a

a

niedziela, 20 grudnia 2020

Przedświąteczny czas

 Boże Narodzenie czai się za drzwiami. Właściwie stoi już w progu i tylko czeka kiedy skończę przygotowania, aby z rozmachem wejść do środka. No, w takim razie jeszcze trochę poczeka… 

Te święta będą dziwne, podobnie jak dziwny był cały mijający rok. Bez rodziny, znajomych i przyjaciół, tylko w najbliższym gronie. Pasterkę można ewentualnie w tv obejrzeć, a opłatkiem podzielić się jedynie z własnym ego. I co z Mikołajem? Śnieżynka, elfy i renifery to już tłum przekraczający narzucone przez rząd normy. Całe choć szczęście, że godzina policyjna obowiązuje jedynie w noc sylwestrową, bo jakby hojny święty w czasie roboty zainkasował mandacik, to byłby już ewidentny skandal.

Siedzę sobie z kotem na kolanach, popijam kawę z imbirem i goździkami, obserwuję akrobacje sikorek dziobiących zapamiętale kawał słoniny i planuję robotę. Okna trochę brudne, ale coś tam jeszcze widać. Wytrę tylko ślady kocich łap z parapetu i będzie dobrze. Każdego roku starałam się jakoś przyozdobić podwórko i dom, lecz skoro gości nie będzie i nikt nie zachwyci się migającymi lampkami, to wcisnę tylko w doniczki kilka świerkowych gałązek, ciachnę sekatorem różę ustrojoną czerwonymi owocami i sprawa będzie załatwiona. 

Jedzenie. Moja mama robi wspaniały barszcz, lecz choć odziedziczyłam po niej wiele cnót (no wiecie, skromność, gospodarność, pracowitość itd.), to jednak barszcz najlepiej wychodzi mi z torebki. Żeby nie było już tak całkiem na leniucha, dodam wody z moczenia grzybów, ząbek czosnku, wrzucę jakiegoś liścia i będzie prawie jak domowy. Młody nie lubi karpia, a starszy nie lubi śledzi, więc ryby mam z głowy. Zamrożone niegdyś pierogi teraz będą jak znalazł. W piwnicy czeka na konsumpcję słoik bigosu. Sałatkę machnie się raz, raz. Mrożonka z pokrojoną marchwią, puszka groszku, druga z kukurydzą. Do krojenia ziemniaków zagonię Chłopa. A co, niech też się trochę udzieli! Młodego wyślę do piwnicy po ogórki, to przy okazji przyniesie i bigos. 

Choinka. Koniecznie żywa, pachnąca i do samego sufitu. Uwielbiam ubieranie świątecznego drzewka. Wyciągam z szaf pudła z kolorowymi bombkami, łańcuchami i sznurami światełek. Przymierzam, przewieszam, oplatam, w tle lecą świąteczne przeboje a ja czuję się jak dziecko. No tak. Wszystko super pięknie, lecz za jakiś miesiąc, gdy opadające igły zaczną zaśmiecać podłogę trzeba ją będzie rozebrać, a tej czynności szczerze nie cierpię! Mój wzrok zahaczył o olbrzymi słoik upieczonych w przypływie veny pierników.


Tak! W tym roku zrobię choinkę samorozbieralną. Pierniki, ciasteczka, cukierki, łańcuch z fistaszków. Zanim choinka zacznie gubić igły, na gałązkach oprócz nich nic już nie zostanie. Kurczę, oby zostało trochę smakowitych ozdób choć do świąt… A, co tam! Taka zielona i pachnąca nawet bez zdobniczych motywów jest nastrojowa i cudna.

To będą dziwne święta, lecz może wcale nie gorsze? Bez spinania się i pośpiechu. Bez gonitwy po marketach, łamania głowy nad wyborem dziesiątek prezentów, szykowania galowych strojów i obawy czy wszystko się uda. Choć lubię typowy, przedświąteczny galimatias, pasuje mi również bezstresowe podejście, na które mogę sobie pozwolić w tym dziwnym roku. Czasami trzeba odpuścić. Zamiast dwunastu dań uszykować trzy ulubione, usiąść do stołu w piżamie, olać wiadomości i włączyć rodzinny film i po prostu cieszyć się chwilą.

Skończyłam kawę, odstawiłam kubek i wzięłam do ręki gąbkę. Hm… w sumie te odbicia kocich łapek aż tak mi nie przeszkadzają. Zresztą, za godzinę parapet będzie wyglądał dokładnie tak samo.


Uśmiechnęłam się do kota, wypuściłam go na dwór i wstawiłam wodę na herbatę. 

Cóż, wygląda na to, że jestem już wyrobiona 😉