Spojrzałam dziś na mojego psa i poczułam nieczyste sumienie. Mądrzę się w poprzednim poście o leniwych miastowych właścicielach psów, a sama wcale nie jestem lepsza ;( Tak więc po obiedzie postanowiłam wziąć Sabę na długi spacer - tym bardziej że w domu i tak nie miałam nic ciekawego do roboty. Jerzy zasiadł do telewizora, Dawid po zjedzeniu ziemniaków i schabowego pomknął do Mateusza (surówka z kiszonej kapusty nie znalazła uznania w jego oczach- nadmiar witamin mógłby mu przecież zaszkodzić ;), a ja wstawiłam naczynia do zmywarki, ogarnęłam kuchnię i usiadłam na taborecie z pustką w oczach. Z nudów sięgnęłam po papierosa, gdy do kuchni wtoczyła się moja sunia i spojrzała na mnie z wyrzutem w swych pięknych, brązowych oczach. Za oknem szału nie było, ale nie było też tragedii. Zima nie rozpieszcza nas białym puchem ani lekkim mrozikiem, oferując w zamian błoto i wiatr, ale któż to pisał niedawno o taplaniu się w błotku? Zgadliście – ja ;) Godzina jeszcze wczesna, niedaleko park, wskoczyłam więc w dżinsy i botki na małej szpilce, złapałam smycz i z radośnie merdającą ogonem Sabą wyruszyłam po kilka łyków świeżego powietrza, zapominając o tlącym się w popielniczce L&M-ie.
O dziwo, w parku było całkiem sporo spacerowiczów. Jedni z dziećmi, inni z psami, jeszcze inni, samotnie lub w parach, wolno chodzili asfaltowymi alejkami. Fajnie było... Saba łapała zapachy, zatrzymując się co chwila przy jakiejś szczodrze obsikanej ławce. Dzieci bawiły się ładnie, naparzając czym popadło po głowach i drąc niemiłosiernie. Z każdej strony dobiegały mnie głosy ludzi rozmawiających bez żadnego skrępowania o swoich - czasem intymnych - sprawach, przez telefony komórkowe. Po dziesięciu minutach byłam tak zmęczona, że pociągnęłam smycz i skierowałam psa w stronę domu.
Pod blokiem sunia ponownie spojrzała na mnie z wymówką w oczach – I to ma być ten super- ekstra, długi spacer? Dziękuję ci bardzo... Poczułam się głupio, pobiegłam na górę po kluczyki od auta i ruszyłyśmy poza miasto.
Kilka kilometrów dalej, przywitał nas inny świat. Cicho, pusto... Tylko wiatr szarpał nagimi gałęziami drzew i bawił się kłębami suchej trawy, turlając po szczerym polu, podrzucając w górę i ciskając nimi w kierunku drzew. Saba radośnie puściła się w pogoń, a ja wolno ruszyłam prosto przed siebie. Po kilkuset metrach weszłam w las i wiatr, oswojony przez stare drzewa, przestał być dokuczliwy. Dokuczliwa za to stała się droga. Leśny trakt z każdym moim krokiem zamieniał się w bagnistą, pełną pułapek szkołę przetrwania. Pies przeskakiwał gałęzie, popijał wodę z kałuży i co chwilę wbiegał w gąszcz krzewów, a ja usiłowałam nie zgubić kozaka w mlaskającym błotku. Kilka razy udało mi się obejść co większe kałuże, jednak droga była wąska i czasami jechałam po niej bezwładnie, niczym po najlepszej ślizgawce, przeklinając pod nosem cholerne obcasy. Po kilometrze dyszałam jak lokomotywa, nie można było stwierdzić, w którym miejscu kończą się cholewki butów, a zaczynają spodnie, moja fryzura dowodziła, że czeszę się w tym samym zakładzie fryzjerskim co Hagrid z „ Harrego Pottera”, ale cieszyłam się prawie tak samo jak Sabina ;)
Po dwóch godzinach, obie tak samo zziajane, w świetnych humorach wpakowałyśmy się do samochodu i w zapadającym już zmierzchu ruszyłyśmy w podróż powrotną.
Na podlokowym parkingu mój humor lekko się zważył. Buty, brudne i przemoczone do cna, nadają się tylko na śmietnik, a bagażnik, w którym jechał pies... Nie wspomniałam chyba jeszcze, że samochód, oprócz komputera, jest miłością mojego męża. Ups, może być problem ; ) Tak więc jutro, z samego rana wizyta w myjni i obuwniczym. Nie, nie po nowe kozaki. Obiektem moich najnowszych westchnień są cudne, ciepłe, nieprzemakalne gumofilce, bo pojutrze wybieram się z powrotem na moją nowo odkrytą ścieżkę przetrwania ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz