a

a

niedziela, 15 marca 2015

Grunt- to rodzinka


Wspólny obiad w rodzinnym gronie to jednak podstawa. Z samego rana wsiadłam w auto i pojechałam do Aleksandry. Anka już tam była i wspólnie zaczęłyśmy kucharzyć. To znaczy Olka kucharzyła, a my dwie odgrywałyśmy rolę kuchcików. Piotrek poszedł z dziewczynkami na basen, więc cały dom był do naszej dyspozycji. No cóż... nie miało to w sumie większego znaczenia, bo i tak nie wychodziłyśmy z kuchni ;) Spokojnie, bez pośpiechu, Ola celebrowała przyrządzanie niedzielnego obiadu. Zrobiła zupę- krem z brokułów, do tego przygotowała miskę grzanek z razowego pieczywa, a na drugie danie usmażyła kotlety mielone z ziemniakami i buraczkami. Anna zzieleniała lekko na widok surówki a ja ledwie powstrzymałam się od pustego chichotu na wspomnienie słynnych buraczanych chipsów ;)- link

Po powrocie pozostałych domowników zasiedliśmy do stołu i wśród przekomarzań, śmiechu i lekkiego rozgardiaszu wspólnie zjedliśmy pyszny posiłek. Później dzieci poszły na górę, a my- starzy, usiedliśmy w fotelach z filiżankami kawy. Patrząc na Piotrka siedzącego obok żony i obejmującego ją ramieniem, na Ankę kłócącą się żartobliwie z bratem i ciepły uśmiech Aleksandry, poczułam z całą mocą jak tęsknię za własną rodziną. Kto im pichci zielone zupki i czerwone buraczki? Kto im dogadza i się o nich troszczy? I znów dopadły mnie te cholerne wyrzuty sumienia...

Po południu, już z Rapsodii, zadzwoniłam do Jerzego. Pogadaliśmy o wszystkim po trochu, on o Przemyślu, ja o swojej wsi... Pan Gruba Ryba przyjął w końcu jego projekt i natychmiast zlecił kolejny, Saba obszczekała sąsiada i wywiązała się jakaś pyskówka pomiędzy obszczekanym i moim mężem, skończył się proszek do prania... Słabo jakoś kleiła nam się gadka. Po kilku minutach pożegnaliśmy się. Bez deklaracji o wielkiej miłości, tęsknocie czy czegoś w tym stylu. Zadzwoniłam jeszcze do Dawida. Porozmawialiśmy o szkole, rozrywkach, kolegach... Boże, jak ja za nim tęsknię! Mimo że rozmawiamy przez telefon co kilka dni, to marzę o tym, żeby mocno przytulić mojego dorosłego syna, jak za jego dawnych, smarkatych czasów.

Poszłam do sadu. Przyglądając się swojej robocie sprzed kilku dni i wypatrując pierwszych pąków na gałęziach, robiłam rachunek sumienia. Dziwnie nam się ułożyło. Ja tutaj, oni na przeciwnym krańcu Polski. Każde z nas żyje oddzielnym życiem. Ja maluję drzewa kurzymi kupami, Jurek klika myszką komputera, a Dawid? Nie wiem nawet co robi mój syn...

Wracając do domu, pomiędzy oborą i stodołą podjęłam decyzję. Jadę do Przemyśla. Na kilka dni, może na tydzień. Piotrek i jego ludzie kończą pomału robotę, zresztą znają tu każdy kąt a kawę mogą przez ten czas przyrządzić sobie sami. Porządki w ogrodzie mogą poczekać, a mój związek z Jerzym chyba nie. Musimy porozmawiać twarzą w twarz, popatrzeć sobie w oczy, dotknąć dłoni... Tak...zdecydowanie. Jeśli on nie chce, muszę działać ja. Jutro więc zostawiam Rapsodię w rękach Piotrka i Anki i jadę do domu. Może uda mi się namówić Jerzego, żeby wrócił ze mną? O niczym bardziej nie marzę! Jak to będzie pięknie, gdy w końcu razem tu zamieszkamy i wspólnie będziemy pić kawę na tarasie. Gdy będziemy, ramię w ramię, kopać ogródek, naprawiać płoty, kłócić się o drobiazgi i godzić w sypialni koloru zmysłowego dotyku...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz