

wtorek, 8 września 2015

Sezon na dynie uważam za otwarty


Pisałam już kiedyś, że najlepszą terapią na stres jest dla mnie lepienie pierogów. Tego lata nalepiłam ich kilka ton. Na początku znajomości z Ajronem na tapetę poszły pierogi z owocami. Hm... że niby tak słodko? Przed przyjazdem Emilki lodówka zapełniła się pierogami ze szpinakiem i kaszą jęczmienną. Gdy przyjechał Jurek i Dawid, na porządku dziennym były pierogi z mięsem. Przed wizytą doktorka i jego konfrontacją z moim ślubnym (nawet nie pytajcie!) wyprodukowałam obłędną ilość ruskich. A teraz przyszła kolej na pierogi z dynią.

Tak się jakoś złożyło, że nie mam swojego ogródka. Właściwie mam, ale rosną tam tylko okazałe chwasty- przysmaki moich kóz. Gdy była pora na jego uprawę, ja remontowałam dom, przyzwyczajałam się do życia na wsi i nie miałam ani głowy, ani czasu, żeby pomyśleć o własnych warzywach. Babcia Robaczkowa nie dała mi jednak umrzeć z głodu, co rusz donosząc swoje zbiory. A to ogórki, a to pomidory... Wczoraj Dawid pojechał do Wiatraków (gdzie mieszka doktorek z Zuzanną) i przywiózł stamtąd 11 niewielkich dyń. Nie będę wnikać, co tam robił i za co te dynie otrzymał (dorosły chłop w końcu ; ), trzeba było jednak jakoś je spożytkować. 
Na pierwszy ogień poszła oczywiście zupa- krem.



Najprostsza rzecz pod słońcem. Dynia, marchew, ziemniak, pietruszka idą pod nóż i do gara. Cebulę podsmażam na patelni. Dodaję do ugotowanych warzyw, blenderuję, doprawiam i już. Można zabielić śmietaną lub jogurtem.

Z następnej dyni powstało pikantne i aromatyczne curry.


Cebule obrałam, pokroiłam w piórka i podsmażyłam w garnku z olejem. Dodałam obrany i pokrojony w plastry imbir.
Po kilku minutach do garnka włożyłam obrane i okrojone w duże kawałki warzywa: selera, dynię i ziemniaki (niekoniecznie). Po chwili dodałam rozgnieciony czosnek, obrane ze skórki pomidory, przykryłam i dusiłam na średnim ogniu około 25 minut. Doprawiłam solą, pieprzem, curry i cynamonem.
Z apetytem zjedliśmy na kolację, z ryżem, szczerze posypane natką pietruszki.

Pierogi okazały się hitem, choć trochę się przy nich narobiłam.


Miąższ dyni pokroiłam w kawałki, skropiłam oliwą i upiekłam w piekarniku. Na patelni podsmażyłam cebulę i czosnek. Wymieszałam dynię z cebulą, dodałam szklankę zamrożonego zielonego groszku, dotarkowałam kilka centymetrów świeżego imbiru, doprawiłam solą, pieprzem i kurkumą. Odstawiłam na kilkanaście minut, aby odlać ewentualny nadmiar soku (może go wydzielić dynia). A reszta normalnie. Palce kleją, głowa w chmurach;)
No i ukoronowanie dyniowego dnia. Mokre, miękkie i bardzo smaczne niebo na talerzu- czyli ciasto z dyni.



Najlepiej, by wszystkie składniki miały pokojową temperaturę.
 - 2 szklanki startego na tarce lub malakserem miąższu z dyni - 2,5 szklanki mąki - 4 jajka-pół szklanki roztopionego, ostudzonego masła lub oleju - 2/3 szklanki cukru-półtorej łyżeczki proszku do pieczenia-łyżeczka cynamonu (można pominąć) składniki (na długą keksówkę ok.12 × 40 cm lub prostokątną blaszkę ok. 23 × 30 - 3 łyżki posiekanych orzechów włoskich lub laskowych - 3 łyżki rodzynek-ew. cukier-puder do posypania ciasta
Piekarnik ustawić na 170 st. W pierwszej misce ubić jajka z cukrem na pienistą masę. Pod koniec ubijania, cienką strużką wlać roztopione masło lub olej, dodać startą dynię. W osobnej misce zmieszać mąkę, proszek do pieczenia, cynamon, bakalie. Mokre składniki dodać do suchych i wymieszać łyżką, niezbyt porządnie (to ważne, porządnie wymieszane lubi zakalec). Blaszkę wysmarować masłem i wysypać tartą bułką lub wyłożyć papierem do pieczenia. Piec ciasto ok. 45-55 minut. Kiedy patyczek od szaszłyków wsadzony w ciasto, po wyjęciu jest suchy, placek jest gotowy. Ostudzić w lekko uchylonym piekarniku, wyjąć z formy i posypać cukrem-pudrem.
Smacznego ;)

