Przyznam szczerze, że nie zawsze mi się uda, ale przynajmniej co drugi dzień staram się wyprowadzić dziewczyny na świeże łono. Niewywąchane, nieoznaczone i nie... no sami wiecie ;) W zależności od ilości wolnego czasu, pogody i chęci mamy opracowanych kilka tras. Piętnastominutowa na lenia, godzinna na co dzień i piękna, urozmaicona krajobrazowo i prawie dwugodzinna na weekendy. Dzisiaj z nieba prószył mokry śnieg na zmianę z deszczem, udając więc, że to nie lenistwo a rozsądek, wybrałam krótką piętnastominutówkę dookoła pola. Prawdę mówiąc nie chciało mi się wybitnie, lecz czy ktoś oparłby się tym spojrzeniom?
Z lekkim niepokojem, ale też nadzieją iż psy są już w domu, zawróciłam. Pod furtką pusto. Weszłam do korytarza aby wziąć rękawiczki, bo nie planując aż tak długiego spaceru ubrałam się byle jak i byle w co. W coraz większej panice stałam w drzwiach i zastanawiałam się, którą trasę mogły obrać te moje cholery i gdzie mam lecieć ich szukać, gdy na podwórko wpadła, kręcąca ogonem jak gdyby nigdy nic, uśmiechnięta Sońka.
Odczekałam chwilę dając szansę Sabie, ale babcia z niej nie skorzystała. Rozejrzałam się dookoła, zmusiłam do pracy szare komórki i wykoncypowałam żeby iść śladami Soni, bo pewnie gdzieś w tym samym kierunku znajduje się Saba. Może coś jej się stało, w coś wpadła, zgubiła się, nie mogła dogonić młodszej o dziesięć lat Soni? Zdegustowałam się, że Sońka taka niekoleżeńska świnia, zamknęłam ją w domu i ruszyłam na misję ratowniczą. Śnieg zamienił się w deszcz i coraz trudniej było czytać ze śladów. Nie wiedziałam już, czy prowadziły w przód czy w tył, prawo czy lewo, czy to te sprzed pięciu minut, czy sprzed pół godziny? W końcu, w ferworze oględzin, tak je zadeptałam własnymi butami, że pozostała tylko obrzydliwa, błotnista breja, która już kompletnie nie chciała mi nic powiedzieć. Olałam tropienie i jeszcze raz zrobiłam tę samą trasę, tyle że od tyłu i przetrząsając po drodze wszystkie krzaki. Coraz bardziej spanikowana, prawie biegiem pokonałam ostatni odcinek. Czarne myśli wyparły nieważne menu i jeszcze mniej ważną kurtkę. Widziałam moją babinkę Sabinkę rozszarpaną przez dzikie zwierzęta, zabitą przez jeszcze dzikszych myśliwych, leżącą gdzieś z połamanymi nogami, albo całkiem bez życia. Boże! Jerzy mnie zabije!
Bez tchu wpadłam pod bramkę. Patrzę? Coś dziwnego kręci się pod płotem. Saba? Jakaś taka... To coś zaszczekało radośnie. Saba! Padłam na kolana i chwyciłam w objęcia moją sunię. Jezu! Rękawiczki prześliznęły się po sierści, a do mojego nosa dobiegł fetor świeżej gnojowicy. Szczęśliwa babka kręci ogonem i usiłuje wpakować mi się na kolana. Śmierdzi jakby tarzała się w sarnim gównie. Matko, ona się chyba tarzała w sarnim gównie...
Jak tylko przestały mi się trząść łapy [najpierw ze strachu, później ze złości], wpakowałam babkę do wanny i zmyłam perfumy, które tak ją zachwyciły, że o bożym świecie zapomniała.
Gdy kończyłam szorować wannę, zachciało mi się śmiać. Ślepa, głucha, prawie bezzębna, ale węch to dziewczyna jeszcze ma niezły! Ja niestety też. Ten węch znaczy, bo choć zęby już nie wszystkie, to wzrok i słuch jeszcze mi dopisują. Całe szczęście, że Sońki do złego nie namówiła. Jakby obie wróciły tak upierdzielone, to chyba byłby koniec spacerów. Przynajmniej na miesiąc!