Witajcie!
Postanowiłam rozpocząć
pisanie tego bloga, aby ogarnąć zmiany, jakie szykują się w moim życiu. A będą
to zmiany monumentalne. Pod warunkiem oczywiście, że uda mi się namówić do
nich, mojego nienawidzącego zmian mężusia. Ale może od początku...
Na początku października
zadzwonił telefon. Ze słuchawki nieznany, męski głos poinformował mnie o
dziwnych rzeczach. Zarówno smutnych, jak i niespodziewanych. Umarła
Ciotka Frania. Smutne to, ale przecież nikt nie żyje wiecznie. Ciocia miała
grubo ponad 80 lat. Mieszkała samotnie w małej wiosce pod Choszcznem,
odwiedzana przez moje kuzynostwo- Annę i Piotra. Nie miała własnych dzieci,
wujek zginął na wojnie, pamiętam fotografię wiszącą nad łóżkiem, na której
przystojny,uśmiechnięty mężczyzna przytulał młodziutką Franciszkę. A teraz
pozostała już tylko fotografia...
Jako dziecko spędzałam u
Frani prawie wszystkie weekendy, wariując z Anką i Piotrkiem na podwórku i w
sadzie. Do dziś pamiętam gęś, która chyba znienawidziła mnie od pierwszego spojrzenia
- z wzajemnością zresztą - bo na mój widok leciała galopem z rozłożonymi
skrzydłami i przeraźliwym sykiem, a ja zwiewałam ile sił, na krótkich,
dziecięcych nóżkach. Pamiętam również, że Piotrek dżentelmen usiłował mnie
bronić, podczas gdy Anka umierała ze śmiechu, siedząc w gąszczu splątanych
gałęzi krzewów porzeczek i agrestu. Z biegiem lat wizyty były coraz rzadsze.
Wyjechałam do szkoły pielęgniarskiej do Szczecina, poznałam Jurka- mojego męża.
Po śmierci rodziców wyprowadziliśmy się do Przemyśla, w którym mieszkam już
ponad 20 lat. Ostatnio widziałam Franię na ślubie Piotrka- była całkiem
sprawna, choć oczywiście czas odcisnął na niej swoje piętno. Porozmawiałyśmy od
serca i to wszystko. Frania nie uznawała telefonów, ani komputerów, a mnie nie
ciągnęło do domu. Teraz żałuję...
No i ta oto ciotka zapisała
mi w testamencie swój domek na wsi! Mi! kobiecie, która mieszka po przekątnej
Polski, która nie widziała jej od 10 lat i która nie ma najmniejszego pojęcia o
życiu na wsi! Która do niedawna nie miała na to najmniejszej ochoty. Pierwsza,
zarówno moja jak i Jerzego myśl, to było sprzedać i zapomnieć, ale los
zadecydował inaczej. Na pogrzeb nie pojechałam ( też żałuję). Trzeba było
jednak jechać do Choszczna dopełnić formalności związanych ze spadkiem i choć
za późno, ale pożegnać się z ciocią, zapalając przynajmniej znicz na jej
grobie. Piotrek zawiózł mnie na moją nową posiadłość i... przepadłam. W tak
magicznym miejscu nie znalazłam się nigdy w życiu! Wiem, byłam tam 100 razy,
ale nigdy nie przemówiło do mnie tak jak tamtego, pamiętnego październikowego
dnia. Była piękna, złota jesień. Drzewa ubrane w jesienne barwy wyglądały
przecudownie, a jakieś krzewy obsypane czerwonymi i czarnymi owocami podobne
były do jubilerskich arcydzieł. Nawet uschnięte badyle po słonecznikach,
sterczące zza płotu zachwyciły mnie niczym "Słoneczniki" szalonego
mistrza pędzla. Zapomniałam o celu mojego przyjazdu, zapomniałam o umowie z
Jerzym, o mojej pracy w szpitalu i wszystkim innym. Wiedziałam, że nie mogę sprzedać
tego miejsca, mimo odpadających dachówek, rozwalonego płotu i bałaganu na
podwórku. Mina kuzyna utwierdziła mnie jeszcze w tym spontanicznie podjętym
postanowieniu i zamiast właścicielką czeku na niemałą gotówkę, stałam się
oficjalną właścicielką starej chaty, zapuszczonego podwórza i zarośniętego
sadu. I dobrze mi z tym!
Hmmm... Jerzy mnie chyba
zabije...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz