a
środa, 6 maja 2015
Niewydarzone dary natury
Maj. Zieleń świeża i prawdziwie zielona, niebo naprawdę niebieskie. A cała reszta żółta. W mieście wiosna nie jest tak odważna, jak na wsi. Owszem, też piękna i kolorowa, ale wszystko jakby przysypane, przytłumione miejskim blichtrem. Dopiero w Jagodzicach przypomniałam sobie, jak wygląda prawdziwa wiosna. Forsycja w żółtozieloną szachownicę, przekwitające już lekko tulipany, łany kwitnącego rzepaku, dywany mniszka... żółto, złoto, słonecznie....
Internet, jak wspomniałam już nie raz, jest kopalnią wiedzy. Internet, plus morze mleczy, plus Olka i jej ekologiczne zapędy, zmobilizowały mnie do wytworzenia miodu z mniszka lekarskiego. Obrazą byłoby nie czerpać z darów natury, skoro ona sama wpycha nam w dłonie prawdziwe skarby. Poczytałam trochę:
– bogactwo witamin z grupy A, C i D świetnie wzmacnia naszą odporność, łagodzi kaszel i wspomaga funkcjonowanie układu kostnego
– witaminy z grupy B – bardzo korzystnie wpływają układ nerwowy i pomagają wątrobie w usuwaniu toksyn z organizmu
– potas, magnez, żelazo i krzem – wspomagają pracę układu odpornościowego i pokarmowego
– bardzo liczne garbniki- działają przeciwzapalnie, przeciwświądowo oraz posiadają właściwości bakteriobójcze, co przyczynia się do zwalczania np. infekcji gardła czy nosa
– flawonoidy – opóźniają procesy starzenia i zmniejszają ryzyko chorób nowotworowych oraz układu krążenia
– triterpeny – wpływają na obniżenie poziomu cholesterolu we krwi poprzez zmniejszanie skurczów naczyń krwionośnych. Posiadają również działanie przeciwbólowe, przeciwwirusowe i przeciwgrzybiczne oraz detoksykacyjne
– asparagina- pobudza nasze procesy myślowe
– inulina- jako błonnik nietrawiony przez nasze enzymy – chroni jelita przed infekcjami, obniża poziom cukru we krwi, wzmacnia układ odpornościowy
– kwas krzemowy – przyspiesza gojenie ran i poprawia wygląd skóry
– kwasy polifenolowe- hamują wchłanianie cukrów, działają przeciwmiażdżycowo, poprawiają przemianę materii, posiadają właściwości przeciwgorączkowe i przeciwreumatyczne
W żadnym aptecznym syropie nie znajdziemy takich dobrodziejstw. A wszystko naturalne, bez chemii, ulepszaczy, konserwantów. I za grosze. Zakasałam więc rękawy i tuż po śniadaniu, korzystając z pięknego dnia (kwiaty zbieramy w pełnym słońcu, gdy są maksymalnie otwarte), poszłam na łąkę. Pracowałam niczym pszczółka i torba w mig zapełniła się żółtymi główkami mniszka. I choć zdawało mi się że przesadziłam z pazernością, łąka jak złota była, tak złota pozostała nadal.
Rozłożyłam zerwane kwiaty na starym, białym prześcieradle, aby wszystkie mrówki i inne niepożądane składniki przyszłego eliksiru, miały szansę powrotu na łono natury. Zalałam litrem wody i gotowałam około trzydziestu minut. Piękne, puchate, żółciutkie kwiatki zamieniły się w obrzydliwą paćkę, a w całym domu zapachniało starymi skarpetami... Wzruszyłam się... Przypomniało mi się, jak mój synek wracał w piątki do domu ze szkoły, i wrzucał do kosza na bieliznę swoje ciuchy do prania z całego tygodnia. Zostawiłam wywar (czy też napar?) na dwadzieścia cztery godziny, aby mniszek oddał wszystkie swoje dobroci. Kolejnego dnia odcedziłam płyn, dodałam kilogram cukru, sok z dwóch cytryn i zostawiłam na wolnym ogniu, aby wyparował nadmiar wody. Według przepisu, miało to trwać około dwóch godzin. Pyrkał sobie miodzik na gazie, a ja poszłam do sadu i ganiałam się z Mandarynką dookoła drzew. Pozostałe kozy patrzyły na nas z lekką dezaprobatą, ale my nic sobie z tego nie robiłyśmy;). Zanim się spostrzegłam upłynęły owe dwie godziny, a nawet ciut więcej. Zamieszałam miksturę- aksamitnie ściekała po drewnianej łyżce w pożądanej konsystencji płynnego miodu. Przelałam do wyparzonych dwóch słoiczków po dżemie, postawiłam do góry nogami, resztkę zjadłam na gorąco z kromką chleba. Pycha!
Wieczorem postanowiłam wynieść słoiki do piwnicy. Odwróciłam je aby popatrzeć jak miodzik ścieka po ściankach słoików...
Nie chciał, cholernik, ściekać. Stukałam, pukałam- nic. Nieco zaniepokojona otworzyłam słoik- jasna cholera- beton! Stwardniał tak, że zamiast do jedzenia nadawał się do samoobrony. Choć próbowałam wszelkich sposobów, nie udało mi się wyjąć go ze słoika, poszedł do śmieci razem z opakowaniem. I do tej pory nie wiem, co zrobiłam źle. Za długo gotowałam? Złe proporcje? Czy po prostu taki talent ze mnie... Pal licho Internet! Zadzwonię do Olki...
Hm... Chciałam jeszcze zrobić syrop z młodych pędów sosny. Też z neta i też zdrowy. Może się skuszę... Skoro zamiast miodu wyszedł mi beton, to może zamiast syropu wyjdzie jakiś bimberek...?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Lepiej od razu zalej spirytusem:)))
OdpowiedzUsuńChyba masz rację ;)
UsuńKarmel wyszedł.
OdpowiedzUsuńJa b porabala, do drinków jak znalazł.... No ostatecznie do herbaty :) Pozdrawiam. D.
Witaj Dorka. Ale jak ten karmel ze słoika wydłubac ? ;))
OdpowiedzUsuńMłotkiem i dłutem?
OdpowiedzUsuńWiertarką z udarem?
OdpowiedzUsuńSpróbuj, ale młot pneumatyczny będzie lepszy. Albo rozpuść to to spirytusem i powiedz, co wyszło.
OdpowiedzUsuńNiestety, ze wszelkich przetworów tego typu wyleczyło mnie dodawanie ton cukru,a bez cukru to nei to samo i niezbyt trwałe.
OdpowiedzUsuńTo jest minus- fakt. Z drugiej strony nie jesz tego miodu tonami, a lepiej posłodzić herbatę łyżeczką miodu z mniszka, niż samym cukrem. Bilans kalorii wyjdzie podobnie, a bilans witamin i zdrowia będzie korzystniejszy :)
Usuń