a

a

czwartek, 12 lutego 2015

Chyba popełnię morderstwo...


Jaki dziś dzień- każdy wie. Pączki, pączusie, faworki, oponki... I oponki dookoła talii ;) Zainspirowana Aleksandrą, postanowiłam usmażyć pączki z ziemniaków i pojechać do Rapsodii z pełną torbą pysznych wypieków. Już widziałam oczami wyobraźni, jak chłopaki rzucają się na nie z głodem w oczach i cieknącą ślinką.

 Ile potrafi zjeść mężczyzna- wiadomo, a jeśli jeszcze dodatkowo pracuje on ciężko, skacząc jak wiewiór po powstającym właśnie dachu, dźwigając ciężkie worki z nie wiadomo czym i cały dzień oddychając świeżym, wiejskim powietrzem, to żadna porcja nie będzie zbyt duża. Tak więc, zapoznawszy się z przepisem i zakupiwszy produkty, postanowiłam wstać bladym świtem i uszczęśliwić moich budowlańców pysznymi pączkami. Nie licząc oczywiście na to, że jak się najedzą, to będą budować z jeszcze większym entuzjazmem... )Nie... o żadnej formie nacisku ani łapówkarstwie nie ma mowy...;) Ekipa Piotrka liczy, oprócz niego, pięciu chłopa. Zaplanowałam po pięć na łeb i wzięłam się do roboty.

 Pół kilograma ugotowanych ziemniaków przecisnęłam przez praskę, na ciepłą masę pokruszyłam pół paczki drożdży, dodałam niepełną szklankę cukru i przesiałam przez mikroskopijne sitko (tylko takie znalazłam) pół kilograma mąki. Wbiłam trzy jajka, wlałam roztopione masło (3/4 kostki), ugniotłam ciasto i zostawiłam pod ściereczką, aby urosło. Gdy ciasto na pączki pączkowało sobie spokojnie, musiałam posprzątać całą kuchnię, gdyż przez to przeklęte sitko, zasypałam mąką każdą powierzchnię w promieniu metra.
Gdy ciasto podwoiło swą objętość, natłuściłam olejem ręce, uformowałam niewielkie kule i usmażyłam w głębokim tłuszczu. Wyszło mi 33 pysznych, pachnących pączusi. Oczywiście nie opanowałam się i te ponadplanowe pożarłam łakomie w okamgnieniu ;)




O ósmej trzydzieści byłam już prawie gotowa do wyjazdu. Anka przewracała się jeszcze na wyrku, gdyż wróciła późno z jakiejś policyjnej akcji i ani hałas, jaki narobiłam, ani zapachy nie wyrwały jej z objęć Morfeusza.
Wkładałam już buty, gdy zadzwonił Piotrek z prośbą, abym kupiła i przywiozła papier ścierny o ziarnistości od P. 120 do P. 400, którego im zabrakło i bez którego absolutnie nie mogli się obejść.




 Zanotowałam dokładnie parametry, o których mówił, a które mnie nie mówiły kompletnie nic i poszłam do odpowiedniego sklepu. Okazało się, że sklep otwierają dopiero o dziewiątej, więc postanowiłam pokręcić się te pół godzinki po mieście. Pół godziny zamieniło się w półtora, bo chodząc tak bez sensu, trafiłam przez przypadek pod jedną z miejscowych piekarenek, w której akurat przeprowadzano pokaz przygotowywania i smażenia pączków. Zafascynowana tempem wykonania i różnorodnością smakołyków, straciłam poczucie czasu.




 Lekko zdołowana porównaniem roboty profesjonalnych cukierników do własnej chałtury, wróciłam do sklepu, kupiłam rzeczony papier ścierny i pospiesznie wróciłam do domu. Już byłam spóźniona, a robotnicy z pewnością baaardzo głodni.

Powitała mnie cisza i przyczepiona magnesem do lodówki nabazgrolona w pośpiechu, pełna wykrzykników kartka:

Mari! Kocham cię!
Jak to cudnie, że ze mną mieszkasz! Muszę chyba Piotrkowi łapówkę jakąś wcisnąć, żeby nie spieszył się tak z tym remontem! Moje notowania w pracy podskoczą o dobre dziesięć punktów- dzięki!!!!!!
Ps.- Zostawiłam ci trzy na śniadanie. Smacznego.


Usiadłam- i nie wiem, czy wstanę...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz