a

a

środa, 25 lutego 2015

Burak kontra ziemniak(opodobny)


Bratanica Ani- Hania- miała wczoraj urodziny. Dorosła kobitka się z niej zrobiła, skończyła już całe siedem lat ;) Oczywiście był Kinderbal, a dzisiaj my — starzy, przyszliśmy powyjadać pozostawione przez dzieci resztki. Anna kupiła dostojnej jubilatce pięknie wydany zbiór opowiadań o zwierzętach Jana Grabowskiego, z bajecznie kolorowymi ilustracjami i mega pakę chipsów. Ja szarpnęłam się na zestaw do kreatywnej zabawy, bo Hania jest nieodrodną córką swojej matki. Podobnie jak Aleksandra, mała uwielbia lepić, rzeźbić, malować i w ogóle wyżywać się twórczo. Jest też bardzo wygadana i aż niemożliwie inteligentna. Anka twierdzi, że po niej i całkiem możliwe, że ma rację ;)

Tak więc objuczone zapakowanymi w kolorowy papier prezentami, pojawiłyśmy się u Aleksandry w porze poobiedniej. Otworzyła nam podekscytowana jubilatka i po szybkich uściskach od razu zajęła się antykreatywnym zajęciem, czyli rozszarpywaniem pracowicie przez nas opakowanych paczek. Jej oczy zabłysły na widok mojego zestawu. Uśmiechnęła się szeroko, widząc książkę. Ale satysfakcja, która zakwitła na jej twarzyczce, kiedy triumfalnie wyjęła pakę chrupek, kompletnie mnie zaszokowała. Z satysfakcją pomachała chipsami, przed oczami zbaraniałej nagle matki.
-Widzisz?
W tonie jej głosu usłyszałam złość i obrazę, ale również zadowolenie. Zgarnęła swoje prezenty, spojrzała jeszcze raz na Olę, machnęła włosami i z zadartym nosem poszła do siebie. Spojrzałyśmy z Anką na siebie nie wiedząc, o co chodzi, lecz kobiecą intuicją wyczuwając jakieś spięcie między matką i córką. Olka westchnęła tylko smętnie, zaprosiła nas gestem do salonu i poszła do kuchni zrobić kawę. Powstrzymałyśmy się od komentarzy i domysłów, bo na zrobienie kawy gospodyni potrzebowała zaledwie krótkiej chwili. Okazało się, że dzieci nie pożarły na szczęście wszystkiego, bo razem z filiżankami Ola wniosła dwie salaterki jakichś przekąsek. Dziwnie wyglądały...

Pisałam już o Aleksandrze. Jest to kobieta o troskliwym sercu, próbująca dogodzić wszystkim nie bacząc na własną wygodę. Okazało się, że w trosce o zdrowie dzieci, na Haniną imprezę urodzinową naszykowała własnoręcznie różnych zdrowych przysmaków. I o te przysmaki właśnie poszło. Kilka miesięcy temu obie dziewczynki- Hania i jej siostra Michalina, struły się paskudnie jakimś jogurtem, kupionym w supermarkecie. Od tej pory Olka dmucha na zimne i stara się nie podawać jedzenia, którego pochodzenia nie jest w stu procentach pewna. A że dzieci właśnie niezdrowe przekąski jedzą najchętniej, matka Polka postanowiła zrobić chipsy z warzyw. Hanka, po spróbowaniu stwierdziła, że są ohydne i nie będzie podawać paskudztwa swoim gościom, zażądała kupna niezdrowych, tłustych, ale za to przepysznych chipsów w sklepie, Ola odmówiła i kłótnia na śmierć i życie gotowa. Kinderbal nieudany, jubilatka naburmuszona, matka wściekła... no, ale chociaż dzieci przeżyły.
Buraczano- selerowe chipsy straszyły w salaterkach, ale Olka tak błagalnie patrzyła, że nie mogłyśmy odmówić. Anka przeprosiła ją za swój tak nietrafiony prezent i chyba z powodu wyrzutów sumienia, pakowała do ust plasterek za plasterkiem, mlaskając ze smakiem.

Uwielbiam buraki. Jako przystawkę na zimno i na ciepło, barszcz mogę jeść raz w tygodniu, malutkie, marynowane buraczki wyciągam łapczywie ze słoika i jem niczym cukierki. Ale te chipsy były naprawdę OHYDNE!
Posiedziałyśmy trochę, poplotkowałyśmy, spiłyśmy kawę i ruszyłyśmy z powrotem do domu. Po drodze Anka zatrzymała się przed spożywczakiem i bez jednego słowa, porozumiewając się wzrokiem, zapakowałyśmy do koszyka wielką pakę chipsów. Niezdrowych, tuczących i pełnych trujących E.

I tak sobie myślę, czy świat się zawali, jeśli raz na jakiś czas pozwolimy sobie (i naszym dzieciom) na lekką rozpustę? Nie na co dzień, nie na każde żądanie, prośbę czy groźbę. Ale od święta. Na przykład na urodziny... Czy my dorośli zawsze musimy mieć rację i postawić na swoim za wszelką cenę? Za cenę radości jubilatki w tym jednym, szczególnym dla niej dniu? Czy uszczęśliwianie na siłę sprawia radość komukolwiek?
To super, że jest moda na eko. Dobrze, że jesteśmy coraz bardziej świadomi wartości naturalnych metod produkcji i życia w zgodzie z przyrodą. Ale nie dajmy się zwariować. Pozwólmy sobie czasem na coś niezdrowego. Tak dla zdrowia.



Wieczorem Anka zapowiedziała, że jeśli na obiad podam buraki w jakiejkolwiek postaci, to wykupuje karnet na służbową stołówkę ;)

niedziela, 22 lutego 2015

Moje miasto


Mieszkałam w Przemyślu dwadzieścia lat. Tutaj wróciłam zaledwie dwa miesiące temu, ale mówiąc- moje miasto- mam na myśli właśnie Choszczno. 23 lutego 1945 roku Choszczno wróciło do Polski. Z tej okazji odbyły się uroczystości i wspaniała inscenizacja zdobycia miasta przez wojska polsko- radzieckie.



Anka obstawiała imprezę z racji zawodu, a ja z przyjemnością się do niej przyłączyłam. Prawdziwi fascynaci historii, z drobiazgowymi szczegółami odtworzyli akcję. Oprócz wojsk byli również cywile, ubrani w stroje z tamtych czasów, czołgi i działa przeciwpancerne. Wybuchały granaty, obie armie wymieniały ogłuszające serie z karabinów, gęsto ścielił się trup. Pękały woreczki z jakimś czerwonym płynem, zwiększając autentyczność inscenizacji i powodując, że momentami włos się na głowie jeżył. Gdy miasto zostało zdobyte a pośród palących się ognisk i leżących dookoła ciał, zwycięzcy żołnierze oddali salwę honorową ku czci prawdziwych bohaterów z 1945 roku, autentycznie się popłakałam.


Później, jak zwykle na tego typu imprezach, dzieciaki rzuciły się na trawniki w poszukiwaniu łusek, pakowały się do czołgów, mamy pozowały do zdjęć z przystojnymi żołnierzami... No i oczywiście prawdziwa, wojskowa grochówka. Gorąca, podana w blaszanych menażkach, jedzona plastikową łyżką i zagryzana pajdą chleba. Nie ma nic pyszniejszego! Nigdy w życiu nie ugotujesz takiej zupy w domu. Chyba nawet Olka nie sprostałaby temu zadaniu ;)
Anka musiała zostać do końca, a ja wróciłam do domu, odpaliłam neta i poczytałam sobie o moim mieście.


 Według Wikipedii, Choszczno to miasto znajdujące się w południowej części województwa zachodniopomorskiego, umiejscowione na pojezierzu choszczeńskim, nad jeziorem Kluki. Przez miasto płynie struga Stobnica- za mojego dzieciństwa zwana Smródką. Na terenie prawie dziesięciu kilometrów kwadratowych mieszka około siedemnastu tysięcy mieszkańców. Po raz pierwszy nazwa- Hoscno-zapisana została w 1233 roku. W X w. obszary, na których obecnie leży Choszczno podlegały państwu Piastów. W XII wieku ziemia choszczeńska weszła w skład obszaru państwa polskiego, ale już w 1269 roku nasze ziemie zagarnęły pazerne Niemiaszki i Choszczno znalazło się we władaniu Nowej Marchii. Miasto wielokrotnie było niszczone przez pożary. W pierwszej połowie XVII w. zaraza i wojna trzydziestoletnia wyludniły Choszczno. W 1806 zatrzymała się tutaj królowa pruska Luiza uciekająca przed oddziałami francuskimi, a 9 lat później choszczeński garnizon brał udział w bitwie pod Waterloo. II wojna światowa to czas utworzenia w Choszcznie obozu jenieckiego Oflag II B Arnswalde. Przebywało w nim około 2 tys. oficerów wziętych do niewoli, w tym m.in. dowódca Westerplatte major Henryk Sucharski, dramaturg Leon Kruczkowski, wielu profesorów uniwersytetów, naukowców, malarzy i literatów. Choszczno zostało zdobyte przez wojska radzieckie 23 lutego 1945. Zniszczeniu uległo 1 345 budynków, co stanowiło 83% zabudowy. Niemal całkowitej zagładzie uległo stare miasto. W 1946 r., w wyniku powojennych zmian granic państwowych, miejscowość została włączona administracyjnie do nowo powstałego województwa szczecińskiego, a niemieckojęzyczna ludność miasta została wysiedlona do Niemiec. Odbudowa Choszczna trwała do lat 60. W 1984 miasto obchodziło 700. rocznicę powstania.

Znalazłam stare, przedwojenne fotki miasta i spędziłam długie minuty, porównując widoki z tymi, które mijam każdego dnia.




         Miasto- w którym typowe, postkomunistyczne obrazki mieszają się z urokliwymi alejkami...


               I gdzie możesz wyciszyć się, po ciężkim dniu...


Moje miasto...

czwartek, 19 lutego 2015

Dzwoni Jerzy i nie wierzy


że wszystko idzie jak z płatka. A idzie ;) Stara chata otrzymała nowe, drewniane pięterko z pięknym, czerwonym dachem. Postawione już są ścianki działowe, wypełnione warstwą izolacyjną i obite drewnianą okładziną. Piętro składa się z czterech pokoi i łazienki. Jeden z nich- największy mieści się nad dobudowanym z boku domu garażem. Myślę, że będzie idealny dla Dawida. Z kolejnego wychodzi się na niewielki balkon i ten przeznaczę na sypialnię. Miło będzie otworzyć drzwi, odetchnąć o poranku świeżym powietrzem i posłuchać śpiewu ptaków. Cóż, na razie słychać warkot maszyn i wrzaski robotników, ale od czego wyobraźnia ;) Pozostałe dwa pomieszczenia nie mają jeszcze określonej funkcji. Zawsze marzyłam o garderobie i w najmniejszym chyba ją właśnie urządzę. Co prawda moje ubrania można policzyć na palcach jednej ręki, ale będzie garderoba, znajdą się i ubrania ;) A czwarty będzie dla gości. W myślach urządzam pokoje. Bawię się kolorami, dodatkami, ustawiam kwiaty na parapecie...

już było źle. Chciałam wracać do Przemyśla. Zostawić tony gruzu i śmieci, zapomnieć o podwórku pełnym błota, chlupiącego nieprzyjemnie pod butami i razem z nimi, całymi kilogramami wnoszonym do domu. Śnieg stopniał i zrobiło się nieprzyjemnie. Zniknęły bajkowe widoki. Zamiast biało, zrobiło się szaroburo i ponuro. Po umyciu setny raz podłogi w kuchni, klnąc na zabitą dechami wieś, Piotrka, Ankę i wszystko dookoła, poszłam wyrzucić śmieci do stojącego obok obory pojemnika. I wtedy go zauważyłam... Z wściekłością cisnęłam workiem do kosza, trzasnęłam głośno blaszaną pokrywą i już miałam wsiadać do auta, uciec i nigdy tu nie wracać, gdy coś mignęło mi przed oczami. Mała, żółta plamka. Pierwszy krokus! Biedniutki, malutki, jakoś jednak przebił swą żółciutką główką tony gruzu i niczym promyk nadziei wyglądał ciekawie na świat, spomiędzy starych, spróchniałych desek. Cud jakiś, że nikt go jeszcze nie zdeptał. Ten mały krokusik dodał mi otuchy. Jeśli taki mały kwiatek dał radę przezwyciężyć wszechobecny bałagan i z ufnością wysunął żółte płatki do słońca, to, cholera, ja chyba też dam radę? Też nie dam się zdeptać? Nie ucieknę niczym tchórzliwy psiak z podkulonym ogonem, przed podnoszącą groźnie rękę naturą?


Chyba telefon od Jurka tak mnie nastroił. Męczy się chłopina w Przemyślu. Pan Gruba Ryba ciągle ma nowe pomysły i zakończony projekt trzeba zaczynać od początku. Jerzy jest wściekły. A obok nie ma nikogo, kto mógłby mu pomóc, wesprzeć w trudnych chwilach. Dawid w szkole, ja tutaj, a on sam jak palec... Z psem jedynie. Nic dziwnego, że trochę pokrzyczał i ponarzekał podczas długiej i średnio przyjemnej rozmowy telefonicznej. Mam wyrzuty sumienia...
Przesłałam mu MMS-a z owym krokusem. Miałam nadzieję, że również Jerzego podniesie na duchu widok tego kwiatka. Że uśmiechnie się, zapomni na moment o prozie życia i zachwyci zwykłym-niezwykłym, małym cudem.

Nie odpisał...

piątek, 13 lutego 2015

Amnestia- czyli tłustego czwartku ciąg dalszy


Po kilku minutach zebrałam się w sobie, zjadłam pozostawione łaskawie przez Ankę trzy pączki i z wściekłością pojechałam do jednego z licznych supermarketów. Kupiłam trzydzieści pączków po 60 groszy sztuka i ruszyłam do Jagodzic. Panowie powitali mnie z radością. Piotrek rzucił się na papier, a reszta na pączki. Pochłonęli z takim apetytem, jakby były to moje własne, wypieszczone ziemniaczane pączusie. Hmm... pewnie nawet nie zauważyliby różnicy ;)

Po kilku godzinach wróciłam do Choszczna i wyrzucając do śmietnika pudło po pączkach, zerknęłam mimochodem na datę ważności. I wiecie co? Te pyszne, zdrowe pączki były zdatne do spożycia jeszcze przez kolejne trzy miesiące! To chyba jakiś cud! Choćbym nie wiem jak się starała, podejrzewam, że moje po dwóch dniach nie nadawałyby się już do zjedzenia. Mimo wszystko nie zamierzam badać istoty tego cudu, a dokładnie rzecz biorąc zastanawiać się co tam w nich, w środku było, bo nie mogłabym spać w nocy, gnębiona koszmarnymi widokami zatrutych budowlańców i niewykończonego pięterka domu.

Anka wróciła z pracy w skowronkach. Poinformowała mnie ze śmiechem, że wszyscy policjanci, z wielkim apetytem zjedli przyniesione przez nią smakołyki i nadziwić się nie mogli jej (czyli Anki) talentom kulinarnym. Boże! Widzisz i nie grzmisz... ;) Jej opowieści tak mnie jednak rozbawiły, że postanowiłam być łaskawa i odstąpić od wykonania wyroku, czyli rozstrzelania kuzynki jej własnym, służbowym glockiem.

Wieczorem usłyszałam w radio, że aby spalić kalorie z jednego pożartego pączka, należy przez piętnaście minut uprawiać seks, lub pół godziny skakać na skakance. Matko jedyna! Wrąbałam sześć! Wynika z tego, że przez półtora godziny powinnam ostro zabawiać się z Jerzym. Hmm... Mamy problem. Po pierwsze, mój małżonek znajduje się na drugim końcu Polski, a po drugie najdłuższy numerek, jaki pamiętam z ostatnich miesięcy, trwał może z pięć minut. Boże! Do końca życia nie spalę tych cholernych pączków...

Trudno, zadzwonię do Olki i zapytam, czy Hanka ma skakankę...

czwartek, 12 lutego 2015

Chyba popełnię morderstwo...


Jaki dziś dzień- każdy wie. Pączki, pączusie, faworki, oponki... I oponki dookoła talii ;) Zainspirowana Aleksandrą, postanowiłam usmażyć pączki z ziemniaków i pojechać do Rapsodii z pełną torbą pysznych wypieków. Już widziałam oczami wyobraźni, jak chłopaki rzucają się na nie z głodem w oczach i cieknącą ślinką.

 Ile potrafi zjeść mężczyzna- wiadomo, a jeśli jeszcze dodatkowo pracuje on ciężko, skacząc jak wiewiór po powstającym właśnie dachu, dźwigając ciężkie worki z nie wiadomo czym i cały dzień oddychając świeżym, wiejskim powietrzem, to żadna porcja nie będzie zbyt duża. Tak więc, zapoznawszy się z przepisem i zakupiwszy produkty, postanowiłam wstać bladym świtem i uszczęśliwić moich budowlańców pysznymi pączkami. Nie licząc oczywiście na to, że jak się najedzą, to będą budować z jeszcze większym entuzjazmem... )Nie... o żadnej formie nacisku ani łapówkarstwie nie ma mowy...;) Ekipa Piotrka liczy, oprócz niego, pięciu chłopa. Zaplanowałam po pięć na łeb i wzięłam się do roboty.

 Pół kilograma ugotowanych ziemniaków przecisnęłam przez praskę, na ciepłą masę pokruszyłam pół paczki drożdży, dodałam niepełną szklankę cukru i przesiałam przez mikroskopijne sitko (tylko takie znalazłam) pół kilograma mąki. Wbiłam trzy jajka, wlałam roztopione masło (3/4 kostki), ugniotłam ciasto i zostawiłam pod ściereczką, aby urosło. Gdy ciasto na pączki pączkowało sobie spokojnie, musiałam posprzątać całą kuchnię, gdyż przez to przeklęte sitko, zasypałam mąką każdą powierzchnię w promieniu metra.
Gdy ciasto podwoiło swą objętość, natłuściłam olejem ręce, uformowałam niewielkie kule i usmażyłam w głębokim tłuszczu. Wyszło mi 33 pysznych, pachnących pączusi. Oczywiście nie opanowałam się i te ponadplanowe pożarłam łakomie w okamgnieniu ;)




O ósmej trzydzieści byłam już prawie gotowa do wyjazdu. Anka przewracała się jeszcze na wyrku, gdyż wróciła późno z jakiejś policyjnej akcji i ani hałas, jaki narobiłam, ani zapachy nie wyrwały jej z objęć Morfeusza.
Wkładałam już buty, gdy zadzwonił Piotrek z prośbą, abym kupiła i przywiozła papier ścierny o ziarnistości od P. 120 do P. 400, którego im zabrakło i bez którego absolutnie nie mogli się obejść.




 Zanotowałam dokładnie parametry, o których mówił, a które mnie nie mówiły kompletnie nic i poszłam do odpowiedniego sklepu. Okazało się, że sklep otwierają dopiero o dziewiątej, więc postanowiłam pokręcić się te pół godzinki po mieście. Pół godziny zamieniło się w półtora, bo chodząc tak bez sensu, trafiłam przez przypadek pod jedną z miejscowych piekarenek, w której akurat przeprowadzano pokaz przygotowywania i smażenia pączków. Zafascynowana tempem wykonania i różnorodnością smakołyków, straciłam poczucie czasu.




 Lekko zdołowana porównaniem roboty profesjonalnych cukierników do własnej chałtury, wróciłam do sklepu, kupiłam rzeczony papier ścierny i pospiesznie wróciłam do domu. Już byłam spóźniona, a robotnicy z pewnością baaardzo głodni.

Powitała mnie cisza i przyczepiona magnesem do lodówki nabazgrolona w pośpiechu, pełna wykrzykników kartka:

Mari! Kocham cię!
Jak to cudnie, że ze mną mieszkasz! Muszę chyba Piotrkowi łapówkę jakąś wcisnąć, żeby nie spieszył się tak z tym remontem! Moje notowania w pracy podskoczą o dobre dziesięć punktów- dzięki!!!!!!
Ps.- Zostawiłam ci trzy na śniadanie. Smacznego.


Usiadłam- i nie wiem, czy wstanę...

piątek, 6 lutego 2015

Rapsodia-cd.


Za płotem z drewnianych sztachet rozciąga się las. Zaledwie wąska dróżka oddziela ogródek od mrocznej gęstwiny. Ciężkie od śniegu gałęzie ścielą się nisko i ciekawie zaglądają na podwórze, uśpione na razie i spokojne. No, chyba że coś chłopakom nie idzie, bo wtedy znika spokój, a w powietrze lecą gromy z jasnego nieba i słowa, których próżno szukać w słowniku poprawnej polszczyzny ;)

W takim wypadku zakładam czapkę, ciepłe rękawice i ewakuuję się jak najszybciej z domu. Mijam sad i skrzypiącą niemiłosiernie, boczną furtką wychodzę wprost na łąkę. Teoretycznie łąka należy do Piotrka. Kupił ją dawno temu dla Franciszki, ciocia jednak jej nie przyjęła, twierdząc, że niepotrzebne jej takie zbytki. Piotrek zachował ją, mimo oporu starowinki, słusznie uważając, że jest to całkiem niezła inwestycja i nakazując mi „rządzić się jak u siebie”. Ale przecież, po co mi łąka? Nie wiem, jak ogarnę dom i ogród, a co dopiero łąkę? W każdym razie, miło będzie chodzić latem boso po zielonej trawie i zbierać polne kwiaty do wazonów. Na razie jest to olbrzymia (jak dla mnie), pusta przestrzeń, zasypana śniegiem.



Po kilku minutach spaceru przestrzeń znowu zamienia się w las. Jego skraj porastają krzewy dzikiej róży i czeremchy. Lekko zasapana, bo brnąc na przełaj przez śnieg muszę wysoko podnosić nogi, zatrzymuję się na chwilę i podziwiam zmrożone, czerwone korale, płosząc niechcący stadka małych ptaszków, które odlatują niedaleko i patrzą z niepokojem, czy ten dwunogi wielkolud nie zamierza czasem wyjeść im wszystkich zimowych zapasów.



Po kilkunastu metrach wychodzę na leśny trakt. Słyszę szum drzew, czasem wiatr skarży się w ośnieżonych koronach lub zrzuci wprost na moją głowę niby puchową, ale strasznie zimną czapę;) Coś postukuje tajemniczo, kątem oka wychwytuję jakiś ruch, ale zanim zdążę się przyjrzeć, wszystko zamiera. Może to jakieś leśne, opiekuńcze duszki, pomagające wiewiórkom znaleźć zapomniane spiżarnie? Lub skrzaty, zaplatające w warkocze grzywy jednorożców i umykające na ich grzbietach na widok człowieka... Ups... chyba jakichś grzybków się nawąchałam ;) Albo nadmiar świeżego powietrza podziałał dziwnie na moją głowę i zaszkodził płucom, przyzwyczajonym raczej do miejskiego smogu...

Po kolejnych kilkunastu metrach odgłosy przybierają na sile. To Drawa nie daje się mrozom ani śniegom i pędzi z hukiem swe wody przed siebie. Dochodzę do rzeki i ponownie staję, zachwycona widokiem. Duże głazy lśnią niczym diamenty, wygładzone przez hektolitry wody i połyskujące w blasku nisko wiszącego słońca. Skakaliśmy po tych głazach niczym kozice... Teraz bym się bała. Jednak dzieci są bez porównania odważniejsze niż dorośli. A może z biegiem lat zaczynamy za bardzo zastanawiać się, czy to wypada... czy nie zrobimy z siebie głupka... co ludzie powiedzą...


Idę dalej i dzika rzeka zamienia się w szemrzący łagodnie strumyk. Na brzegu mnóstwo świeżych tropów. Dużych i małych. Głębokie i okrągłe to pewnie ślady saren lub jeleni, mniejsze to lisy albo zające. Pomiędzy nimi pełno pieczątek zostawionych przez różnorakie ptactwo. Brakuje mi elementarnej wiedzy, ale po powrocie zajrzę do internetu i postaram się zidentyfikować przynajmniej część z nich.


Jestem zauroczona krajobrazem. Jeszcze tylu miejsc nie odkryłam, pod tyle gałęzi nie zajrzałam, tak wiele zakrętów skrywa jeszcze przede mną tajemnice... Jestem przekonana, że z każdym kolejnym dniem odkryję tu nowe skarby i urocze zakątki. Że zaprzyjaźnię się z wiewiórkami i sarnami. Może nawet jakiś skrzat zaufa mi na tyle, że pozwoli pomóc sobie w pleceniu grzyw...

środa, 4 lutego 2015

Rapsodia


Coraz więcej czasu spędzam na wsi. Szafę zapełniam już swoimi ubraniami, w korytarzu rozwalają się gumowce i kapcie, komoda pęka w szwach od ręczników, pościeli i obrusów. Na kuchennym kredensie stoi mój ulubiony kubek, z którego piję herbatę lub kawę, zerkając przez okno na otaczający mnie krajobraz. Widzę krzątających się budowlańców Piotrka i obserwuję, jak rośnie piętro domu. I moje serce również rośnie...

Patrząc wprost przed siebie, widzę stare drzewa owocowe. Wstyd się przyznać, ale nie wiem jakie, wszystkie wyglądają tak samo. Duże i rosochate, wysokie na kilkanaście metrów, kiwają do mnie ośnieżonymi gałęziami. Co urośnie na nich latem? Na pewno jest kilka jabłoni. Pamiętam smak papierówek, które Piotrek strząsał, siedząc prawie na czubku drzewa, my z Anką zbierałyśmy całe naręcza soczystych owoców i zanosiłyśmy do kuchni, a Frania zamieniała je w szarlotkę. Te mniejsze drzewa, to chyba wiśnie. Ślinka zbiera mi się w ustach na wspomnienie kompotu wiśniowo- rabarbarowego, który był najcudniejszym napojem świata, gdy zgrzani i spoceni wpadaliśmy do domu po wielogodzinnych, podwórkowo- leśnych szaleństwach.

Pod drewnianym płotem rośnie kilkanaście krzewów. Różnokolorowa porzeczka, agrest i kilka innych. Jakich ? Hmm... to również będzie niespodzianka )Po przeciwnej stronie znajduje się zagonek truskawek i poziomek, niewidocznych teraz spod śnieżnej pierzynki, ale wypatrzonych jeszcze przed opadami i radujących moje serce, bo truskawki uwielbiam.
Obok sadu, odgrodzony starą, zardzewiałą siatką znajduje się spory kawałek ziemi, przeznaczony na warzywniak. Również zasypany śniegiem, ale kilka dni temu był tam prawdziwy busz. Kępy zbitego perzu i trawy, siewki jakichś drzew, płożące się chwaściory... wszystko, z wyjątkiem warzyw. Planuję to zmienić. Oczami wyobraźni widzę równe grządki marchewki i buraczków, zielone źdźbła szczypiorku i pióropusze przepysznych sałat. A wyobraźnię mam bogatą...

Patrząc w prawo, widzę niewielką stodołę, z zapadniętym z jednej strony dachem i równie skromną, murowaną szopę, w której Piotrek trzyma swoje farby, kleje, narzędzia i całe bele nie wiadomo czego. Obok szopy rośnie krzew (czy też drzewo?) czarnego bzu i sterczą badyle po zeszłorocznych kwiatach. Na pewno były tu słoneczniki (pamiętam z mojego październikowego, krótkiego pobytu), może malwy, dalie lub ostróżki...?

Z lewej strony, gdy mocno się wychylę i przytknę nos do szyby, widzę podwórko sąsiadów. Nie miałam jeszcze okazji ich poznać. Z daleka widziałam tylko postawnego dziadka w grubej kufajce i futrzanej czapie oraz babuleńkę sypiącą ziarno dla kilkunastu kurek. Leciały te kury, gdacząc jak szalone, wysoko podnosząc nóżki z obawy przed zimnym śniegiem i podrygując zabawnie, a babunia każdej z nich podsypywała smakołyki pod sam dziób. Fajny był ten obrazek. Taki prawdziwie wiejski...




Już prawie miesiąc siedzę Ance na głowie. Choć dziewczyna się nie uskarża, a wręcz odwrotnie- mówi jak cudnie jest mieć w domu kucharkę ), zaczynam mieć wyrzuty sumienia. Fakt, że prawie całe dni spędzam w Jagodzicach, Ania ma często nocne służby i jakoś nie wchodzimy sobie w drogę, jednak mimo wszystko czuję, że pomału nadchodzi pora na wyprowadzkę.

niedziela, 1 lutego 2015

Kar-nawał, czyli miłe złego początki


Poznałam dziś dogłębnie znaczenie słowa- umiar. Wszystko jest dla ludzi. Ten slogan zna każdy i każdy z nas się z nim zgadza. Ale cóż... Teoria teorią, a w praktyce różnie to bywa.
W tym roku karnawał nie trwa zbyt długo. Ledwo przywitaliśmy Nowy Rok, a już za dwa tygodnie Środa Popielcowa, wielki post i oczekiwanie na Wielkanoc. Miniony weekend był ostatnim wolnym Anki, która w przyszłe soboty ma służbę, więc dałam jej się namówić na karnawałową imprezę w jednym z choszczeńskich lokali. Miała to być spokojna, babska potańcówka w niewielkim gronie. Miała być...

Żona właściciela lokalu jest znajomą Anki (jak chyba prawie wszyscy w Choszcznie) i zajęła się wszelkimi sprawami organizacyjno-konsumenckimi. My miałyśmy tylko przyjść na gotowe, odpicowane i uzbrojone w dobry humor. Pożyczyłam od kuzynki kieckę (hm... jakieś ciuchy przydałoby się kupić), Anna wystroiła się niczym stróż w Boże Ciało i o 20.00 spotkałyśmy się pod knajpką z równie wystrojonymi Olą i jej sąsiadką Agatą. Miło było w końcu włożyć buty na wysokim obcasie, zamiast kaloszy lub zdeptanych kapci. Nie pamiętam, kiedy byłam na jakiejkolwiek imprezie... Nie pamiętam, kiedy tańczyłam...

Anna zaordynowała nam tequilę. Łagodniej- z plasterkiem pomarańczy i cynamonem lub ostrzej- z solą i cytryną. Zimny alkohol rozgrzewał nasze ciała i otumaniał umysły, a ja nagle przypomniałam sobie kroki walca i tanga. Rozszalałam się na parkiecie i wróciły wspomnienia dawnych tańców z Jerzym. Po kilku godzinach przy naszym stoliku zamiast czterech babeczek kłębił się tłum rozbawionych ludzi, a niewinne tequile zamieniły się we „wściekłe psy”. I choć na początku pieski wydawały się łagodne i dobrze ułożone, okazało się, że te zarazy nieźle poszarpały nasze wątroby i żołądki...

Uuu... ta niedziela nie należy do udanych dni. Znów czuję potrzebę poobejmowania się z muszlą. Mam nadzieję, że Anka wylazła już z łazienki...