a
czwartek, 11 czerwca 2015
Syzyfowe prace
Biedny był ten Syzyf. Pchał i pchał wielki głaz pod stromą górę bez najmniejszej nadziei na zakończenie roboty. Mam czasem wrażenie, że w poprzednim życiu byłam właśnie Syzyfem. Myję podłogę, szoruję, pucuję, za chwilę wchodzi ktoś z remontowej ekipy i moja podłoga wygląda jakbym przez miesiąc szmatą jej nie ruszyła. Myję gary, wycieram, układam w szafkach- po obiedzie zlew zawalony nimi z powrotem. Obieram tonę ziemniaków, klepię schabowe, układam na talerzu artystyczne kompozycje- znikają za chwilę i talerze znów zmieniają się w stertę brudnych naczyń. I od nowa, w kółko Macieju. Trudno. Taki los, przeznaczenie, fatum, czy jak to tam zwać. Jeśli jednak przez własną głupotę tracę dzieło, które wykonywałam długie miesiące, poświęcałam mu każdą wolną chwilę i cieszyłam się do niego, niczym głupi do sera- to jasny szlag trafia mnie na miejscu. Waliłabym się w swój pusty łeb, oblała smołą i obsypała pierzem, ale co to da? Syzyfowy kamień piznął w dół i już go nie odzyskam.
O czym mowa? O obrusie. A dokładniej rzecz biorąc, o wielkim kawale płótna, który lada dzień (no dobra, lada miesiąc) obrusem miał zostać. I to nie byle jakim, nie szmatką rzuconą niedbale na kawałek blatu, ale moim prywatnym, własnoręcznie wykonanym arcydziełem, który chwalić mieli pod niebiosa wszyscy goście, a Olka miała wręcz zzielenieć z zazdrości. Teraz zzielenieje najwyżej ze złości, że tyle jej pracy poszło w piz...u. A właściwie zczerwienieje... Kiedyś trochę haftowałam. Nic wielkiego: małe serwetki pod filiżanki, nieduży ażurowy bieżnik... Nie mam w tej dziedzinie większych umiejętności, ale od czego Olka? Pod jej dyktando odkalkowałam wzór. Wijące się kwiatowe pędy, delikatne listeczki i pękające pąki. Okazałe kielichy dzwonków i niesforne maki... A dookoła obrębiony (tak się na to mówi?- Chyba nie, ale wiecie o co chodzi)) ażurowymi, baaardzo skomplikowanymi motylami, które w przyszłości miały być, za pomocą haftu richelieu, ożywione ; ) Olka załatwiła skądś dziwaczne żelazko ze stacją parową i pokazała mi jak mam zdekatyzować- czyli zahartować gorącą parą- tkaninę. Przypominała krok po kroku – jak dzielić mulinę na pół, jak prowadzić igłę, aby powstał wypukły ścieg i w końcu jak go „atłaskować”, aby wzór wyglądał naprawdę pięknie. Prułam co najmniej ze sto razy. Ba, zanim nauczyłam się wkładać materiał w tamburynek (jak nazywa tamborek Hanka), minęło sporo czasu. Nie będę zanudzać Was szczegółami. W każdym razie w końcu załapałam o co chodzi i robota naprawdę zaczęła sprawiać mi przyjemność. Wyciągałam obrus z szuflady, chociaż na kilka minut. Pomiędzy dojeniem Cytryny a wypuszczeniem kóz na pastwisko potrafiłam usiąść na chwilę w bujaku i machnąć kilka razy igłą. Tak też zrobiłam dzisiaj. Siedziałam na podłodze w salonie z tamborkiem w dłoni i bawiłam się w hafciarkę. Wyhaftowałam trzy centymetry, sprułam dwa i od nowa ; ) Przez uchylone drzwi tarasu dobiegło mnie wołanie babci Robaczkowej. Kochana sąsiadka miała dla mnie kilka jaj od swoich kurek. Odłożyłam me arcydzieło i podeszłam do płotu. Porozmawiałyśmy chwilę i od słowa do słowa wymknęło mi się- jasna cholera- że botwinka za mną chodzi. Pani Wiesia od razu zaproponowała swoje warzywa. Poszłyśmy więc po młodziutkie buraczki do wypieszczonego ogródka starowinki. Wstyd mnie lekki ogarnął, bo w moim warzywniaku kozy jedynie mają używanie. Obiecuję sobie, że w przyszłym roku... i tak dalej ; ) Zeszło nam trochę. Po buraczkach koper, szczypiorek... – Jak to bez rzodkiewki? No co ty Mariolciu — bez rzodkiewki to nie botwinka... Babunia podała mi jeszcze kilka przepisów na różne wersje rzeczonej botwinki i dopiero po około godzinie wróciłam do domu.