To dopiero przygrywka. Sezon na dynie w pełnej krasie rozpocznie się dopiero na początku listopada, lecz już teraz w sklepach pojawiły się pierwsze dynie i można spokojnie kupić jedną lub dwie na nadchodzący obiad czy kolację. Nieważne na który posiłek, możliwości jest tak wiele, że znajdziecie inspirację na wszystkie posiłki w ciągu całego dnia. Lubię dynię i dania z dyni, bardzo lubię. Tym bardziej że ma ona niewiele kalorii ;) A Wy jak delektujecie się tym jesiennym warzywem?

sobota, 5 września 2015

Pizza, która z pewnością wyjdzie mi bokiem...


Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. I to ustawić się należy pośrodku, żeby cię życzliwie nie wycięli... Dziś przekonałam się o tym na własnej skórze. Znacie już doskonale moją szwagierkę Aleksandrę i kuzynkę Ankę. Aleksandra- dobra dusza, matka dzieciom i opiekunka ogniska domowego. Anka- nieobliczalna policjantka, niespokojny duch o ciętym, złośliwym języku, moja najlepsza przyjaciółka. I te oto kobiety okazały się mataczkami, kombinerkami i intrygantkami. Jednym słowem Maty kurna Hari w spódnicach, choć generalnie obie preferują raczej spodnie.

Zmartwiona moimi psychicznymi dołkami i psychologicznymi traumami Anka, zadzwoniła z propozycją babskiego wypadu. My trzy i nowootwarta pizzeria. Pizza w promocyjnej cenie, cola do bólu i terapeutyczne rozdzielanie włosa na cztery. Zajęta analizowaniem swego skomplikowanego życia i płaczem nad niespełnioną namiętnością do przystojnego doktorka, nie bardzo miałam chęć, ale spróbujcie odmówić Ance. Po prostu się nie da.

Już po drodze coś mi śmierdziało. I nie był to zapach zjełczałego jogurtu walającego się po tylnym siedzeniu ani świeżo zatankowanej benzyny. Olka trajkotała zupełnie jak nie ona, a Anka milczała jak grób. Pizzeria wyglądała całkiem sympatycznie. Zapach wzmagał pracę ślinianek i przyspieszał produkcję soków żołądkowych, a do uszu dobiegały odgłosy wydawane przez zadowolonych konsumentów. Zewsząd dochodziły zachłanne mlaskania i dzwoniły sztućce. Wszystkie stoliki były zajęte przez jedzących, gadających i śmiejących się ludzi. Jeden, wyjątkowo głośny śmiech wydał mi się dziwnie znajomy...
Czas się zatrzymał i znów to poczułam. Ucisk w piersiach, miękkie kolana i mokre dłonie. Uśpione motyle i inne owady znów się obudziły i zaczęły świrować w moich jelitach. Spojrzałam na swoje towarzyszki. Wina była wręcz wypisana na ich twarzach. Grubą krechą...

Nie wiem, jak przeżyłam to spotkanie. Nie wiem, o czym rozmawialiśmy, czy pizza była dobra czy wręcz przeciwnie, czy obsługiwał nas kelner czy jakiś kosmita. Wiedziałam za to z całą pewnością, że moje ponoć najlepsze przyjaciółki, zginą śmiercią marną, gdy tylko wyjdziemy z lokalu.
Nie zdążyłam ich zamordować. Gdy tylko wysiadłyśmy przed domem Olki, zaczerpnęłam powietrza do płuc chcąc wygarnąć im z głębi serca. Zanim wypowiedziałam choćby jedno słowo, te wariatki zaczęły się śmiać. Tarzały się po podjeździe i chichotały tak idiotycznie, że w sąsiednim domu podniosła się roleta w oknie i ciekawski sąsiad z pewnością dzwonił do psychiatryka.

Nie rozumiem, co je tak rozbawiło. Czyżby aż tak bardzo śmieszne było, gdy stanęłam z otwartymi ustami i z niedowierzaniem w oczach patrzyłam jak Ajron zjada kęs pizzy prosto z rąk Beti- naszej wspólnej kosmetyczki? Czy może rozbawił je tak nagły atak kaszlu speszonego doktorka, który zobaczywszy mnie w drzwiach, zakrztusił się ową pizzą i gdyby nie porządny cios w plecy wymierzony mu przez Beti, być może nie byłby w stanie przeżyć tego spotkania?


Nie przyjęłam do wiadomości ich głupich tłumaczeń. Że niby wszystko dla mojego dobra, że mam przejrzeć na oczy i zrozumieć, że Ajron szybko się pocieszył, że nie jest on tak kryształowy, jak mi się wydaje...

Maty kurna Hari nie przewidziały tylko jednego. Że na widok Ajrona mój mózg działa na zwolnionych obrotach i że zaproszę go do „Rapsodii”

Matko jedyna!!! I co ja teraz powiem Jurkowi???

piątek, 4 września 2015

Samotność w tłumie, tłumy w samotni


Kiedyś, w mieście, czułam się samotnie wśród tłumów ludzi. Dziś, w mojej samotni pętają się tłumy. W oborze meczą trzy kozy i kwiczy prosiak. Na podwórzu Saba ugania się za dwoma kociakami, uciekając przed Emilką, która w obawie o zdrowie swych miauczących pupili odgania psa. W domu również pełno ludzi. Jerzy, wciąż niesprawny z powodu zerwanego ścięgna Achillesa, wziął się za przetwory. Namiętnie wyciska z jabłek wszystkie soki, a śliwki przemienia w aromatyczne dżemy. Mój mąż i przetwory??? Świat się kończy. Moja rola to tylko przytachać z sadu kosze owoców. Swoją drogą, niech mi ktoś powie, z czego tak się cieszyłam, widząc pierwszy raz liczne drzewa i krzewy w sadzie?

Cierpiąc na niespodziewany nadmiar wolnego czasu, postanowiłam potrenować mózg. Kupiłam zwykłe panoramiczne krzyżówki i patrząc na krzątającego się przy sokowniku Jurka albo zerkając przez okno na wywalającego gnój z obory Dawida, wpisuję w kratki literki, dziwiąc się czasem niepomiernie. Na przykład hasło- wzór kurtki. Myślę, główkuję: parka, trencz, pilotka... Nic nie pasuje. Jaka odpowiedź?- krój. Albo autor „Sonetów do Laury”. Wydawałoby się, że Petrarka. Nie pasuje. Odpowiedź- liryk. Dziecko świni. Prosiak, warchlak, knurek... Nie. Młode. I weź tu człowieku trenuj mózg.

Podczas tych treningów zastanowiłam się nad słowami i ich znaczeniem. Zwykłe homonimy bywają zabawne. Taka na przykład mysz. Na jej widok Olka piszczy i Miśka piszczy. Tyle że Olka ze strachu na widok małego zwierzątka, a Miśka z radości, odpychając od komputera Hankę. Anka ubiera się w golf(a) a Piotrek bierze kije i wybiera się na golfa. Hania maluje zamki kredkami i farbami, a Aleksandra wszywa do spodni, czy spódnic. Jurek wiąże muchę pod szyją, a ja latam za nią z klapką. Wieloznacznych słów wiele by można jeszcze było wymienić. Macie jakieś pomysły?
Albo słowo- przeceniać. Prawdziwy majstersztyk. Jeżeli przeceniamy towar w sklepie, to zaniżamy jego wartość.
Jeżeli przeceniamy swoje umiejętności to je zawyżamy ;)

Równie problematyczne może być znaczenie, prostych zdawałoby się, słów i fraz. Jeśli kobieta mówi- nie, niekoniecznie znaczy to, że ma na myśli przeczenie. Jeśli powie: A rób co chcesz- to spróbuj tylko tak zrobić. Afera murowana ;)

Uczucia też można nazwać przeróżnymi słowami. Czasem –nienawidzę- tak naprawdę znaczy- kocham. Najlepszym przykładem są tutaj Ajron i Jurek. Kiedy doktorek ma na myśli seks- mówi że chce oglądać z tobą zachód słońca, podczas gdy Jurek mówi- choć na numerek. Gdy Ajron jest zły- mówi, że czarne chmury zbierają się na horyzoncie, a Jurek rzuci ku...rą i trzaśnie drzwiami. I zastanawiam się co jest uczciwsze. Szczerość do bólu czy delikatność i wyczucie? Czy nie lepiej jednak mieć do czynienia z kimś prawdziwym? Może nie aż tak podniecającym, ale po którym wiem czego się spodziewać? Kimś, kto mówi, że chce jeść, gdy jest głodny i pić, gdy jest spragniony? Kto mówiąc- dupa- ma na myśli tylko i wyłącznie to? Czy chciałabym przez całe życie analizować każde słowo swojego faceta i zastanawiać się co poeta miał na myśli?

A przy okazji, przypomniała mi się anegdotka:
Podczas wyborów na prezydenta Iraku karta do głosowania wyglądała następująco:
Czy nie masz nic przeciwko prezydenturze Saddama Husseina?
• NIE, nie mam nic przeciwko
• TAK, nie mam nic przeciwko

Tak. Słowa to potęga, a ich interpretacja to prawdziwa sztuka.