a

a

piątek, 31 maja 2019

Empatia, asertywność i kultura osobista

Różnie plecie się na świecie. 
Raz wszystko idzie jak po maśle: lwy baranieją, barany potulnieją i nawet róże z własnej woli ochoczo przygładzają swe ostre kolce. 
Innym razem los chichocze. Proste staje się trudnym, oczywiste okazuje się kontrowersyjnym, to co miało być słodkie zmienia smak na gorzko-kwaśny, a wszystkie zdarzenia kończą się odwrotnie proporcjonalnie do zamierzonych finałów. 
Gdy mamy z górki łatwo jest być grzecznym, empatycznym i kulturalnym, a asertywność staje się pojęciem abstrakcyjnym. Gorzej gdy banalna, wydawałoby się sprawa, rośnie do rangi lodowej góry, a ty czujesz się jak ten biedny Titanic. Kminisz ostro skąd ta góra, skoro przed chwilą były tu jedynie łagodne fale, zastanawiasz się gorączkowo jak wybrnąć z niespodziewanej sytuacji, choć ostatecznie doskonale zdajesz sobie sprawę, że obojętne co postanowisz i czego nie zrobisz i tak zdarzy się spektakularna katastrofa.

Jedzie sobie na przykład gość samochodem. Gra muzyczka, pełny bak, w domu czeka pyszny obiad, albo inne przyjemności. Kierowca odprężony, uśmiechnięty, pełen dobrych emocji. I nagle jakaś baba perfidnie i po chamsku wymusza pierwszeństwo na skrzyżowaniu. Nic się nie stało, zmieszana kobieta przeprasza, ale dobre emocje diabli wzięli. Facet wyskakuje z auta, rzuca wiązankę, wspina się na wyżyny elokwencji wypluwając obrazowe inwektywy, od głupiej krowy począwszy, na ślepej małpie skończywszy. Wraca do domu, poklnie jeszcze trochę i zapomina. Dwa dni później idzie na umówioną wizytę stomatologiczną. Tak- zgadliście! Głupia krowa wita go zjadliwym uśmiechem, sadystycznie eksponuje narzędzie tortur i zaprasza gościa na fotel. No- Titanic przy tym to pryszcz!


Albo odwrotnie. 
Pani doktor zmęczona długim dyżurem niecierpliwie zerka na zegar — jeszcze kwadrans. Myślami jest już w innym świecie: w domu sajgon, obiad nieugotowany, dzieci trzeba na angielski, basen, tańce porozwozić... Wskazówki przesuwają się miarowo... Jedną nogą kobieta jest już w drzwiach, gdy do gabinetu pakuje się jakiś pacan. Jęczy. Tu go boli, tam strzyka, spać się nie da, może skierowanie na tomograf?, może do specjalisty?, recepta chociaż? Pani doktor wyprasza pacjenta i zamyka drzwi. No, bez przesady! Co to? Misja? Czy ona jedna w tej przychodni pracuje? Przecież na drzwiach wyraźnie są wypisane godziny przyjęć. Tłustym drukiem trzeba, żeby zrozumieli? Nie mógł wcześniej zachorować? 
Wraca do domu, ogarnia niecierpiące zwłoki tematy, wieczorem siada przed tv z kieliszkiem wina w dłoni, a tu pech! Prądu nie ma, telewizor odmówił współpracy, lodówka nie chłodzi, zamrażarka... No tragedia! Łapie kobieta za telefon, dzwoni na pogotowie energetyczne, czeka niecierpliwie przestępując z nogi na nogę, bo ulubiony serial właśnie się zaczyna. Dzwonek do drzwi. Leci pędem, otwiera... W drzwiach stoi odesłany pacjent i poprawiając wiszącą na ramieniu torbę uśmiecha się z mściwą satysfakcją.




Empatia to bardzo pożądana cecha. Wrażliwość i współczucie nigdy nie powinny wyjść z mody. Asertywność, którą mogę chyba określić mianem autoempatii, jest równie ważna. W świecie pełnym cwaniaczków, wykorzystywaczy i manipulantów umiejętność powiedzenia słowa „nie” jest niezbędna do zachowania zdrowych zmysłów. Jednak bez kultury osobistej, tej najzwyklejszej, polegającej na umiejętności prowadzenia grzecznej rozmowy, używaniu słów „dziękuję” i „przepraszam”, odrobinie cierpliwości i zwykłej, ludzkiej życzliwości, stajemy się po prostu banalnymi, prymitywnymi chamami.

piątek, 10 maja 2019

Robota nie.. hm... Golgota

Krótko dziś będzie i węzłowato, gdyż chcę się podzielić z Wami moją radością. Radością z tego, iż na moje rancho przyjechali dziś nowi pracownicy. Darmowi. No, za żarcie. 

Co tu kryć, do najpracowitszych to ja niestety nie należę. Lubię mieć zrobione, lecz jeśli wiąże się to z jakimś wielkim wysiłkiem, wyrzeczeniami i bolącym krzyżem- to dziękuję, obejdzie się. Nie jestem też, hm... również niestety?, specjalnie pedantyczna. Niektórzy być może powiedzieliby nawet po chamsku, że bałaganiara ze mnie. Ale co tam, to też mam w nosie ; ) Nie przeszkadza mi mniszek w trawniku ani kępy pokrzyw pod płotem. Nie dostaję palpitacji serca, gdy na wyjściowym płaszczu znajduję kocie [nie psie jeszcze, niestety] kłaki. Uważam, że kwiaty ostów są przepiękne, a z koniczyny robię bukiety do wazonów. Hrehrehre- wiem, nie komentujcie ; ) 
No, ale wracając do sprawy mej pracowitości. Własna marchewka i buraczki, nie wspominając o ogórkach, byłyby jednak wskazane. Dlatego też popełniłam- tzn. zleciłam do popełnienia, grządki warzywne w skrzyniach. Takich porządnych skrzyniach- prawie do kolan. Służą mi już trzeci rok i sprawdzają się genialnie. Nie trzeba przekopywać ani grabić, plewienia tyle co nic, czasem zlać wodą, a gotowe plony można zbierać lekko tylko ugiąwszy kolana. Jedyny mankament to ubytki ziemi. Skrzynie nie są jakieś wielkie: 1.5 m / ok. 3m, lecz głębokie. Pomimo ściółkowania i dorzucania jesienią, hm... umówmy się że średnio przerobionego kompostu, ziemia bardzo osiada. Musiałabym chyba ze dwieście worków z ziemią kupić, a i tak pewnie nie zapełniłabym skrzyń do pełna. Zresztą co to za ziemia z worków- pozbawiona robaczków i ogólnie rzecz biorąc- jałowa. Przydałoby się więcej własnej naprodukować. Odpadki z kuchni, trawa z koszenia, opadłe jesienią liście... Surowca jest dużo, tyle tylko, że kompost robi się dużo wolniej, niż bym chciała i potrzebowała. Dwa lata temu wpuściłam do grządek kilkanaście zakupionych w sklepie wędkarskim, wyratowanych od niechybnej śmierci w rybich pyskach dżdżownic, ale oczywiście nie mam nad nimi kontroli. 
Teraz postanowiłam iść na całość. 

Uwaga- dla niektórych Czytelników zdjęcia, choć marnej jakości, mogą być drrrraaastyczne ;) 
Dziś, jakąś godzinkę temu przyjechał kurier. Wręczył mi pakuneczek.



A w pakuneczku? 






1000 sztuk- a co! 
Chwilę po wpuszczeniu dżdżownic na nową chatę wyglądało to tak. 



Dwie minuty później wiły się tylko pojedyncze spóźnialskie, 



a po kolejnej chwili wszystkie Madzie zakopały się w przygotowanym podłożu. Sezon wegetacyjny dopiero się zaczyna, mam więc nadzieję, że jesienią cudnego kompostu mi nie zabraknie. Dodatkowo żarłoczne kalifornijki zutylizują masę biologicznych odpadków, a w bonusie otrzymam płynny biohumus- cudowny eliksir do podlewania kwiatów w doniczkach. No, przynajmniej taki jest plan. A na razie lecę zobaczyć, czy pracownicy nie rozleźli mi się po garażu...

edit 13.05.
Tak to wygląda dzisiejszego wieczoru ;)



edit2 21.08
Minęły trzy miesiące. W pojemniku mam już następne pokolenia. Madziunie małe jak paznokieć, białe niteczki i żółciutkie jajeczka- czyli chyba spodobała się im robota u mnie ;)
A wermikompost... miodzio! Grudkowaty, wilgotny i pachnący wiosenną ziemią.
To była dobra myśl! ;)