a

a

wtorek, 19 maja 2015

Kulinarne gusta i guściki


Przyjechali goście. Właściwie gościówy, bo same tylko babeczki. Z samego rana na podwórku zaparkowała błękitna corsa Anki i wysypało się z niej całe stadko dziewczyn. Duże od razu walnęły się na taras,wołając o kawę, a małe pognały do kóz. Sześcioletnia Hania i dwuletnia Michalinka- córki Aleksandry- ubrane w kolorowe sukienusie wyglądały jak motyle i były równie nieuchwytne ; ) Zanim nastawiłam ekspres do kawy, już zniknęły na łące i do mych uszu dobiegały tylko głośny śmiech i jeszcze głośniejsze meczenie. Nie jestem pewna, kto się śmiał a kto meczał... Porelaksowałyśmy się przy kawce z godzinkę i już małe były z powrotem. Hm... sukienki nie były już takie kolorowe... Tachały olbrzymie bukiety polnych chaboci. Wypatrzyłam kilka kwiatów czosnku niedźwiedziego, kwiatostany babki i łodyżki tasznika. Całe wiechcie drobnych, żółtych jaskrów i pięciorników, oraz fioletowych bluszczyków kurdybanków. Ku mojemu zdziwieniu znalazły nawet kilka rumianków. Zawsze myślałam, że rumianek kwitnie dopiero późnym latem. Nie raczyły jednak wręczyć bukietów nam, tylko pognały do obory i tam porozkładały kwiaty, w kankach i wiaderkach, aby kózkom ładnie pachniało... ; ))) No i oczywiście- jak to dzieci- zaczęły upominać się o jedzenie ; ) Aleksandra- matka Polka- była naturalnie na ewentualność taką przygotowana. Kromki chleba posmarowała masłem czosnkowym, wstawiła do piekarnika i wzięła się za przygotowywanie sałatki. Najprostszej z możliwych. Twaróg, śmietana, szczypior i rzodkiewka. Niby nic, ale jak zobaczyłam ową rzodkiewkę moje miastowe oczy wylazły z orbit! 



 Jędrna, dorodna, twarda i... w różnych kolorach.





Gdy podała sałatkę, aż żal było ją jeść. Czerwone, żółte, fioletowe i białe krążki dookoła pachnącego twarożku, posypanego świeżym, zielonym szczypiorem. A obok czosnkowe grzanki. Arcydzieło! Dziewczynki nie miały jednak za grosz szacunku dla dzieła matki i rzuciły się na salaterkę, zanim zdążyłam uwiecznić dzieło na zdjęciu. My zresztą też szybko otrząsnęłyśmy się z zachwytu i równie pazernie rzuciłyśmy się na wiejskie przysmaki, w obawie, że żarłoczne małe pochłoną wszystko ; )) Kozy jakimś siódmym zmysłem wyczuły chyba, że coś dobrego jest na talerzach, bo przyczłapały z sadu, pokręciły się chwilę po podwórku, po czym schowały się w oborze. Ewentualnie za gorąco im było, bo słonko nie skąpi dziś swej energii i grzeje niczym stuwatowa żarówka. Przedpołudnie upłynęło nam błogo i spokojnie. W porze obiadowej babiniec zaczął się zbierać. Anka miała na piętnastą służbę, a Ola musiała uszykować strawę zapracowanemu i pewnie zagłodzonemu śmiertelnie mężowi; ) Zawołała dziewczynki, które bawiły się w sadzie. Po dziesiątym wrzasku raczyły w końcu przyjść, ale oczywiście mowy nie było, żeby wsiadły do samochodu bez pożegnalnej wizyty w oborze. Chwilę później wyszły. Od razu wiadomo było, że coś jest nie tak. Hanka miała obrażoną minę, a Michalina darła się wniebogłosy. Przeraziłam się! Któraś z kóz- czyli Zaraza z pewnością- bodnęła je rogiem albo zdeptała kopytem... Ręce i nogi całe, krwi nie widać, siniaków bądź guzów też nie... –Co się stało? Miśka darła się dalej, a Hania milczała posępnie. Po prośbach (ja i Anka) i groźbach (Olka) Hania postanowiła w końcu wyjaśnić nam sytuację. Okazało się, że kozy, te niewdzięczne bydlęta, te niewrażliwe paskudy, nierozumne obrzydliwce, zamiast zachwycić się nowym wystrojem obory, zeżarły łapczywie wszystkie, z takim trudem uzbierane przez dziewczynki bukiety... No, takiej zniewagi nie można było wybaczyć! Anka dostała nagłego ataku kaszlu. Olka jakimś cudem zachowała powagę. A ja, gdy przypomnę sobie minę Hani, wciąż jeszcze chichoczę... )

2 komentarze:

  1. Omatkubosku, to sa prawdziwe rzodkiewki??
    Hre, hre ciudna opowiesc o kozich upodobaniach :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć Katarzyna ;) Rzodkiewki są jak najbardziej prawdziwe ;)

    OdpowiedzUsuń