a

a

niedziela, 12 kwietnia 2015

Nagroda niekoniecznie, ale kara zawsze nas dopadnie


Nie musiałam mścić się na Zarazie. Zza grobu zemściła się sama dracena. Po siódmej, jak zwykle, poszłam do obory wypuścić kozę. Zazwyczaj stała już przy drzwiach i beczała ponaglająco. Tym razem leżała biedulka na słomie i widać było, że coś z nią nie tak. Nie reagowała na moje słowa, patrzyła tylko z bólem w oczach i posapywała ciężko. Wystraszyłam się. Podstawiłam jej pod nos miskę z czystą wodą, ale nie miała siły podnieść głowy. Spanikowana pobiegłam do Robaczków. Ryczeć mi się chciało, bo mimo że wredota, szkodnik i złośliwiec, jakoś się do niej przywiązałam.

Robaczek wypytał dokładnie o objawy i wczorajsze zachowanie Zarazy. Głosem tłumionym przez szloch opowiedziałam mu wszystko, łącznie z historią o dracenie. Pani Robaczkowa pokiwała współczująco głową, wciągnęła do domu i zaparzyła jakichś ziółek, a staruszek poszedł do obory, obejrzeć pacjentkę. Wrócił po kilku chwilach i z pewnością weterynarza o wieloletnim stażu, zdiagnozował nieżyt żołądka. Podszedł do kredensu i wyjął podejrzaną flaszkę. Otworzył, łyknął zdrowo z gwinta i machnął na mnie dłonią. Poderwałam się zza stołu. Zapach z ust Robaczka upewnił mnie co do własnych podejrzeń. Czysta wóda- ewentualnie bimberek (wolałam nie zaciągać się zapachem zbyt intensywnie). Dziadunio kazał mi iść do kuchni, zagotować dużo wody i przynieść do obory. Ruszyłam biegiem, a on skierował się prosto do biednej Zarazy. Gdy woda się zagotowała, złapałam czajnik i pognałam za nim. Zapach sugerował, że oboje dziabnęli po kilka kielichów... Pełna złych przeczuć podałam Robaczkowi czajnik. Dziadek wlał wodę do miski, namoczył kawałek szmaty i wyciskał ją wprost do woniejącego alkoholem pyska kozy. Siedział tak i wyciskał dobrą godzinę. A ja z nim. Po tym czasie koza głośno beknęła i zwróciła zawartość żołądka. Dziadek uśmiechnął się z satysfakcją i golnął kolejnego łyka z prawie pustej już flaszki. Ponownie wysłał mnie do domu z niezrozumiałym poleceniem. Kazał mi przynieść wypalone drewno z kominka. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, koza zaczęła obgryzać i oblizywać zwęglone resztki, gdy tylko dziadek podstawił je pod sam jej nos. Robaczek szorstko poklepał kozę po głowie, później to samo zrobił ze mną i bez słowa ruszył z powrotem na swoją posesję. Postałam jeszcze chwilę i widząc, że sytuacja wraca do normy, poszłam do domu zostawiając Zarazę w spokoju, z jej nowym smakołykiem.

Odpaliłam internet. Coś mnie tknęło i kliknęłam stronkę opisującą draceny. Trafiony- zatopiony! Okazuje się, że dracena, to trujące zielsko.
Rodzaj dracena należy do podrodziny Nolinoideae Burnett rodziny szparagowatych (Asparagaceae), rząd szparagowce Asparagales. Wcześniej w systemie APG II z 2003 był klasyfikowany do rodziny myszopłochowatych (Ruscaceae). Jest lekko toksyczna. Powoduje podrażnienie błon śluzowych i zaburzenia ze strony układu jelitowo- pokarmowego- skrót z Wikipedii.
Poczytałam jeszcze o sposobach kuracji. Kurczę, dziadek chyba naprawdę skończył jakiś weterynaryjny kurs. Dużo przegotowanej wody i węgiel. No... o alkoholu nic nie było ;)

Swoją drogą, dopiero po tylu latach, dzięki Zarazie, dowiedziałam się, że ci znajomi, od których dostaliśmy zielsko, tak naprawdę wcale nas nie lubili... Chcieli nas otruć...

2 komentarze:

  1. Dobrze wiedzieć :))) A tacy sąsiedzi to skarb :)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taaaa. Pozbyli się kłopotu na moja głowę ;) Ale w sumie cieszę się, że tak się stało. Dogadałyśmy się ;)

      Usuń