Rychły przyjazd Jurka i Dawida nastroił mnie romantycznie. Cały ranek sprzątałam dom i obejście. Zdawać by się mogło, że czynność ta z romantyzmem niewiele ma wspólnego, ale dla chcącego nic trudnego ;)
Zaczęłam od kurzy. Ścierałam ślady drobnych łapek z szafek i uśmiechałam się do Kubła. Jego słownik i możliwości porozumiewania rozszerzają się z każdym dniem. Gdy trzy tygodnie temu znalazłam pod płotem małą, futrzastą kuleczkę, fukała na mnie ze strachem i popiskiwała żałośnie. Teraz rozmawiamy godzinami. Gdy jest śpiący fuka przyjaźnie, cichutko i dyskretnie. Wiem, że za chwilę nakryje się swoją bujną kitą i uśnie momentalnie tam, gdzie akurat się znajduje. Gdy się obudzi fukanie ma całkiem inny ton. Jest niecierpliwe i ponaglające. Jeść, jeść, jeść... Kuca przed swoją miseczką, chwyta w łapki wiórek marchewki czy jabłka i fukanie zamienia się w apetyczne chrupanie. Czasem, dla żartów droczę się z nim i udaję, że zamierzam odebrać michę. Wiewiór syczy wtedy rozzłoszczony, a jego paciorkowate oczka zwężają się i patrzą na mnie z autentyczną złością. Inny odgłos wydaje, gdy chce się bawić. Przyczaja się niczym dzika pantera, rozgląda dookoła i skacze niespodziewanie. Gdy dostanie się na miejsce, które sobie upatrzył (na przykład na moje plecy), zaczyna latać dookoła jak opętany. Nierzadko wydaje wtedy dziwne odgłosy, które brzmią jakby- pitu,pitu,pitu,uuuuu, a ja wybucham wtedy szalonym śmiechem ;) Rudzielec zerka wówczas na mnie i zeskakuje zdegustowany, nierozumiejąc dlaczego kolumna po której tak fajnie się wspinało zaczyna być mało stabilna, skręcając się i podrygując dziwacznie ;)
Po starciu kurzu wzięłam się za okna. Otworzyłam je na oścież i stałam chwilę, podziwiając jak drobinki kurzu które właśnie starłam, wracają na swoje miejsce. Jak wirują tańcząc w smugach słońca i mienią się wszystkimi kolorami tęczy. Przetarłam pobieżnie szyby wsłuchując się w wiejską muzykę, która z każdej strony dobiegała do moich uszu. Ptaki nieustannie kłóciły się w zaroślach, z Robaczkowego podwórka zabrzmiało pianie koguta, dumnego z którejś ze swych licznych żon a w sadzie Zaraza przywoływała do porządku psotną Mandarynkę. Wyszłam na dwór wyrzucić śmieci do kubła stojącego nieopodal płotu. Znów zamarłam, stojąc jak wryta z pustym wiadrem w ręce, ponownie zachwycając się miejscem, w które rzucił mnie los. Przy akompaniamencie gospodarczych odgłosów, wiatr wygrywał w gałęziach prawdziwą muzykę. Wystarczyło się wsłuchać, a pośród soczyście zielonych liści zabrzmiały walce, sonaty i rapsodie. A gdy do chóru, z głębi lasu włączył się jakiś dzięcioł, to nawet marsze.
Rapsodia to rodzaj pieśni wywodzący się ze starożytnej Grecji. Pochodzi od słów rapto i ode, co w wolnym tłumaczeniu możemy zrozumieć jako „tkana muzyka”, więc, jako nazwa mojego siedliska, pasuje wręcz idealnie. Tkam swe życie w taki wzór, o jakim zawsze podświadomie marzyłam. Czasem jakiś ścieg nie wyjdzie, jakaś nutka zabrzmi fałszywie, wśród harmonii rozlegnie się zgrzytliwy dysonans, ale takie właśnie jest życie. Gdyby nie było łez, nie docenilibyśmy uśmiechu, gdyby nie było tęsknoty, nie docenilibyśmy radości ze spotkania. Gdyby nie było dysonansów, nie zauważylibyśmy harmonii, jaka panuje dookoła nas.
A teraz zdjęcia całkowicie niezwiązane z nastrojem powyższego wpisu. Kubeł- rudy psotnik, niszczyciel, najsłodszy wiewiór świata, całą rodzinę okręcił z łatwością dookoła swej rudej kity i wszedł nam na głowy. Dosłownie ;))
O rany! On się wybiera na wolność? Nie wygląda na stęsknionego za knieją:)))
OdpowiedzUsuńJak poczuje zew natury to pryśnie .
UsuńNa razie my robimy za drzewka ;)
UsuńTak życie jest dwubiegunowe .
OdpowiedzUsuńŻeby tylko dwu ;) Na każdym rozdrożu stoisz i kminisz ostro, która droga doprowadzi cię do celu, a która wręcz odwrotnie.
UsuńOd scierania kurzy, poprzez rapsodie do harmonii, prawdziwa z Ciebie filozofka:)
OdpowiedzUsuńNo wiesz... hm... ten płyn do mebli był chyba na alkoholu... ;)
Usuń