a

a

piątek, 6 lutego 2015

Rapsodia-cd.


Za płotem z drewnianych sztachet rozciąga się las. Zaledwie wąska dróżka oddziela ogródek od mrocznej gęstwiny. Ciężkie od śniegu gałęzie ścielą się nisko i ciekawie zaglądają na podwórze, uśpione na razie i spokojne. No, chyba że coś chłopakom nie idzie, bo wtedy znika spokój, a w powietrze lecą gromy z jasnego nieba i słowa, których próżno szukać w słowniku poprawnej polszczyzny ;)

W takim wypadku zakładam czapkę, ciepłe rękawice i ewakuuję się jak najszybciej z domu. Mijam sad i skrzypiącą niemiłosiernie, boczną furtką wychodzę wprost na łąkę. Teoretycznie łąka należy do Piotrka. Kupił ją dawno temu dla Franciszki, ciocia jednak jej nie przyjęła, twierdząc, że niepotrzebne jej takie zbytki. Piotrek zachował ją, mimo oporu starowinki, słusznie uważając, że jest to całkiem niezła inwestycja i nakazując mi „rządzić się jak u siebie”. Ale przecież, po co mi łąka? Nie wiem, jak ogarnę dom i ogród, a co dopiero łąkę? W każdym razie, miło będzie chodzić latem boso po zielonej trawie i zbierać polne kwiaty do wazonów. Na razie jest to olbrzymia (jak dla mnie), pusta przestrzeń, zasypana śniegiem.



Po kilku minutach spaceru przestrzeń znowu zamienia się w las. Jego skraj porastają krzewy dzikiej róży i czeremchy. Lekko zasapana, bo brnąc na przełaj przez śnieg muszę wysoko podnosić nogi, zatrzymuję się na chwilę i podziwiam zmrożone, czerwone korale, płosząc niechcący stadka małych ptaszków, które odlatują niedaleko i patrzą z niepokojem, czy ten dwunogi wielkolud nie zamierza czasem wyjeść im wszystkich zimowych zapasów.



Po kilkunastu metrach wychodzę na leśny trakt. Słyszę szum drzew, czasem wiatr skarży się w ośnieżonych koronach lub zrzuci wprost na moją głowę niby puchową, ale strasznie zimną czapę;) Coś postukuje tajemniczo, kątem oka wychwytuję jakiś ruch, ale zanim zdążę się przyjrzeć, wszystko zamiera. Może to jakieś leśne, opiekuńcze duszki, pomagające wiewiórkom znaleźć zapomniane spiżarnie? Lub skrzaty, zaplatające w warkocze grzywy jednorożców i umykające na ich grzbietach na widok człowieka... Ups... chyba jakichś grzybków się nawąchałam ;) Albo nadmiar świeżego powietrza podziałał dziwnie na moją głowę i zaszkodził płucom, przyzwyczajonym raczej do miejskiego smogu...

Po kolejnych kilkunastu metrach odgłosy przybierają na sile. To Drawa nie daje się mrozom ani śniegom i pędzi z hukiem swe wody przed siebie. Dochodzę do rzeki i ponownie staję, zachwycona widokiem. Duże głazy lśnią niczym diamenty, wygładzone przez hektolitry wody i połyskujące w blasku nisko wiszącego słońca. Skakaliśmy po tych głazach niczym kozice... Teraz bym się bała. Jednak dzieci są bez porównania odważniejsze niż dorośli. A może z biegiem lat zaczynamy za bardzo zastanawiać się, czy to wypada... czy nie zrobimy z siebie głupka... co ludzie powiedzą...


Idę dalej i dzika rzeka zamienia się w szemrzący łagodnie strumyk. Na brzegu mnóstwo świeżych tropów. Dużych i małych. Głębokie i okrągłe to pewnie ślady saren lub jeleni, mniejsze to lisy albo zające. Pomiędzy nimi pełno pieczątek zostawionych przez różnorakie ptactwo. Brakuje mi elementarnej wiedzy, ale po powrocie zajrzę do internetu i postaram się zidentyfikować przynajmniej część z nich.


Jestem zauroczona krajobrazem. Jeszcze tylu miejsc nie odkryłam, pod tyle gałęzi nie zajrzałam, tak wiele zakrętów skrywa jeszcze przede mną tajemnice... Jestem przekonana, że z każdym kolejnym dniem odkryję tu nowe skarby i urocze zakątki. Że zaprzyjaźnię się z wiewiórkami i sarnami. Może nawet jakiś skrzat zaufa mi na tyle, że pozwoli pomóc sobie w pleceniu grzyw...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz