a

a

piątek, 22 czerwca 2018

Ostatnie pożegnanie

Wszyscy wiemy, że nie jesteśmy wieczni. Że kiedyś musimy odejść z tego świata. Dokąd? To już zależy od wiary i światopoglądu. Jedni odchodzą do Nieba, drudzy do innego wymiaru, kolejni reinkarnują się w ciałach różnych istot, a jeszcze inni nigdzie nie odchodzą, a po prostu umierają. Bez żadnych teologiczno-filozoficzno-duchowych dywagacji zamykają oczy, ich ciała zamieniają się w proch i koniec pieśni. 
Nie wiem komu jest łatwiej. Czy tym, którzy wierzą w życie po śmierci i nieśmiertelną duszę, czy raczej tym, którzy za życia nie martwią się sądem ostatecznym? Tak całkiem szczerze powiedziawszy, sama do końca nie jestem przekonana do której grupy ja się zaliczam. W trwodze wyciągam ręce po pomoc do jakiejś wyższej siły, obiecuję poprawę i proponuję ofiarę [przysięgam, nigdy więcej nie przekroczę prędkości, tylko niech ten policjant nie wlepia mi mandatu...], lecz gdy wszystko dzieje się po mojej myśli szybko zapominam o swej pobożności. 
Chyba jednak mam nadzieję, że po ziemskim życiu coś, gdzieś mnie jeszcze czeka.



Tak się złożyło, że w przeciągu kilku zaledwie dni uczestniczyłam w ostatnich drogach dwóch osób. Obu zmarłych znałam dość dobrze. Pierwszy z nich, ponad osiemdziesięcioletni mężczyzna, był katolikiem i pewnie wierzył, że obudzi się gdzieś tam po drugiej stronie. Drugi był ateistą i nie łudził się mrzonkami o wieczności. 
Rodzina pierwszego, również wierząca, zorganizowała tradycyjny pogrzeb. Jak na ironię losu pogoda była przepiękna. Słonko świeciło, a ptaki prześcigały się w namiętnych trelach, nie zwracając w ogóle uwagi na stojącą obok trumny żonę staruszkę, żałobników z wieńcami, ani monotonny występ księdza. Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz... Żegnamy umiłowanego męża, ojca, dziadka... Chryste pociesz pogrążoną w żalu rodzinę... Obyś spoczywał w pokoju... Znałam zmarłego dość dobrze. Nie był dobrym człowiekiem, choć słuchając słów księdza mogłoby się wydawać, że był to anioł wcielony. Pił, a po pianemu bił, wyzywał, poniżał i obrażał. Według mnie nie zasługuje na spoczynek w pokoju, nie był ukochanym mężem, ani ojcem, a rodzina nie pogrążyła się w żalu, lecz w końcu odetchnęła z ulgą. Ale... co ja tam wiem. 
Na końcu ceremonii rodzina podziękowała księdzu za jego posługę. Ksiądz przyjął podziękowania i mało dyskretnie napomknął, że w brzuchu mu burczy, więc wdowie nie pozostało nic innego niż zaprosić go na stypę.

Drugi pogrzeb był ceremonią świecką. Bez księdza, kwiatów i zawodzącego żałobnie organisty. Lał deszcz. Nieliczna rodzina stała przy urnie z prochami zmarłego, liczni znajomi trzymali w dłoniach zapalone znicze, a całe stado ciekawskich, z wypiekami na twarzy oglądało niecodzienne w małym miasteczku „widowisko”. Mistrz ceremonii wspominał zmarłego. Opowiadał o jego dobrych i złych cechach. O jego pasjach i zainteresowaniach. O jego błędach. O wyborach - zarówno tych dobrych, jak i złych. Przytoczył kilka zabawnych anegdot. 
Łzy ciurkiem płynęły po mojej twarzy. Czułam, że żegnam konkretnego człowieka, a nie uczestniczę w kolejnej sztampowej, żałobnej uroczystości. Gapie za moimi plecami również umilkli, a na ich twarzach malowały się autentyczny smutek i współczucie. Żegnając się, mistrz ceremonii podziękował rodzinie za zaszczyt, jakim było dla niego pożegnanie zmarłego. Postawiliśmy znicze, złożyliśmy kondolencje i rozeszliśmy się do domów.

Długo jeszcze myślałam o tym pogrzebie. Bez konwenansów i rytuałów. Bez manier.
Może czasem tak właśnie trzeba? Prosto i od serca. Bez klepania wyświechtanych regułek, sztywnego trzymania się przyjętych zwyczajów i liturgicznych ceremoniałów? Czy ksiądz może być mistrzem ceremonii, a nie zwykłym wyrobnikiem? Czy stać go na prawdziwe współczucie lub chociaż odrobinę empatii? Nie wiem. Wiem za to, że choć dalej nie potrafię określić swego wiaropoglądu, ten świecki pogrzeb poruszył moją duszę i skierował myśli do Boga, a  katolicki wzbudził niechęć do Kościoła i oddalił od wszelkich mistycznych refleksji.