a

a

wtorek, 21 kwietnia 2015

Grunt to porządek i organizacja


Nie dziwię się Zarazie, ze woli paść się na łące, niż jak do tej pory, pogryzać spokojnie krzaki w sadzie i chwasty w warzywniaku. Spokoju w Rapsodii nie uświadczysz. Stodoła prawie ukończona. Płot również jest już gotowy. Od frontu piękny, kuty i solidny, 




od pozostałych stron zwykłe, drewniane sztachety. Równie piękne ;)



Chłopcy postanowili teraz ocieplić oborę i od rana walczą ze styropianem, siatką, tynkami, a przede wszystkim z drobnym sprzętem budowlanym.

Pamiętam, jak denerwowało mnie, gdy Dawid, lub Jurek, wiecznie czegoś szukali. A to zeszytu czy długopisu, a to kluczyków od samochodu, czystych skarpetek, rękawiczek... Zdawać by się mogło, że nieożywione sprzęty nagle ożyły i złośliwie utrudniają życie. A najbardziej złośliwe były wszelkie produkty spożywcze. Drą się moi panowie od rana- nie ma sera żółtego! Zaglądam do lodówki- leży spokojnie pomiędzy sałatą i masłem. Pomidory się skończyły! Patrzę — są trzy. Puszczają do mnie oko zza słoika z majonezem. Najwidoczniej bardzo je bawiła gra w chowanego z płcią męską...

Maluję sobie spokojnie płot białą farbą i przeżywam swoiste deja vu.
-Bogdan, gdzie jest ta cholerna paca?
-No przecież dawałem ci przed chwilą!
-Kto zabrał szpachelkę?
-Leży obok jełopie!
-Gdzie są kotwy do styropianu! Były tu przed sekundą!
-Kto, do cholery, wychlał moje piwo!

I tak sobie panowie konwersują. Cicho i kulturalnie. Dookoła bajzel kompletny. Obora nie jest duża, więc ,zamiast rusztowania, dookoła poustawiane są drabiny. Pod drabinami walają się puste hoboki po tynku, wiadra, puszki, kartony, plastikowe pojemniki po jakichś tajemniczych ingrediencjach... Słowem – Sajgon.
No i taczka... Aby było wygodniej i praktyczniej, inteligentnie załadowali sobie taczkę i zamiast dźwigać, przewożą sprzęt tam, gdzie jest akurat potrzebny. Co jakiś czas odbywa się ciekawy rytuał. Któryś z chłopaków schodzi z drabiny, słyszę głuchy dźwięk, później cichy jęk, a za chwilę głośny wrzask.
-Co za pier... debil podstawił taczkę pod samą drabiną!
I tak, mniej więcej, co dziesięć minut. Gdybym to była ja, to po jakimś drugim, no może trzecim razie, zakodowałabym chyba, że pod drabiną czai się niebezpieczeństwo. Ewentualnie stawiałabym taczkę kilka metrów dalej, żeby nie obijać sobie goleni przy każdorazowym zejściu.


Macham sobie pędzlem, zachwycam własnym sprytem i w duchu kpię lekko z gamoniowatych facetów. Z każdą minutą płot wygląda coraz piękniej. Co jakiś czas przestawiam sobie stołeczek, hobok z farbą stawiam z tyłu. Namoczyć pędzel, strzepnąć nadmiar farby i ciach. Namoczyć, strzepnąć, ciach... Pełna profeska. Ręce robią swoje, myśli dryfują swobodnie w eterze, wodze wyobraźni puszczone na maksa, słonko świeci, błogość. Namoczyć, strzepnąć, ciach. Namoczyć, strzepnąć... JASNA CHOLERA!

Znienacka napadł mnie Bogdan. Położył rękę na moim ramieniu, a ja podskoczyłam jak oparzona. Wiadro się przewróciło i ponad połowa farby wypłynęła z hoboka, zmieniając wiosenną trawę w białą kałużę. Szlag! Całkowicie nieskruszony winowajca oznajmił, że skończył się browar i mogłabym skoczyć do lodówki po nowe zapasy. A tak w ogóle powinnam bardziej uważać, bo to były resztki farby. Po czym odszedł, wzruszając ramionami i mrucząc pod nosem o „babach i ich przydatności w budowlance”, a moje samozadowolenie prysło niczym bańka mydlana...

Jasna cholera! I co to w ogóle ma być? Chlanie w pracy? O nie! Nie zgadzam się! Veto!

Niech sobie sam przyniesie!

2 komentarze:

  1. Przyszłam za Tobą z Kurnika. I nabrałam ochoty na świętowanie. Co tam mamy po drodze?

    OdpowiedzUsuń