a

a

środa, 7 marca 2018

Tropienie

Myli się ten, kto sądzi, że podwórko czy ogród przy domu zwalniają z obowiązku wyprowadzania na spacer swoich czworonożnych, szczekających przyjaciół. Te kilka, czy nawet kilkanaście arów wokół domu są dokumentnie wywąchane, oznaczone i do bólu poznane. W jakiejś prasie doczytałam nawet, że takie podwórko pies traktuje jak jeden wielki kibel. Hm, coś w tym jest. 
Przyznam szczerze, że nie zawsze mi się uda, ale przynajmniej co drugi dzień staram się wyprowadzić dziewczyny na świeże łono. Niewywąchane, nieoznaczone i nie... no sami wiecie ;) W zależności od ilości wolnego czasu, pogody i chęci mamy opracowanych kilka tras. Piętnastominutowa na lenia, godzinna na co dzień i piękna, urozmaicona krajobrazowo i prawie dwugodzinna na weekendy. Dzisiaj z nieba prószył mokry śnieg na zmianę z deszczem, udając więc, że to nie lenistwo a rozsądek, wybrałam krótką piętnastominutówkę dookoła pola. Prawdę mówiąc nie chciało mi się wybitnie, lecz czy ktoś oparłby się tym spojrzeniom?




Zakutana w kaptur szłam powoli i dumałam o niebieskich migdałach, a spuszczone ze smyczy psy zajmowały się swoimi sprawami. Gdzieś pomiędzy menu na jutro a wybieraniem fasonu wiosennej kurtki zorientowałam się, że oprócz własnych kroków nic nie słyszę. Ani szurania Saby, ani podskoków Sońki. Żadnych szelestów w krzakach, odgłosu węszenia, że o szczekaniu nie wspomnę. Odwróciłam się gwałtownie. Za sobą widziałam tylko ślady własnych kaloszy. Z ciężkim westchnieniem, bo dom, ciepła herbata i wygodny fotel były już za jakieś cztery minuty, zawróciłam własnym tropem. Nawet pacjent z ostrą jaskrą zauważyłby miejsce, w którym psy postanowiły zejść ze ścieżki. Niczym Winnetou pochyliłam się nad plątaniną śladów. Śniegowce nr 40 poszły beztrosko dalej. Trop prowadził lekkim wężykiem, jakby ich właściciel [ka] był na lekkim rauszu. Większe psie łapy, głębiej zapadnięte i z wyraźnie odbitymi pazurami, krążyły chwilę pod krzakiem dzikiej róży, po czym zniknęły. Mniejsze łapki krążyły w tych samych miejscach i idąc ich śladem znalazłam się na środku pola. Tu też nagle zmaterializowały się łapy większe. Jako doświadczony tropiciel doszłam do wniosku, że albo Sonia potrafi się teleportować, albo- żeby mnie zmylić, wlazła na grzbiet Saby i w ten sposób tutaj się znalazła. Klnąc coraz głośniej, bo z piętnastu minut zrobiło się trzydzieści, ruszyłam tropem ośmiu łap. Podczas gdy śniegowce były tylko lekko narąbane, poduszeczki z pazurami były wcześniej na grubo zakrapianej imprezie, bo rysowały na śniegu elipsy, ósemki, wolty i półwolty, zawracały, przecinały się, znów biegły prosto, jakby nie mogły się zdecydować dokąd mają prowadzić i gdzie znajduje się meta. Wyprowadziły mnie na miedzę, po czym oba tropy zniknęły. Saba jest głucha, więc darowałam sobie wykrzykiwanie jej imienia. Okazało się, że przypadłość ta jest niestety zaraźliwa, bo wrzask –Sonia!, Soooniaaa!, też nie przyniósł żadnych rezultatów. 
Z lekkim niepokojem, ale też nadzieją iż psy są już w domu, zawróciłam. Pod furtką pusto. Weszłam do korytarza aby wziąć rękawiczki, bo nie planując aż tak długiego spaceru ubrałam się byle jak i byle w co. W coraz większej panice stałam w drzwiach i zastanawiałam się, którą trasę mogły obrać te moje cholery i gdzie mam lecieć ich szukać, gdy na podwórko wpadła, kręcąca ogonem jak gdyby nigdy nic, uśmiechnięta Sońka.


Odczekałam chwilę dając szansę Sabie, ale babcia z niej nie skorzystała. Rozejrzałam się dookoła, zmusiłam do pracy szare komórki i wykoncypowałam żeby iść śladami Soni, bo pewnie gdzieś w tym samym kierunku znajduje się Saba. Może coś jej się stało, w coś wpadła, zgubiła się, nie mogła dogonić młodszej o dziesięć lat Soni? Zdegustowałam się, że Sońka taka niekoleżeńska świnia, zamknęłam ją w domu i ruszyłam na misję ratowniczą. Śnieg zamienił się w deszcz i coraz trudniej było czytać ze śladów. Nie wiedziałam już, czy prowadziły w przód czy w tył, prawo czy lewo, czy to te sprzed pięciu minut, czy sprzed pół godziny? W końcu, w ferworze oględzin, tak je zadeptałam własnymi butami, że pozostała tylko obrzydliwa, błotnista breja, która już kompletnie nie chciała mi nic powiedzieć. Olałam tropienie i jeszcze raz zrobiłam tę samą trasę, tyle że od tyłu i przetrząsając po drodze wszystkie krzaki. Coraz bardziej spanikowana, prawie biegiem pokonałam ostatni odcinek. Czarne myśli wyparły nieważne menu i jeszcze mniej ważną kurtkę. Widziałam moją babinkę Sabinkę rozszarpaną przez dzikie zwierzęta, zabitą przez jeszcze dzikszych myśliwych, leżącą gdzieś z połamanymi nogami, albo całkiem bez życia. Boże! Jerzy mnie zabije!
Bez tchu wpadłam pod bramkę. Patrzę? Coś dziwnego kręci się pod płotem. Saba? Jakaś taka... To coś zaszczekało radośnie. Saba! Padłam na kolana i chwyciłam w objęcia moją sunię. Jezu! Rękawiczki prześliznęły się po sierści, a do mojego nosa dobiegł fetor świeżej gnojowicy. Szczęśliwa babka kręci ogonem i usiłuje wpakować mi się na kolana. Śmierdzi jakby tarzała się w sarnim gównie. Matko, ona się chyba tarzała w sarnim gównie...

Jak tylko przestały mi się trząść łapy [najpierw ze strachu, później ze złości], wpakowałam babkę do wanny i zmyłam perfumy, które tak ją zachwyciły, że o bożym świecie zapomniała.


Gdy kończyłam szorować wannę, zachciało mi się śmiać. Ślepa, głucha, prawie bezzębna, ale węch to dziewczyna jeszcze ma niezły! Ja niestety też. Ten węch znaczy, bo choć zęby już nie wszystkie, to wzrok i słuch jeszcze mi dopisują. Całe szczęście, że Sońki do złego nie namówiła. Jakby obie wróciły tak upierdzielone, to chyba byłby koniec spacerów. Przynajmniej na miesiąc!

środa, 14 lutego 2018

Komedyje traumatyczne

Walentynki to idealny czas na porównanie dwóch komedii romantycznych, o których w mediach ostatnio pełno, często i głośno. W mediach polsatowskich o „Narzeczonym na niby”, a tefałenowskich o „Podatku od miłości”. 
Nie jestem jakąś specjalną fanką tego gatunku ani w literaturze, ani kinematografii, życie jednak często okazuje się komedią, a lepiej już żeby była to komedia romantyczna, niż na przykład tragikomedia. Dałam się więc namówić dziewczynom i wybrałyśmy się do kina na obydwie rodzime produkcje.

Fabuła filmów – jak to w komedii romantycznej. 
Podatek od miłości: Ona-Klara, warszawski słoik z Kołobrzegu, kontrolerka urzędu skarbowego, wielbicielka śpiewu i boksu. On- Marian, Piotruś Pan pozujący na cwaniaka, z zawodu coach, bo trener to przecież brzmi jakoś głupio w polskim filmie, żyje z kasy, jaką otrzymuje od klientek za... no nie wiadomo dokładnie, za to całe coachowanie, brat wspomagający finansowo hippisowską siostrę. Na pierwszym spotkaniu spuszczają sobie łomot, ona go nienawidzi, on jej też. Z biegiem czasu magia i hormony robią swoje, na końcu żyją długo i szczęśliwie. 
Narzeczony na niby: Ona- Karina, kobieta sukcesu, uzależniona od serduszek na Instagramie, córka apodyktycznej matki i siostra ślubującej lada dzień siostry. On-Szymon, z zawodu taksówkarz, lekko narcystyczny, samotny ojciec. No i jeszcze ten Zły- Darek, forsiasty, dziwaczny reżyser telewizyjnego talent show, były Kariny. Film ten zaprzecza teorii o trzeciej randce, gdyż bohaterowie stukają się już przy pierwszym spotkaniu. Dokładniej rzecz biorąc, taksówka Szymona stuka auto prowadzone przez Karinę. W związku ze zbliżającym się ślubem, zerwaniem z Darkiem i zamknięciem buzi matce, dziewczyna namawia taksówkarza, aby przez kilka dni poudawał jej narzeczonego. Związek Kariny i Szymona przechodzi przez wszystkie typowe etapy filmowo-romantycznej relacji: od pragmatycznej umowy o współpracy przez podskórne rozwijanie się uczucia i obowiązkowy kryzys aż po finałowe zrozumienie, co się naprawdę w życiu liczy. 
Czyli wiecie już co i jak.
Plusem „Podatku od miłości” są nieograni bohaterowie. Klarę widziałam pierwszy raz w życiu, a Marian mignął mi w jakimś kryminale jako czarny charakter. Chociaż podczas napisów początkowych pojawiły się również znane nazwiska. Zamachowski grał jakieś pięć minut, Rosati trzy, a Gawryluk wypowiedziała ze cztery słowa. 
W „Narzeczonym” za to same gwiazdy. Obowiązkowo Karolak i Adamczyk. Kamińska, Kurdej-Szatan, Bohosiewicz... W epizodach Grabowski, Ewa Kasprzyk, a nawet Karpiel-Bułecka. Najlepsi z najlepszych, z najlepszych, z najlepszych.

Jak dla mnie, najważniejszym kryterium tego typu produkcji jest humor [no bo przecież nie fabuła] i tu się niestety zawiodłam. W „Podatku” królował humor genitalno-łaciński. Od lat wiadomo wszak, że najzabawniejszym słowem jest „kurwa” a najśmieszniejsza sytuacja to upadek z roweru, mordobicie albo męski tyłek w stringach. „Narzeczony” preferował inny poziom. Żart trochę zbyt ograny, oczywisty i przerysowany, lecz w związku z tym, że gustuję w czarnym humorze, jakoś częściej było mi do śmiechu. Swoją drogą znów się załamałam, bo momenty które mnie śmieszyły, jakoś nie śmieszyły pozostałych widzów i odwrotnie. Cóż, przyzwyczaiłam się że jestem trochę inna...

Reasumując:
Żadnej traumy po seansach nie miałam, czyli nie było tak źle. Kilka razy się zaśmiałam, ze dwa nawet na głos [głupio wyszło, bo tylko mnie było słychać]. Razy kilka po policzku mym łza słona spłynęła [bo nie mogłam się powstrzymać od szerokiego ziewnięcia], ale makijażu nie rozmazałam, więc spoko. 
Która produkcja wygrała? Która stacja telewizyjna okazała się miszczem? Która jest mądrzejsza, fajniejsza, prawdziwsza, z ludem i dla ludu? No oczywiście TVP! Tylko ona prawdę ci powie. Żaden film, żadna komedyja nie może się równać z „Koroną Króli” – serialem produkcji TVP. Serialem, zbierającym [według zamówionych sondaży] w fotelach więcej widzów niż „Niewolnica Isaura” i „Moda na sukces” razem wzięte. Serial, który starł w proch jedne programy, a inne, jak na przykład „Jeden z dziesięciu” przesunął na inne godziny. Polska produkcja porównywana do „Gry o tron”. Z pewnością dużo, dużo od wspomnianej lepsza!



No to po ca ja głupia się tyle naprodukowałam...

Ps. Obejrzałam ze dwa odcinki „Korony” aby sprawdzić czym się tak TVP chwali. Taaak. To jest  naprawdę polska „Gra o tron”. Tyle że ten tron jest z porcelany, przecieka, a do tego klapa mu się nie domyka.

niedziela, 4 lutego 2018

Pasja czy paranoja?

W niedzielę skoro świt [a skoro świt w niedzielę to tak około godziny dziesiątej] obudziło mnie pełne wyrzutu świergolenie ptaków. Spojrzałam na zegarek- no faktycznie, czas najwyższy na śniadanie. A tu tłuszczowe kule wydziobane, ziarna w karmniku skrupulatnie wyjedzone, te spod karmnika też posprzątane. Skandal panie, skandal! Wstałam więc posłusznie, szeroko ziewając podeszłam do okna, odsłoniłam roletę i zamarłam w zachwycie. 
Niby śnieg zimą to w końcu nic dziwnego, ale ostatnimi czasy nie jest to wcale takie oczywiste, stałam więc dobrą chwilę i napawałam się widokiem. Śnieg otulił peleryną drzewa i krzaki, niczym biały kocur zaległ na dachu altany i grubym, puszystym dywanem nakrył ziemię. Zakrył kiełkujące żonkile, krecie kopce i psie kupy, których wczoraj nie chciało mi się posprzątać. 
Skrząc się w promieniach zimowego słonka kusił do wyjścia z domu. Do odetchnięcia rześkim powietrzem, ulepienia śniegowej kuli i beztroskiego wyrzucenia jej wysoko w niebo. Do zagarnięcia pełnej garści zimnego puchu i patrzenia jak topnieje w zetknięciu z ciepłą dłonią. Przez chwilę przemknęła mi nawet myśl o zrobieniu orła na trawniku pod jabłonką, przypomniawszy sobie jednak wczorajsze zaniedbania postanowiłam zrezygnować z realizacji owego planu. 
Nie zrezygnowałam jednak ze spaceru i po szybkich porannych ablucjach, nakarmieniu głodnych paszcz i dziobów, kilku łykach kawy i wyciągnięciu z zamrażarki porcji rosołowej, wskoczyłam w kurtkę i wyszłam z domu. 
Psy czekały już przy furtce niecierpliwie merdając ogonami, więc bez zbędnego marudzenia ruszyłyśmy do lasu.



Znacie z pewnością to uczucie, gdy ma się wrażenie że cofnął się czas. Że nie liczy się wczoraj, nie mają znaczenia minione błędy, nie bolą zaznane przykrości. Że ważny jest krok, który dopiero uczynimy, a kierunek jaki wybierzemy zaważy nie tylko na naszym życiu. 
Tak właśnie się poczułam stając na skraju lasu. Droga przede mną była dziewicza. Ani śladu ludzkiej bytności, zero zwierzęcych tropów. Jak daleko okiem sięgnąć, aż po horyzont rozciągający się za pustymi polami i łąkami ,niczym nowa karta czekająca na zapis przyszłych wydarzeń, roztaczała się czysta, niepokalana biel. Cóż, psy nie były nastrojone równie filozoficznie. Nie zwracając uwagi na moje wiekopomne przemyślenia wparowały na drogę i pognały do przodu zostawiając za sobą szlak odbitych łap. Zdegustowana brakiem wrażliwości poszłam za nimi, wciąż jednak czułam się niczym Amundsen, Peary, Cook czy jakiś inny Vasco da Gama. Dziewczyny biegały od krzaka do krzaka, a ja myślałam o tych odkrywcach sprzed wieków. Jak się czuli, stojąc w miejscu nietkniętym do tej pory żywą stopą? Jak wiele byli w stanie poświęcić, aby uzyskać swój cel? Jaka siła pchała ich do przodu, wbrew niesprzyjającym wiatrom i przeciw zdrowemu rozsądkowi? Czy było warto, za wszelką cenę? 

Pasja. 
To słowo, w kontekście niedawnych wydarzeń na zboczu Nanga Parbat, zostało odmienione przez wszystkich i wszystko. Przez przypadki, osoby i czasy. Zyskało status poświęcenia i hartu ducha, lecz również egoizmu i głupoty. Jedni podziwiali i gloryfikowali pasjonata, inni płakali nad losem tych, których zostawił. Czy pasja prowadząca do samozagłady jest jeszcze pasją, czy jest to już czysta głupota? Czy wyzwanie, które wiąże się z ryzykiem zranienia innych jest w ogóle warte podjęcia? Z drugiej strony gdzie bylibyśmy dzisiaj, gdyby nie było ludzi z pasją? Ludzi, którzy nie bacząc na nic prą do przodu niczym lodołamacz aby zyskać dla świata nowy biegun. I czy na końcu drogi, po pierwszym momencie euforii, zawsze czeka ich rozczarowanie? Przekonanie, że osiągnięty cel jest jedynie polem podbiegunowym i po chwili odpoczynku coś, jakaś nieubłagalna siła, pcha ich znów na kolejną wyprawę. Czy to jeszcze pasja, czy już paranoja?



Ilu ludzi, tyle osądów. Nie wiem jak odpowiedzieć na własne pytania. Wiem jedno- każdy z nas wspina się czasem na własny Nanga Parbat i sami musimy zdecydować, kiedy przeć do przodu, a kiedy zrezygnować. I właśnie ta decyzja zazwyczaj jest tą najtrudniejszą.

poniedziałek, 22 stycznia 2018

Noworoczne postanowienia

Różne daty obligują do różnych czynności. 
W tłusty czwartek bez wyrzutów sumienia obżeramy się ponad normę, pierwszego kwietnia bez drgnienia powieki oszukujemy bliskich i kłamiemy jak z nut, w ostatni dzień października przenosimy się mentalnie do średniowiecza i odczytujemy przyszłość ze stearynowych kleksów, a w noc łączącą stary i nowy rok podejmujemy postanowienia. 
Przemyślane lub spontaniczne, ale z założenia twarde i nieodwołalne. 
Czy jest lepszy czas, by odrzucić złe nawyki i w końcu wkroczyć na drogę cnoty, niż początek roku? Ano nie ma. Dlatego też lista moich noworocznych postanowień zrobiła się całkiem obszerna. Nie to, żebym tak całkiem z tej cnotliwej ścieżki życia zboczyła, ale te parę kilo i kilka centymetrów zawsze przyda się zgubić.


Pierwszego stycznia z pełnym zapałem i sporą dozą optymizmu zdecydowałam, że będzie to 10 kilo i po 5 cm w strategicznych miejscach. Aby osiągnąć cel, trzeba opracować taktykę. Bieganie cztery razy w tygodniu powinno być okej. Dam radę. Z prostego rachunku wychodzi, że aż trzy dni będą wolne i tego się
trzymajmy ;) Hm... a jak będzie lało? A jak kolano znowu się odezwie? No dobra-będę biegać raz w tygodniu. W końcu najważniejsze są wytrwałość i systematyczność. Może trochę dłużej potrwa to całe odchudzanie, ale za to będzie mniej stresujące i nie tak masakrycznie wyczerpujące 
No i dieta. Samo katowanie się bieganiem nic nie da, niestety. Punkt numer dwa- nie jeść po osiemnastej. W końcu człowiek nie żyje po to żeby jeść, tylko je żeby żyć, prawda? Więc to niejedzenie nie będzie aż takim wielkim wyrzeczeniem, dam radę! I zero alkoholu. Nie dość, że same puste kalorie, to jeszcze dodatkowo wzmaga apetyt! O nie, dziękuję. Obejdę się! Bezproblemowo! Ale zaraz... A jak przyjaciółki przyjdą, jak to mają w niezdrowym zwyczaju, wieczorem? Będę tylko patrzeć i mlaskać? A jak dopadnie mnie jakiś emocjonalny dołek? Albo mąż zaplanuje romantyczny wieczór? No wiem, wiem, przez kilka ostatnich lat nie wpadł na taki pomysł, ale kto mi zagwarantuje, że nie wpadnie akurat w tym roku? I co? Mam chłopu przykrość robić? Nieee, bez przesady. Wystarczy nie jeść po osiemnastej słodkiego i po prostu pić mniej alkoholu. Tak, to będzie obiektywne. W końcu od kilku kieliszków wina czy butelki zimnego piwa nikt się jeszcze nie utuczył, nie dajmy się zwariować! Zresztą nie jestem aż taka gruba. 5 kilogramów i po 2 centymetry powinno wystarczyć. 
A jak już dojdzie do skutku ten romantyczny wieczór, to mus na wakacje jeszcze jakieś pojechać. Do Hiszpanii. W końcu nigdy jeszcze za granicą nie byliśmy. Aż wstyd, normalnie! Taki Madryt zwiedzić. Albo Wyspy Kanaryjskie, czy Baleary. Słońce i plaża, czyż nie brzmi to wspaniale? Hm...i kasa. A tu trzeba wiatrołap przemalować, bo cały sufit zalało, komputer ledwie dycha, lodówka warczy jak wściekły pies... W sumie Bałtyk też piękny. Pojedzie się na dzień czy dwa. Raczej dzień... 
Właśnie- komputer. To zachłanne ustrojstwo pochłania tyle czasu, że aż strach! Maile, surfowanie, internetowe zakupy, media społecznościowe, blogi. Koniecznie trzeba ustalić w tygodniu dzień bez komputera. Kiedyś go nie było i ludzie żyli. A ile rzeczy pożytecznych można w tym czasie zrobić. Iść na spacer, poczytać, uciąć drzemkę, pobawić się z dziećmi, poplotkować z teściową. 
Rany! Teściową też zaniedbałam. Obowiązkowo muszę częściej się z nią spotykać. Raz w tygodniu będzie w sam raz. W końcu kobiecina się starzeje, a wszyscy wiemy, że należy śpieszyć się z miłością i troską, bo tak szybko odchodzą i tak dalej. Popołudniami może. A jak przeszkodzę w poobiedniej drzemce? Przecież nie mogę wymagać od starszej pani, żeby swój plan dnia zmieniała, bo ja jakieś durne postanowienia sobie zrobiłam. Raz w miesiącu wystarczy. A jeśli akurat jakiś wyjazd do lekarza będzie miała albo co, to przecież nie będę przeszkadzać, esemesa wyślę. Albo maila. No i kurczę, znów problem! Jak znam życie, to pewnie będzie to akurat ten dzień, w którym zaplanowałam nieużywanie komputera, los jest złośliwy! No dobra, to powiedzmy raz w tygodniu godzina bez komputera. Tak, to będzie zdecydowanie rozsądniejsze. A ten czas który wygospodaruję, przeznaczę na czytanie, tyle mam zaległych lektur! Dwie książki w miesiącu to będzie dobry plan. Jedyny problem to fakt, że ja gustuję w fantasy, a to nie są zazwyczaj nowelki. Raczej opasłe tomiska. Kiedy ja na nie znajdę czas? Bieganie, zagraniczne wojaże, bogate życie towarzyskie i rodzinne, domowe obowiązki... A tam, spokojna głowa. Jestem pewna, że do końca roku uda mi się przerobić tę trylogię. Phi, z palcem w nosie.

Jak postanowiłam, tak też zrobię. Dotrzymam swych postanowień, choćby wymagało to ode mnie olbrzymiego wysiłku. A jak się nie uda? Trudno. Już za rok przyjdzie świetny czas na kolejne, tradycyjne, postanowienia noworoczne ;)

środa, 29 listopada 2017

Odpoczynek na łonie

Zima zbliża się wielkimi krokami. Drzewa pozbyły się już większości liści, piec pracuje całą parą a na gałązkach jabłonki zamiast owoców zawisły smakowite kule dla sikorek. Lada dzień zapowiadają pierwsze śniegi i lekki mrozik, dzisiaj jednak pogoda była prawie wiosenna. 
Miałam umówioną wizytę u weta. Wracając z Choszczna postanowiłam skorzystać więc z okazji i zatrzymałam się w niewielkim lasku położonym tuż pod miastem, bezpośrednio sąsiadującym z dwoma sporymi osiedlami. Zaparkowałam samochód, wypuściłam czworonogi i napawając się rześkim powietrzem ruszyłam przed siebie. Psy zadowolone z odmiany ruszyły w krzaki poszukując nowych zapachowych doznań, a ja spacerkiem przemierzałam leśną dróżkę. Im dłużej szłam, tym bardziej byłam zachwycona. Pod nogami chrzęściły mi igły, szyszki i foliowe torebki. Gdzieniegdzie trafił się jednorazowy kubek, butelki po coli i innych napojach gazowanych, zgniecione puszki, kilka ulotek z marketów. W krzakach wypatrzyłam dziurawe wiadro, prawie dobrą miskę i dwie opony. Ciepło pomyślałam o mieszkańcach pobliskich domów. Jacy serdeczni ludzie! Podzielą się z innymi tym co wyprodukowali. Może jakaś sarna skusi się na łyk fanty? Wiewiórce przyda się wiadro a lis z pewnością będzie wdzięczny za opnę. Zając poczyta sobie, w którym dyskoncie jest najtańsza marchewka a z kubka po kawie dzięcioł zrobi sobie czapeczkę na zimę. Ujrzawszy kilka butelek po „Kubusiach” wzruszyłam się prawie do łez. Jak to dobrze, że młode pokolenie uczy się od rodziców. Mówią, że dzieci tylko w domach przed komputerami siedzą, a tu proszę! Wyjdzie jednak jedno z drugim na spacer do lasu i zostawi dowód na swoją w nim obecność, żeby nie zarzucili mu gnuśności i obiboctwa. W pewnym momencie musiałam zawołać psy i zapiąć smycze, bo obawiałam się, że krwawymi śladami zepsują arcydzieło stworzone przez jakaś większą grupkę miłośników lasu. Pod drzewami, wśród hałd potłuczonego szkła, artystycznie udrapowane, pyszniły się butelki. Naprawdę, było na co popatrzeć- sama wysoka półka. Część zachowała się w całości, mogłam więc odczytać etykiety. Był tam Sobieski i Chopin, Poniatowski i Paderewski. No, pomyślałam z dumą, byle kto tu nie imprezował. Kilka kroków dalej spotkałam resztki obozowiska wielbicieli Żołądkowej Gorzkiej i Soplicy o smaku wiśni. Zapijali winogronowym Tymbarkiem i HoopColą. Chyba z gwinta, bo w przeciwnym razie z całą pewnością znalazłabym resztki kubków. Pod starymi dębami pasło się duże stado Żubrów, pod opieką Kasztelanów i Harnasiów. Psy zaczęły się nudzić, bo co to za radocha po takim lesie łazić, i to w dodatku na smyczy, zawróciłam więc na parking. Byłam zdegustowana zachowaniem moich niewdzięcznych zwierząt. Tyle atrakcji, tyle woni, a one nosami kręcą. Tu aluminium, tam plastik, z jednej strony pachnie paprykowymi czipsami, z drugiej srebrzy się i zachęca do zjedzenia paczka po delicjach szampańskich. Jak to w lesie. 



Odpalając auto z jeszcze większą sympatią myślałam o mieszkańcach osiedli. Wspaniali ludzie. Kochają przyrodę. Przecież wychodzą relaksować się na jej łonie. Z całą pewnością są przeciwni wycinaniu Puszczy Białowieskiej, podpisują petycje Zielonych, adoptują pszczoły, może nawet należą do Greenpeace, lub innej instytucji tego typu. Nienawidzą zabijania zwierzyny leśnej, współczują bezdomnym kotom i psom... 
A że ta biedna natura pod samym nosem... Oj tam, nie ma co się czepiać drobiazgów. Przecież za kilka tysięcy lat te śmieci same się rozłożą.

wtorek, 14 listopada 2017

Satyra na świra

Ostatnimi dniami Choszczno i okolice żyją skandalem, który rozgrywa się tuż za płotem. Otóż facet podał psa do sądu za szczekanie. I wygrał!!! Sąd nakazał eliminację 90 decybeli zagrażających ludzkiemu życiu, poprzez usunięcie psa z sąsiedztwa. Swoją drogą, gość wykazał niezłą inicjatywę, stojąc i mierząc hałas wywołany szczekaniem. Mam nadzieję, że wyniku nie zafałszował warkot silnika jego samochodu... 
Dziewięcioletni owczarek, wyrokiem sądu, ma opuścić swój dom, swoją rodzinę, miejsce w którym mieszka od szczeniaka i w którym jest traktowany jak pełnoprawny członek rodziny.


Wyrok jest prawomocny. Właściciele są załamani, sąsiedzi oburzeni, a reszta może sobie co najwyżej nóżkami potupać. Więc wybaczcie mi głupoty, które napiszę, bo tupię. Tupię z całych sił.

Satyra na świra:

Postanowiłem wyprowadzić się na wieś. Nikt mnie nie zmuszał, sam chciałem. Wiecie, dość miałem miasta, szumu i tłoku, hałasu i życia w biegu, wyścigu szczurów, ciągłych kłótni, smogu i niezdrowego żarcia. 
Wyczaiłem działkę pod lasem, kupiłem przyczepę i zamieszkałem wśród wieśniaków. Pięknie było. W rogu działki rosła sosna, kilka świerków po których hasały wiewiórki, śpiewały ptaki. Świeże powietrze i wiejskie jadło. Wioska bezpieczna, na każdym podwórku pies pilnujący, aby żadne mendowate elementy nie wbiły noża w brzuch, ani nie okradły z majątku. Czułem się bezpiecznie, nawet nie musiałem zamykać na klucz drzwi od kempingu. Jeden z sąsiadów hoduje pszczoły, inny ma krowę. Miodek zamiast cukru, zamiast UHT-ej zupy z kartonu mleko do kawy- wiadomo, samo zdrowie. Dwa domy dalej kilka kur grzebało w ziemi, już się cieszyłem na myśl o codziennej dostawie świeżych jaj. Ludzie uśmiechnięci, mówią dzień dobry i do widzenia. Raj normalnie- pomyślałem sobie naiwnie! 
Nawet nie wiecie w jakim byłem błędzie. To nie raj, nie czyściec nawet. To piekielne piekło, a dookoła same diabły!
Najpierw na złość zaczęły robić mi koguty. Pieją cholery od białego świtu. A tuż po nich zaczynają drzeć się kury. Ko, ko, koooooo, kokoko... no jasna cholera! Święty by się wściekł. Nie mogą tych jaj w ciszy znosić? Czy ja, jak się zesram, to na cały świat obwieszczam, że oto moje flaki właśnie się oczyściły? Ano nie obwieszczam. A przynajmniej nie tak głośno, jak te zryte ptaszyska. Podałem babę na policję, no, każdy by tak zrobił, co nie? A wiecie co ona na to? Powiedziała, że mi już więcej jajek nie sprzeda. Bladź jedna! Ludzie to jednak podli są. Później ześwirował ten od pszczół. Sam widziałem jak dosypywał coś do uli. Mówił, że to cukier, ale nie ze mną takie numery. Narkotyki pewnie jakieś albo inne dopalacze, bo jak tylko wiosna nastała i człowiek w końcu mógł sobie na dworze posiedzieć, to te pszczoły jak szalone zaczęły latać. Dobra, niech latają na jego podwórku, ale po co na moje się pchają? Zapraszałem je, czy jak? Bzyka taka nad głową, wkurwia człowieka, raz mi jedna menda do kawy wpadła. No masakra jakaś! O właśnie. Ten od krowy też pojebany. Czarną muszę pić albo znów z zupą z kartona bo się, burak jeden, obraził, jak mu powiedziałem, że gównem krowim śmierdzi. A przecież śmierdział! Jak można paradować po wsi w takim stanie? Gumiaki upaprane po same kolana, kapota poplamiona, widły na ramieniu, to przecież wstydu trzeba wcale nie mieć. Weź tu się człowieku relaksuj przy kawie, jak takie menele pod nosem ci się kręcą. Przecież to obraza dla każdego normalnego człowieka jest. A te wsiowe bachory? Idę sobie z rana śmieci wyrzucić. Parasol rozłożyłem, bo nawet pogoda na złość mi robi i leje z nieba. Pochylam się, patrzę, a tu przy koszu leży zdechła glizda. Pogrzebałem butem, a tu jeszcze więcej glizd, tylko żywych. Wiją się, kręcą... obrzydlistwo! Aż mnie na pawia zebrało. Doskonale wiem, kto mi je podrzucił. Dzieciary tej baby co mieszka w domu z zielonym dachem. O nie! Biorę auto i jadę na policję. Myśli sobie, że na taką jak ona nie ma mocnych? Już ja ją i te jej bachory załatwię!
Ale najgorszy był ten pies z naprzeciwka. Szczekał, jak ktoś do płotu podchodził. Zmierzyłem- 90 decybeli z mordy bydlę wydobywało. Nie mógł jakoś ciszej dać znać? W drzwi łapą zaskrobać, esemesa wysłać, zagwizdać dyskretnie... To nie! Darł japę z całej siły i to czasami nawet po dwudziestej drugiej, dacie wiarę!? Na szczęście z tym już zrobiłem porządek. Założyłem sprawę w sądzie i sędzia, mądry, wykształcony człowiek, przyznał mi rację. No bo kto to słyszał, żeby pies, stróżujący na gospodarstwie, szczekał!? 
Z resztą też sobie poradzę. Spalę te pieprzone ule, podtruję krowę, kogutom ukręcę łby. Wytnę sosnę i świerki, bo złośliwie szyszkami i igłami zaśmiecają moje podwórko. Nie będzie niczego! I bardzo dobrze, w końcu będę miał spokój. A jak się komuś nie podoba, to niech się wyprowadzi. Jutro podam do sądu samą Naturę, a co! Ja sroce spod ogona nie wypadłem i nie pozwolę, żeby mi tu jakieś swoje własne, chore prawa narzucała. Prawo- to JA!

                                                 Koniec.

Ps1. Foto przedstawia rzeczywistego oskarżonego.
Ps2. W "satyrze" znajduje się link do artykułu.
Ps3. Oświadczam, że wszelkie podobieństwa do rzeczywistych postaci i autentycznych zdarzeń są jak najbardziej zamierzone.
J.K.

środa, 1 listopada 2017

Rozwiane złudzenia

Dzień Wszystkich Świętych dobiegł końca. 
W mojej rodzinie tradycją jest, że po mszy i wizytach na grobach naszych bliskich spotykamy się na rodzinnym obiedzie. Trochę powspominamy, pooglądamy stare zdjęcia, porozmawiamy, po prostu pobędziemy razem. 
W tym roku stało się inaczej. Zamiast jeść obiad w miłej atmosferze, znalazłam się na posterunku policji, bynajmniej nie w sympatycznym nastroju.

Zaczęło się jak zwykle. Na mieście korki, zawalone parkingi, niedzielni kierowcy wykonujący nadzwyczajne manewry- normalka. Na głównych skrzyżowaniach i w pobliżu cmentarza niebiesko od policyjnych kogutów. Panowie policjanci kierują ruchem, pilnują bezpieczeństwa, starają się aby ten dzień minął bez większych nieprzyjemności. Niestety, w moim przypadku stało się odwrotnie...

Może to niemodne, ale do tej pory miałam bardzo dobre zdanie o choszczeńskiej policji. W dużym stopniu pewnie wynika to z racji kilkupokoleniowej już tradycji. Mój Tata był policjantem, jego Brat, teraz kuzynostwo tak po mieczu, jak i po kądzieli. Jednym słowem- policja to nasi ;)

Jako że pogoda była pod, notabene, przysłowiowym psem, Dawid wysadził nas przy cmentarzu i pojechał poszukać miejsca do zaparkowania samochodu. Dziewczyny z dziećmi poszły na groby a ja, czekając na syna, chcąc nie chcąc obserwowałam policjanta pilnującego porządku przy jednym z wjazdów na cmentarz.
Rozumiem, że praca w taki dzień to nic przyjemnego. Jestem w stanie pojąć, że ktoś ma zły humor. Mogę sobie wyobrazić, że nie było jak się odstresować, bo na przykład żonę z rana głowa bolała, ale wyładowywanie swoich frustracji na przypadkowych kierowcach jest dla mnie nie do przyjęcia. Najpierw w niegrzeczny sposób pogonił kilku z nich, chcących zaparkować zbyt blisko wjazdu. Gdy nadjechało kolejne auto, na władcze machnięcie ręką kierowca zareagował pytaniem: „Dlaczego? Miejsca dużo, zakazu nie ma...” No i rozpętała się furia. Policjant podbiegł do samochodu, gwałtownym szarpnięciem otworzył drzwi, zaczął wyzywać i straszyć bezczelnego kierowcę.



Nie widziałam finału, bo przyszedł Dawid i weszliśmy na cmentarz. Zapaliliśmy znicze, pomodliliśmy się, zrobiliśmy obchód grobów. Lało jak z cebra i dziewczynki zaczęły marudzić, więc postanowiliśmy się zbierać. Młody poszedł po auto, a my z powrotem na parking. Sfrustrowany policjant był tam nadal. Akurat zwierzał się jakimś swoim znajomym, że taki jego pieski los. I wiecie co? Sama bluznę. Czasami nawet publicznie. Lecz gdy słyszy się niecenzuralne słowa z prędkością strzałów z karabinu maszynowego wydobywające się z ust ubranego w mundur i będącego na służbie w publicznym miejscu policjanta, robi się tak jakoś nieprzyjemnie. Korki i zwiększony ruch spowodowały, że czekałyśmy na Dawida dobre dwadzieścia minut. Przez ten czas nieszczęśliwy, ubrany na niebiesko pan pogonił kilku kierowców, opierniczył idącą zbyt wolno starszą panią i pogroził pięścią grupie nastolatków. Zmęczone dziewczynki przestępowały z nogi na nogę, gdy w końcu nadjechało nasze auto. Zwinęłyśmy parasolki i z westchnieniem ulgi wpakowałyśmy się do samochodu. Dawid już ruszał, gdy powstrzymało nas wściekłe walenie w okno.
-Ty gówniarzu! Zabroniłem ci się zatrzymywać!
-Ale przecież pasażerowie nie dadzą rady wskoczyć w biegu. Rozejrzałem się. Nic za mną nie jedzie, nikt nie wyjeżdża z parkingu, przecież nie tamuję ruchu.
-TY GÓWNIARZU! Będziesz ZE MNĄ dyskutował? Zakazałem stawać, a mimo to TE dalej PAKUJĄ SIĘ do środka!
I dawaj, huzia na Józia. Rzucał inwektywami, darł się jak opętany, straszył zabraniem prawa jazdy, nie bacząc na obecne w aucie dzieci, ani na korek, który tworzył się za nami. Jedynie wzgląd na dziewczynki i Dawida powstrzymał mnie przed zrobieniem natychmiastowej awantury. Roztrzęsieni pojechaliśmy do domu, wypakowaliśmy towarzystwo i wróciliśmy. Prosto na komendę. 

Nigdy w życiu na nikogo nie naskarżyłam. Nigdy nawet przez myśl nie przemknęło mi, że pójdę na komendę złożyć skargę. W najgorszych koszmarach nie wyobrażałam sobie, że takie traktowanie spotka mnie ze strony policjanta! Człowieka, który zawsze był dla mnie godny zaufania, do którego czułam szacunek, który był dla mnie, może naiwnie, wzorem do naśladowania.
I wiecie co dołuje mnie najbardziej? To, że na instytucję patrzy się jednak przez pryzmat jednostki. Jeden człowiek potrafi zniszczyć prestiż całej grupy zawodowej. Jest jak kret, który podkopuje zaufanie, będące przecież podstawą współpracy policji z resztą świata. Bez zaufania i szacunku społeczeństwa praca policjanta po prostu mija się z celem.

Jeden człowiek podkopał moją wiarę w całą policję. Wiem, że wciąż pracują tam ludzie tacy jak mój Tato, jego Brat, moi kuzyni. Policjanci, którzy są dla ludzi, a nie przeciw nim. 
A jednak nie jest już tak, jak było jeszcze dziś rano.