Cóż to jest godzina... 60 minut, 3600 sekund, milisekund cholera wie ile... Myślę jednak, że aby zniszczyć dzieło mojego życia, ten wstrętny pasożyt, którego nieopatrznie uratowałam od niechybnej śmierci, przez którego nie spałam kilka nocy, którego kilkakrotnie ratowałam z różnych opresji (na przykład ściągałam z połowy firanki), potrzebował zaledwie kilka minut. Gdy weszłam do salonu, załamałam się dokumentnie. Na moim obrusie siedział rudy bandzior i ostrzył sobie pazury i zębiska na co piękniejszych ściegach!!! Porwałam zgwałconą tkaninę, przytuliłam do serca i zapłakałam gorzkimi łzami nad nędznymi resztkami, które jakimś cudem uchowały się przed bandytą. Nie ma co ratować. Nici poszarpane, materiał podziurawiony, okupkany nawet w kilku miejscach... A Kubeł siedzi na środku pokoju i bezczelnie udaje, że nie wie o co chodzi.
Zamknęłam kryminalistę w pierdlu. Zatrzasnęłam ze złością drzwiczki klatki i dodatkowo zakryłam ją mściwie resztkami mojego arcydzieła. Niech siedzi w ciemności i zastanawia się nad swoim czynem!
Po dziesięciu minutach go wypuściłam... Piszczał tak żałośnie... Chyba żałuje nie?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
OOOOOOOOOOOO rany Mariolcia Ty to masz szczęście ,albo Ci dzieci kwiaty obskubią ,albo taki bandzior ....ech .
OdpowiedzUsuńAni chybi żałuje abo i nie ,tylko co takiemu zrobisz ? Taka jego natura :)))
Mario- nie chcesz czasem wiewióra? Za darmo oddam. Albo i dopłacę ;) Siostrzenice zresztą też mogę dorzucić ;)
UsuńO biedna Mariolu i dziele hafciarski!
OdpowiedzUsuńŻal wielki,ale cóż poradzisz ,,stałosi
Rudy bandzior rosnie i bryka,chyba szybko będziesz go adoptować do natury?
Czytałam, że młode wiewiórki usamodzielniają się w połowie lipca. Myślę że do końca czerwca na pewno zostanie ze mną, a później pomalutku zacznie się wyprowadzać. No, chyba że wcześniej to on mnie z domu wyrzuci ;)
UsuńOesssu i ranyjulek. Nawet Czajnik nie dałby chyba rady. Ale Wiesiek taki słodki, jak mu nie wybaczyć, jaaaak?
OdpowiedzUsuńCo tam Czajnik. Co tam tygrys szablozębny wobec tej rudej bestii... ;)
UsuńNie znasz Czajnika...
UsuńAch to sprawka Wiewióra!!! :)))) Myślałam, że kota i zastanawiam się co to za charakter... :)))) Nie sorki, kto by to nie był, współczuję, naprawdę współczuję ale że to Wiewiór... widze, po komentarzach, że imię przypadło Ci do gustu... to jakoś tak inaczej do tego podchodzę :)))))) Słodziak :)))) Czuję, że to jednak trochę twojej winy czy niedopoatrzenia. Bo zobacza...
OdpowiedzUsuńSama napisałaś ,,Tak też zrobiłam dzisiaj. Siedziałam na podłodze w salonie z tamborkiem w dłoni i bawiłam się w hafciarkę. Wyhaftowałam trzy centymetry, sprułam dwa i od nowa "
Wiewiór na pewno obserwował twoje poczynania i co widział? Wychawtowałaś trzy cm a sprułaś dwa, czego więcej zrobiłaś? Prułaś, więc Wiewiór postanowił Ci pomóc :))))))))))) Ależ on jest inteligentny i może nawet umie liczyć, w końcu jak tak zbierają te orzechy i żołędzie to kto wie? Może i matematykę mają opanowaną a na pewno co jest większe i mniejsze :)))))
Moc uścisków :D
Mam nadzieję, że poprawiłam Ci chociaż troszkę humor :))))
Kurcze, Agatek. Z tej strony nie spojrzałam ;))) Masz niestety rację, że to moja wina. Schowanie dzieła do szuflady zajęłoby mi minutę. Co tam minutę, dwie sekundy... Zemściło się moje własne roztargnienie i bezmyślność bo obwiniać wiewióra to tak, jakby do kur mieć pretensje,że dżdżownice z ziemi wygrzebują. Z drugiej strony, na kogoś trzeba zawsze zwalić, nie? ;)
UsuńJakbyśmy wiedzieli, że upadniemy to byśmy usiedli itd... Myślę, że warto się zastanowić dlaczego to zrobił? Może potrzebuje czegoś takiego do rozwoju? Nie wiem ćwiczenia pazurków? - wymyślam, to Ty jesteś zastępczą mamą :))) Moc uścisków dla Was na weekend.
UsuńJakbyśmy wiedzieli, że upadniemy to byśmy usiedli itd... Myślę, że warto się zastanowić dlaczego to zrobił? Może potrzebuje czegoś takiego do rozwoju? Nie wiem ćwiczenia pazurków? - wymyślam, to Ty jesteś zastępczą mamą :))) Moc uścisków dla Was na weekend.
UsuńTakiemu słodziakowi wszystko się wybacza :)
OdpowiedzUsuń