a
sobota, 16 maja 2015
Wiejsko, sielsko, choć jakieś zmartwienie zawsze się znajdzie
Jakaś jestem opóźniona. Z opóźnieniem pobiałkowałam drzewka w sadzie, ale kwitły przepięknie i mają mnóstwo maleńkich zawiązków owoców. Maleńkie jabłuszka, kuleczki czereśni i wiśni, żaróweczki gruszek. Na porzeczkowych krzewach wiszą kiści drobniutkich kwiatków i mikroskopijnych kuleczek. Drobne, zielone maliny wywołują ślinotok od samego patrzenia. Krzewy truskawek i poziomek aż huczą od uwijających się pracowicie wśród kwiatów pszczół. Słonko świeci, a ja robię przegląd gospodarstwa i gęba sama mi się śmieje ;)Śmieję się również na widok Mandarynki, która śmiało podgryza już trawę, chrupie marchewki i żuje sianko. Mina mi zrzedła na widok wymion Cytryny. Zaczerwienione, jedno z nich wyraźnie opuchnięte, a strzyki poranione. Poszłam do mojego prywatnego weterynarza- amatora zza płota. Robaczka nie było, ale jego żona skrzyczała mnie, że jeszcze nie odstawiłam Mandarynki od cyca. Stwierdziła, że z całą pewnością to właśnie jest przyczyną złego stanu wymion jej matki. Tak więc Mandarynka idzie od dziś na swoje. Nie za daleko, bo tuż obok boksu mamy i cioci Zarazy, ale zawsze to własne M. Zakasałam rękawy i wzięłam się za przygotowywanie około trzymetrowego mieszkanka. Wyszorowałam porządnie wodą z szarym mydłem, podścieliłam grubą warstwą słomy i... tylko się nie śmiejcie... wrzuciłam kilka starych koców, żeby miała do czego się przytulić, jakby było jej smutno w tą pierwszą, samotną noc ;) Wymiona Cytryny umyłam dokładnie ciepłym wywarem z szałwii i nasmarowałam maścią nagietkową- również według wskazań Babci Robaczkowej. Jeśli nie pomoże, trzeba będzie jakiegoś weterynarza poszukać. No i najtrudniejsze. Musiałam nauczyć się zdajania mleka! I tu znowu pomoc i doświadczenie sąsiadki okazały się bezcenne. Cóż... zabrało mi to dobrą godzinę i niemało strachu, ale gdy częstowałam starowinkę pierwszymi kroplami mleka, byłam tak dumna, jakbym to mleko sama, własną piersią wyprodukowała ;)
Własne, ekologiczne mleko od szczęśliwej kozy, za jakiś czas własne, niepryskane owoce z drzew w sadzie, już dziś własne, zerwane w ogródku kwiaty do wazonów... Cudnie jest...;).
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brawo Mariolka! Nie mam wprawdzie kóz, ale czuję Twoją dumę i upojenie!
OdpowiedzUsuńHana, upojenie za jakiś czas dopiero. Najpierw muszę nauczyć się, jak się kumys robi ;))
OdpowiedzUsuńKumys to chyba od kobyły :))))
UsuńJak go zwał, tak go zwał, grunt, żeby procenty były ;))) Kozis może być ;)
UsuńKiedy już się dowiesz, ja do Ciebie wpadnę. Nie jest to aż tak daleko, więc czujna bądź:)))
OdpowiedzUsuńNo właśnie, tego dojenia też bym się bała ! Rozumiem Twą dumę :) Też bym była !
OdpowiedzUsuńMało nie pekłam ;)))
Usuń