a

a

niedziela, 28 grudnia 2014

Zmiany, zmiany...

Witajcie!
Postanowiłam rozpocząć pisanie tego bloga, aby ogarnąć zmiany, jakie szykują się w moim życiu. A będą to zmiany monumentalne. Pod warunkiem oczywiście, że uda mi się namówić do nich, mojego nienawidzącego zmian mężusia. Ale może od początku...
Na początku października zadzwonił telefon. Ze słuchawki nieznany, męski głos poinformował mnie o dziwnych rzeczach. Zarówno smutnych, jak i niespodziewanych.  Umarła Ciotka Frania. Smutne to, ale przecież nikt nie żyje wiecznie. Ciocia miała grubo ponad 80 lat. Mieszkała samotnie w małej wiosce pod Choszcznem, odwiedzana przez moje kuzynostwo- Annę i Piotra. Nie miała własnych dzieci, wujek zginął na wojnie, pamiętam fotografię wiszącą nad łóżkiem, na której przystojny,uśmiechnięty mężczyzna przytulał młodziutką Franciszkę. A teraz pozostała już tylko fotografia...
Jako dziecko spędzałam u Frani prawie wszystkie weekendy, wariując z Anką i Piotrkiem na podwórku i w sadzie. Do dziś pamiętam gęś, która chyba znienawidziła mnie od pierwszego spojrzenia - z wzajemnością zresztą - bo na mój widok leciała galopem z rozłożonymi skrzydłami i przeraźliwym sykiem, a ja zwiewałam ile sił, na krótkich, dziecięcych nóżkach. Pamiętam również, że Piotrek dżentelmen usiłował mnie bronić, podczas gdy Anka umierała ze śmiechu, siedząc w gąszczu splątanych gałęzi krzewów porzeczek i agrestu. Z biegiem lat wizyty były coraz rzadsze. Wyjechałam do szkoły pielęgniarskiej do Szczecina, poznałam Jurka- mojego męża. Po śmierci rodziców wyprowadziliśmy się do Przemyśla, w którym mieszkam już ponad 20 lat. Ostatnio widziałam Franię na ślubie Piotrka- była całkiem sprawna, choć oczywiście czas odcisnął na niej swoje piętno. Porozmawiałyśmy od serca i to wszystko. Frania nie uznawała telefonów, ani komputerów, a mnie nie ciągnęło do domu. Teraz żałuję...
No i ta oto ciotka zapisała mi w testamencie swój domek na wsi! Mi! kobiecie, która mieszka po przekątnej Polski, która nie widziała jej od 10 lat i która nie ma najmniejszego pojęcia o życiu na wsi! Która do niedawna nie miała na to najmniejszej ochoty. Pierwsza, zarówno moja jak i Jerzego myśl, to było sprzedać i zapomnieć, ale los zadecydował inaczej. Na pogrzeb nie pojechałam ( też żałuję). Trzeba było jednak jechać do Choszczna dopełnić formalności związanych ze spadkiem i choć za późno, ale pożegnać się z ciocią, zapalając przynajmniej znicz na jej grobie. Piotrek zawiózł mnie na moją nową posiadłość i... przepadłam. W tak magicznym miejscu nie znalazłam się nigdy w życiu! Wiem, byłam tam 100 razy, ale nigdy nie przemówiło do mnie tak jak tamtego, pamiętnego październikowego dnia. Była piękna, złota jesień. Drzewa ubrane w jesienne barwy wyglądały przecudownie, a jakieś krzewy obsypane czerwonymi i czarnymi owocami podobne były do jubilerskich arcydzieł. Nawet uschnięte badyle po słonecznikach, sterczące zza płotu zachwyciły mnie niczym "Słoneczniki" szalonego mistrza pędzla. Zapomniałam o celu mojego przyjazdu, zapomniałam o umowie z Jerzym, o mojej pracy w szpitalu i wszystkim innym. Wiedziałam, że nie mogę sprzedać tego miejsca, mimo odpadających dachówek, rozwalonego płotu i bałaganu na podwórku. Mina kuzyna utwierdziła mnie jeszcze w tym spontanicznie podjętym postanowieniu i zamiast właścicielką czeku na niemałą gotówkę, stałam się oficjalną właścicielką starej chaty, zapuszczonego podwórza i zarośniętego sadu. I dobrze mi z tym!


Hmmm... Jerzy mnie chyba zabije...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz