a

a

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Aby dzień święty święcić...


Świąt przeróżnych w naszym kalendarzu nie brakuje. Od poważnych jak Boże Narodzenie, czy Wielkanoc po całkiem niepoważne. Tych wolnych od pracy i takich, w które jednak maszerujemy karnie do roboty. Powszechnie uznawanych, jak Dzień Matki czy Babci, po te zabawne czy wręcz dziwaczne, o których dowiadujemy się na przykład z radia. Kwiecień obfitował we wszystkie.
Pierwszego- wiadomo- Prima Aprilis. Dzień żartów i psikusów. Kawalarzy i dowcipnisiów. W tym roku pogoda zrobiła nam kiepski żart i nosa nie można było z domu wystawić. Później był Dzień Grzeczności Za Kierownicą. Cholera, usłyszałam o tym dopiero wieczorem. Gdybym wiedziała wcześniej, to na pewno nie pokazałabym środkowego palca typkowi w BMW, który obtrąbił mnie perfidnie na jednym ze skrzyżowań. On zresztą też chyba nie wiedział, jakie było święto tego dnia... Piąty i szósty to Wielkanoc. Spędzona w Przemyślu, przy zastawionym stole, wspólnie z bliskimi. Dwunasty kwietnia to Dzień Czystych Okien i Dzień Czekolady. Postanowiłam, że będę obchodzić ten drugi. No, w końcu się nie rozerwę. Piętnasty- Dzień Trzeźwości. Miałam zamiar potraktować go poważnie, ale przyjechała na nockę Anka. No i nie wypadało przecież nie ugościć jej jakimś kieliszeczkiem. A co ona- alkoholiczka, żeby pić do lustra? Musiałam się poświęcić. Dwudziesty drugi kwietnia to Dzień Matki Ziemi. Ten uczciłam. Miałam zamiar przekopać w końcu warzywniak, ale jak w dniu Ziemi mogłabym dziabać Ją jakimiś ostrymi szpikulcami? Wbijać twarde ostrze szpadla w Jej łono, szarpać za włosy (korzenie)? Bez serca bym była! Dałam jej więc luz. Dzień później swoje święto miały konie. Chciałam poświętować, ale żaden koń nie szwendał się w polu mojego widzenia, więc znów plany spaliły na panewce. Nie moja wina. W ten sam dzień obchodzimy Światowy Dzień książki i Praw Autorskich, świętowany po raz pierwszy w 1995 roku. Szczytna idea. Bardzo szczytna. Jestem książkoholiczką. Potrafię zniknąć w świecie powieści i dopiero blady blask wstającego dnia przypomina mi o realnym życiu. Zdarza mi się zapomnieć o obowiązkach i dopiero beczenie wściekłej Zarazy przypomina, że trzeba podsypać jej sianka. Patrzę wtedy lekko nieprzytomnym wzrokiem i dziwię się, jakim cudem smok czy jednorożec zamienił się w zwykłą kozę ;) Zerkam za płot i degustuję się, widząc Robaczka zamiast eterycznego elfa czy mężnego rycerza... Cóż- życie to niejebajka ;)

Dzień Książki był uroczyście obchodzony w choszczeńskiej księgarni „Pegaz”. Bez najmniejszego problemu dałam się namówić Ance i Oli na przyjazd do miasta. Tym bardziej że rzuciwszy okiem na nędzne kilka tomów w domowej biblioteczce, poczułam autentyczny wstyd. Zdecydowana większość moich książek została w Przemyślu i półka w salonie zionęła przykrą pustką.
Około godziny trzynastej zaparkowałam pod mieszkaniem Anki. Poczekałyśmy chwilę na Olę i dziewczynki, po czym spokojnym spacerkiem ruszyłyśmy do księgarni. Przed zapraszająco otwartymi drzwiami sklepu powitał nas Reksio, wysyłając słodkie buziaki i rozdając, błękitne niczym niebo, balony. Obie małe rzuciły się na nieboraka i po chwili wszystkie balony miały już dziewczynki a Reksio patrzył na nas z wyrzutem, siedząc twardo na chodniku. Lekko zażenowana Olka pomogła mu wstać, zabrała ryczącej Miśce balony i oddała Reksiowi. Pies okazał się dżentelmenem, podarował każdej z dziewczynek po balonie i profilaktycznie odsunął się jak najdalej od nas. Hm... nie podejrzewam, żeby merdał ogonkiem...
Z niewielką obawą weszłyśmy do środka. Z galanterią powitał nas przystojny Pan Księgarz. Każdej z nas zaproponował kieliszek wybornego wina, a małe dorwały się od razu do kosza z łakociami. Z miejsca wciągnęła mnie magia tego pomieszczenia. Tomy pięknie wydanych ksiąg, zapach farby drukarskiej, gwar podnieconych ludzi... Starzy i młodzi, panie i panowie, ludzie w garniturach i dresach... To budujące. Trąbią wszędzie o wtórnym analfabetyzmie, o tym, że społeczeństwo się uwstecznia, że zapominamy co to jest książka, giniemy w zalewie elektroniki i niczym szczury pędzimy naprzód, zapominając o fantazji i wyobraźni. Okazuje się, na szczęście, że nie jest wcale tak tragicznie. Spędziłyśmy w księgarni naprawdę miłe chwile. Roztkliwiałam się oglądając z Hanią książki z mojego dzieciństwa. „Dzieci z Bullerbyn”, „Akademia Pana Kleksa”, „Plastusiowy Pamiętnik”... Tyle lat, tyle pokoleń, a książki wciąż bawią i uczą. Z przyjemnością patrzyłam jak Ola czyta zasłuchanej Michalince rymowane bajki Jana Brzechwy. Wyszłyśmy po półtorej godzinie, tachając w jednej ręce opasłe tomiszcza (ja i moje ukochane fantasy), albumy malarskie i książki kucharskie (Olka) kryminały i obyczajówki (Anka) i kilka kilogramów malowanek, wycinanek, przyklejanek, rymowanek itp. (dzieciaki), a w drugiej pąsową różę, którą zostałyśmy obdarowane na do widzenia.

Popołudnie zakończyłyśmy wizytą w lodziarni. Z lekkim niepokojem wytrząsałyśmy z portfeli ostatnie drobniaki, bo niestety, książek za darmo nie rozdawali ;)
Wróciłam do domu wieczorem. Ustawiłam nowe książki na półce i mój salon od razu stał się bardziej mój. Zaraz się na nie łapczywie rzucę...

Do końca kwietnia jeszcze kilka dni. Dziś jest Dzień Świadomości Zagrożenia Hałasem. Tutaj na wsi hałas mi nie grozi (no, chyba że znów przyjadą budowlańcy), więc z całym spokojem mogę to święto olać. Dwudziestego dziewiątego jest Dzień Tańca. Poświętowałabym chętnie, ale cóż... Z Zarazą mam się w pląsy puścić...? Całe szczęście, że mam te nowe książki...



5 komentarzy:

  1. Dlaczego ktoś zeżarł mój komentarz?

    OdpowiedzUsuń
  2. Z tego żalu nie pamiętam, co chciałam powiedzieć:)))

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja zeżarłam mascarpone i teraz nie mam co zeżreć:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Mariolka, gdzie jesteś? Dzieje Centusia and company się komplikują:)))

    OdpowiedzUsuń