I znowu słyszę ćwierkanie ptaków i gdakanie kur zamiast pisku klaksonów i warkotu silników. Do mego nosa zamiast smrodu spalin docierają świeże zapachy nadchodzącej wiosny, a oczy radują się pierwszymi pąkami, którymi wzbierają gałązki okazałej forsycji. Parę z nich włożyłam do wazonu i z pewnością lada dzień okryją się wesołymi, żółtymi kwiatkami, bo bazie, które stały do tej pory opadły i pokryły obrus przejrzałymi, burymi kłaczkami.
O siedemnastej, po długiej i męczącej podróży, znalazłam się w Choszcznie. Wstąpiłam na pięć minut do Ani, pod której domem zostawiłam samochód na czas mojego wyjazdu i kwadrans później byłam w Jagodzicach. Jakże ciepło na sercu mi się zrobiło, gdy ujrzałam smużkę dymu unoszącą się z komina, która, targana przez wiosenny wiatr, falowała nad dachem domu niczym srebrna wstęga. Usta same rozciągnęły się w uśmiechu, na widok licznych, kolorowych plam, które zakwitły podczas mojej nieobecności. Zrobiłam obchód włości, policzyłam nowe krokusy i padłam do łóżka, padnięta niczym dzik.
Kolejnego dnia, z samego rana przyjechała Anna. Popijając kawę z mlekiem i pałaszując na zdrowe śniadanko eklery, które Anka przywiozła z Choszczna, wróciła mi nadzieja i pogoda ducha. Moja pełna optymizmu kuzynka przekonała mnie, że wystarczy kilka dni pobytu tutaj i okolica przemówi do moich uparciuchów bardziej, niż tysiące słów. Mam nadzieje, że się nie myli. Jerzy i Dawid przyjadą tu na wakacje i mam nadzieję, że już nie wyjadą. A mnie aż dreszcz przechodzi na myśl o kolejnej podróży do Przemyśla za dwa tygodnie, na Święta Wielkanocne. No, ale cóż zrobić... Nie chce Mahomet do góry, góra musi znowu ruszyć zadek ;(
Wracając do Anki- ta kobieta jest niewiarygodna ;) Napchane eklerami i opite kawą ruszyłyśmy do ogrodu. W ramach aerobicu chciałam zagonić ją do kopania grządek, ale Anka znalazła sprytną alternatywę dla zgarbionych pleców i ciężkiej pracy. Patrząc na stadko kur grzebiących zapamiętale na sąsiednim podwórku, wymyśliła co zrobić, żeby się nie narobić ;) Kazała mi pożyczyć kury od sąsiadów i zapędzić do „ciężkiej harówy” na moim ogrodzie, w zamian za pyszne chwaściorki i robaczki, które sobie znajdą ;)Przekonywała mnie ze śmiechem, że mało tego, że zrobię i się nie narobię. Jeszcze zarobię. Bo jeśli jakaś kurka zrobi sobie przerwę w pracy i przykucnie w krzaczkach, to mam gotowy nawóz a może nawet jakiś bonus w postaci świeżego jajka ;) Swoją drogą, jakże intensywnie potrafi pracować mózg, żeby tylko wymyślić jakąś wymówkę od pracy ;)) Im szerzej omawiałyśmy pomysł „kurzego pługa” tym bardziej wydawał mi się wspanialszy. Może kupię kilka kur... ;)Na razie, warzywniak będzie chyba jednak „oazą natury”, bo na samą myśl o kilometrach korzeni traw i perzu, kryjących się w ziemi, zaczynają boleć mnie plecy;)Taa... to kombinatorstwo jest chyba zaraźliwe...
Wieczorem zagadnął mnie dziadek zza płotu. Zapytał, czy zostaję tu na dłużej. Odpowiedziałam, że raczej tak, przynajmniej do końca roku, a on rozjaśnił się jak słoneczko ;) To miłe ;) Na wsi nawet ludzie są inni. Bardziej szczerzy i otwarci na innych, podczas gdy mieszkańcy jednego bloku, lub nawet klatki schodowej kończą swe sąsiedzkie relacje na słowach „dzień dobry” i „do widzenia” A czasem nie ma nawet tego...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz