a

a

wtorek, 26 lipca 2016

Roztrzepane alter ego

Niektórzy mają normalne alter ego. Rozsądne, rozważne, pasujące do samego siebie. Moje alter- Joanna- jest moim dokładnym przeciwieństwem. Jestem spokojna, można na mnie polegać, wszystko planuję co najmniej kilka dni wstecz. A Joanna? Świr po prostu! 
Dostała zaproszenie na lukratywną imprezę- Nadmorski Plener Czytelniczy w Gdyni. Czy pisarz-amator może kręcić nosem na taką propozycję? Skąd! A Joanna? Kręci. A to za daleko, a niespodziewanie, a komu będzie się chciało pogadać z nieznaną babą? A gdzie tam takie babskie pisadła do prawdziwej sztuki piśmienniczej w wykonaniu innych... I tak truła, i truła. Po kilkunastu kopniakach w przysłowiową ŻYĆ, którymi obdarzyli ją życzliwi ludzie, w końcu się zdecydowała i przesłała maila potwierdzającego jej obecność na imprezie. Tydzień przed...
I zaczęła się panika. Jak dojechać, czym, z kim, za co?... Gdzie spać, czy spać? (w końcu 400 km, na pół godziny? To już lepiej połączyć biznes z odpoczynkiem), z kim spać...
W końcu Aleksandra się zlitowała, namówiła Piotrka i postanowili fundnąć dzieciom wycieczkę do Gdańska. Jest co zwiedzać: Westerplatte, fontanna Neptuna, co niektórym (Jurkowi) bardziej znana jako fontanna Klossa, park w Oliwie ze starymi organami i zoo, muzeum bursztynów, starówka z pięknym Kościołem Mariackim i trykającymi koziołkami... a nie, koziołki to w Poznaniu... 
No więc jadą, a na doczepkę zabiorą Joannę ;)

A więc Joanna za telefon i na gwałtu rety wydzwaniać po kwaterach. Na tydzień przed wyjazdem wcale nie tak łatwo znaleźć nocleg w Gdańsku. Cała Polska ruszyła chyba nad Bałtyk (hm... dowiedzieli się że Kupniewska będzie? ;))). Z drugiej strony trudno się dziwić- wszystkie media trąbią o atakach terrorystycznych, więc turyści na potęgę rezygnują z lazurowych wybrzeży Turcji czy innych Grecji, decydując się na kąpiele w zimnych wodach naszego poczciwego Bałtyku. Może i lepiej- w końcu zimna woda zdrowia doda, w odróżnieniu od różnych „rozrywkowych” psychopatów. Po stu dwudziestu telefonach w końcu udało się Joannie dodzwonić do kobiety, która dla odmiany powiedziała, że ma wolne mieszkanie i jest skłonna wynająć je na marne dwie noce. Uff. 
A nie mogła mnie o pomoc poprosić? W końcu wśród moich blogowych przyjaciół (sadząc po mapkach wejść) jest przynajmniej kilka dobrych dusz z Trójmiasta. Mogli coś doradzić.

Tegoroczna edycja Pleneru to niepowtarzalne połączenie kiermaszu książek, spotkań literackich z 60. autorami oraz wielu atrakcji dla dzieci i licznych wydarzeń artystycznych. Na gdyńskim bulwarze pojawi się 90. oficyn wydawniczych z całego kraju. W tej jedynej w swoim rodzaju czytelni nad morzem dostępny będzie także bogaty wybór aktualnej prasy i czasopism literackich.



Gdynia będzie gościć takie sławy jak Jerzy Bralczyk, Hanna Bakuła, Tomasz Sekielski, wiele, wiele innych znanych nazwisk i... Kupniewska! Matko jedyna- ona chyba zwariowała, siara będzie! 
Wykład będzie miała również felietonistka i scenarzystka Ilona Łebkowska. To jest coś! Chcielibyście obejrzeć moje losy na telewizyjnym ekranie? Albo Anki?
Jakby tu podrzucić pani Ilonie książkę? Hm...może jak do toalety na dwójkę pójdzie? W końcu każdy lubi sobie poczytać coś siedząc wygodnie na tronie... Przynajmniej ja i Joanna lubimy ;)
W każdym razie wszystkich którzy będą w pobliżu, serdecznie zapraszam na spotkanie oko w oko. A nawet jęzor w jęzor- tylko bez skojarzeń ;) Czekam na Was w piątek (29.07) o godzinie 17.30. przy stoisku wydawnictwa Novae Res.

Wiedziałam, że o czymś Joanna jednak zapomni. Urlop przydałoby się jeszcze załatwić...
I ja tak siedzę i się zamartwiam a Joanna co?
A Joanna na konie sobie pojechała...

sobota, 16 lipca 2016

Bzykanie

O piątej rano obudziła mnie mucha. Co za uparta cholera! Co przymknę oko czuję przy uchu wredne: bzzzzz i obrzydliwie łaskoczący dotyk małych nóżek łażących po moim ramieniu. Albo nosie. Jurek śpi obok, a ta menda tylko na mnie się uwzięła. Wstałam aby przynieść z kuchni łapkę na muchy. Wróciłam do sypialni żeby dokonać mordu, ale cwany bzykacz gdzieś się schował. Przez chwilę zastanawiałam się czy nie zdzielić łapką Jurka, żeby nie wyszło że poddaję się bez walki, ale postanowiłam dać chłopu jeszcze kilka minut snu. 

W międzyczasie rozbudziłam się już całkowicie, poszłam więc do sadu aby powiesić nowiuśki, zakupiony dzień wcześniej hamak. Po wkręceniu haków przymierzyłam się do niego. Delikatnie, ostrożnie, nie ufając do końca ani własnym umiejętnościom technicznym, ani- co tu kryć-swojej wadze, choć niby na instrukcji obsługi było że spoko do 120 kilogramów, wypróbowałam nowy sprzęt. Kładę się. Leżę. Bosko. Tyle że zimno strasznie, więc po kilku bujnięciach zlazłam z obietnicą, że wrócę tu jak najszybciej. 

Zbierając opadnięte papierówki zastanawiałam się, jak uda mi się spełnić obietnicę daną hamakowi, bo wiecie jak to jest. Człowiek zryty, cały dzień na nogach, dom, posiłki, ogród, zwierzaki... Rano otworzyć kurnik, wydoić kozy, nakarmić wszystkie czworonogi i wypuścić je na sady czy pastwiska. Nalać mleka Bolkowi i Sabie, resztę jakoś spożytkować, czyli najczęściej machnąć jakieś sery. Zrobić śniadanie chłopakom, ogarnąć syfek jaki zostawili i heja do przodu. Wiśnie na soki i kompoty, ogóry do słoików, porzeczki do zamrażarki. Jurek jęczy o grilla na obiad, Natan sapie o ciasto, Boczek kwiczy o cokolwiek. Latam więc jak poparzona i wzdycham sama do siebie, kątem oka widząc zarypiasty hamak w kolorowe pasy, wiszący pomiędzy jabłonką i czereśnią. Ano wisi sobie tak bez sensu, bo nie mam ani chwili żeby się na niego walnąć i pokontemplować. A przecież obiecałam...
Na obiad grillowane udka, młode ziemniaki i sałata z ogródka. Po obiedzie kawka i drożdżowiec z porzeczkami. Cholerne gary nie chcą się jakoś same zmyć, a chłopy wtopiły się gdzieś w krajobraz. Myję, bo kto? Zostawię, to jutro obudzi mnie z pięć much ;(

W końcu chwila luzu.
Już, już mam się ułożyć w hamaczku. Poobserwować obłoki na niebie, posłuchać szumu liści, pokołysać się niczym dziecię boże w kołysce. Słoneczko przygrzewa, bryza chłodzi... Ameryka normalnie. Kładę się. Leżę. Bosko. Coś mnie dźga w tyłek. Jasna cholera! Otwieram oko i tuż przy swojej twarzy widzę ryj Boczka. Udaję że nie widzę. Kwiczy. Nie da się niestety udać, że się nie słyszy... Patrzy na mnie z wyrzutem swoim kaprawym oczęciem. Niektórym ludziom w źrenicach odbija się symbol dolara, w Boczkowym oku wyraźnie widzę kształt cukinii. Jasna cholera- znowu głodny...

Jurek przypędza kozy z pastwiska. Tęsknym okiem zerkam na hamak. Dojenie, obrządek, kolacja i tak dalej do samego wieczora. W końcu spokój. Natan śpi, zwierzęta zamknięte, Jurek ogląda telewizor, ja biorę pod pachę koc i lecę do hamaczka. Nie poobserwuję już obłoków, bo słońce prawie zaszło, ale szumu i pokołysania choć trochę zaznam. Kładę się. Leżę. Bosko. Bzzzzzz. Jasna cholera! Jedną bestię ubiłam na własnym policzku, drugi krwiopijca dziabnął mnie w kolano. Jeszcze próbuję. BZZZZZZZZ.....
No nie da się! Jutro wykopię z szafy starą firankę i zrobię sobie baldachim. Jak niepyszna złażę z hamaka i wracam do domu. Przez cały dzień porelaksowałam się z dziesięć minut. A miało być tak pięknie!


Na domiar złego, tuż przed samym snem Jurkowi też zachciało się... no wiecie. Bzyknąć, cholera!

piątek, 8 lipca 2016

Jak dobrze mieć sąsiada...

Opowiem Wam historię. 
Choć trudno uwierzyć, zdarzyła się naprawdę.
Była sobie pewna babcia. Nazwijmy ją na przykład Franciszką. Krzyżyków na plecach nosi Frania całkiem sporo. Dzieci dawno poszły w Polskę, a wnuki wyemigrowały za granicę. Mąż odszedł już lata temu. Do niedawna miała sąsiadkę, przyjaciółkę, z którą mogła porozmawiać o dziwnym świecie, codziennych kłopotach i drobnych radościach. A to, że wnuk z Anglii kartkę przesłał, a to, że czubatka znowu jajka znosi, że marchewka obrodziła...
Czas zabrał jednak, równie jak nasza bohaterka, sędziwą sąsiadkę i biednej Franusi do rozmów został jedynie stary Burek, wyliniały Mruczuś i niewielkie stadko kurek. Smutno było starowince, więc kiedy za jakiś czas  za płotem zaczął się ruch, bardzo się ucieszyła. Siedząc na starym, wiklinowym fotelu, obserwowała jak ciężkie machiny zrównują z ziemią stare drzewa, jak rozwalają stodołę i zdzierają dach z domu. Zastanawiała się: kto kupił dom po starej Kowalskiej? 
Remont trwał kilka miesięcy. Przeszkadzał jej trochę wieczny hałas, łączący podwórka płot został zdemolowany, zestresowane kury znów dawały mniej jajek. Mimo wszystko Frania była uradowana. Cieszyła się, że znów będzie miała sąsiadów. Wyobrażała sobie jak pije herbatę z nową sąsiadką i już wybierała przepis na powitalne ciasto.
Późną wiosną wprowadziła się para małżonków w średnim wieku. On jeździł błyszczącym autem, a ona miała paznokcie długie na pięć centymetrów, czerwone i zaostrzone niczym szpony. Podwórze pokryło się trawnikiem z rolki. W wielkich donicach zakwitły hortensje i begonie. Jakże arystokratycznie wyglądały przy nagietkach i malwach... Codziennie o dziesiątej nowy sąsiad wystrojony w garnitur wsiadał do samochodu i jechał do pobliskiego miasta, a sąsiadka siadała na leżaku i bawiła się z małym, białym maltańczykiem. Och, jaki śmieszny był ten psiaczek- jak zabaweczka. W niczym nie był podobny do prawdziwego, wiejskiego psa, jakim był Burek. Podobnie jak i właścicielka, nie był też, niestety, towarzyski. Gdy Burek chciał się z nim zaprzyjaźnić, obwąchać pod ogonem jak chłop chłopa, choćby przez płot, wystraszył się i z krzykiem pobiegł do swej pani. Przerażona pańcia przytuliła go do serca, a w Burka rzuciła podniesionym z ziemi kamieniem. Trzy dni później Frania dostała pierwszy mandat- za agresywnego psa. Tłumaczyła, przepraszała, obiecywała... Nic nie pomogło. Z nędznej emerytury ubyło sto złotych, a Burek dostał kojec, w którym siedział, ilekroć pańcia wychodziła na swoje włości. Drugi mandat groził jej za pryzmę kompostową. Była ułożona w samym rogu ogródka (sąsiadującego niestety z działką obok), podobno jednak śmierdziała, była wylęgarnią much i wszelkiego robactwa i obniżała walory estetyczne. Trzy dni zajęło Frani przeniesienie pryzmy w przeciwległy kąt.
Załamała się przy kolejnej wizycie policjanta. Dostała następny mandat, bo jej kogut budził sąsiadów. Bezczelnie piał o świcie, jakby nie mógł zrozumieć, że sąsiad dopiero na dziesiątą godzinę jedzie do pracy i o piątej trzydzieści ma jeszcze ochotę pospać! W końcu para nowobogackich nie po to wyprowadziła się z gwarnego miasta, aby teraz znosić takie ekscesy! Kogut poszedł na rosół, bo nijak nie mogła mu Frania przetłumaczyć słusznych żądań sąsiadów, a zakneblować się nie dał.



I wiecie co mnie najbardziej doprowadza do szału? Że pańcia ma czelność brać od Frani jajka, wiśnie na kompot, czy marchewkę do zupy. A Frania daje, bo przecież „jakże to- nie dać sąsiadce”?
Czy ktoś jest mi w stanie wytłumaczyć, po jakiego ch...a tacy ludzie wyprowadzają się na wieś?

niedziela, 3 lipca 2016

Jak zabić przędziorka. Na śmierć.

Szlag mnie jasny trafia, gdy z takim trudem wyhodowane rośliny zżerają jakieś robale. Mały sadzik prowadzę od zeszłego roku a ogród zaledwie od kilku miesięcy, więc więcej nie wiem niż wiem. Uczę się z Internetu, od Was, od sąsiadki, a najwięcej na własnych błędach. 
Pisałam już, że pomidory (i mrozoodporna sadzonka minikiwi) przemarzły i musiałam kupić nowe, ale marchewka (w odróżnieniu od sąsiadkowej) rośnie świetnie, zapewne dzięki posadzonych w międzyrzędziach cebulach i porach. Truskawek było mało, pewnie dlatego, że nie zadbałam o nie zeszłej jesieni, ale krzewy porzeczek obrodziły pięknie, lecz... 
No właśnie. 
Już od jakiegoś czasu widziałam, że liście są upstrzone jasnymi plamkami, byłam jednak święcie (i błędnie) przekonana, że to z powodu suszy i palącego słońca. Później jednak liście zrobiły się matowe i blade, a całe krzaki spowiła pajęczyna. Wyglądały jak zapakowane w delikatny jedwab. Owoce zaczęły opadać i wysychać.


Przędziorek!!! 
Zaopatrzona w lupę odchyliłam kilka listków i zobaczyłam zielonkawe paskudy z czarnymi plamkami. Nie wiem, czy to chmielowiec czy owocowiec i w sumie wszystko mi jedno, grunt żeby opuściły moje porzeczki. Co gorsza, podobne objawy zauważyłam na jabłoniach.

Przędziorek chmielowiec jest niewielkim pajęczakiem z rzędu roztoczy, dorastającym do ok. 0,4 -1 mm. długości. Przędziorek chmielowiec rozpoczyna swój cykl rozwojowy wczesną wiosną (k. IV – V), kiedy to zimujące samice zaczynają masowo opuszczać swoje kryjówki. Zaraz po wyjściu z zimowego schronienia, zaczynają żerować i składać jaja (ok. 0,15 mm. średnicy). Jedna samica może ich złożyć ok. 80-200, a czynność tę powtórzyć nawet pięciokrotnie w ciągu roku. Oszpecone rośliny są przykrym widokiem, a ciągle nawracające inwazje tego szkodnika — dużym wyzwaniem dla doświadczonego ogrodnika, a co dopiero dla takiego amatora jak ja. No więc bach- Internet, szukać ratunku. Wyczytałam, że dziadostwo jest odporne na akarycydy, czyli chemiczne środki mogą zadziałać jedynie częściowo, a przy okazji zatruję siebie i pożyteczne owady. Co więcej, tak jak wirusy, przędziorki mutują i uodporniają na opryski. Zastosowałam naturalne środki, które znalazłam m.in. na Waszych blogach. Woda z szarym mydłem, gnojówki z cebuli i czosnku, napar z rumianku z kilkoma kroplami płynu do mycia naczyń, wyciąg z pokrzywy i liści ziemniaków. Zadziałało tylko częściowo. Może gdybym lała non stop, dzień w dzień, w końcu pozbyłabym się tego cholerstwa, ale niestety, do najcierpliwszych to ja nie należę...


Zaczęłam poszukiwać innego sposobu. Jeden z sadowników, prowadzący duży jabłoniowy sad opowiedział mi o swoim sposobie. Eureka! Znowu przekonałam się jak mądra jest Natura i jak głupi człowiek. Prowadząc opryski ludzie prawie całkowicie wyniszczyli pożytecznego roztocza, żywiącego się przędziorkami. Jest to roztocze, o jakże adekwatnej nazwie - dobroczynek. W Polsce naturalnie żyje dobroczynek gruszowy, który jest w stanie przetrwać zimę, a dodatkowo sprowadzamy dobroczynka kalifornijskiego, który działa tylko do jesieni.

Masową hodowlę i introdukcję dobroczynka gruszowego w Polsce rozpoczęto na początku lat 90. ub.w. Dobroczynek gruszowy to drapieżny roztocz zasiedlający różne rośliny. Żywi się szkodliwymi przędziorkami, roztoczami i szpecielami, jednak nigdy nie powoduje szkód na roślinach. Jesienią samice zaprzestają składania jaj i przechodzą z liści na korę poszukując schronienia. Samce giną. Wiosną, w miarę wzrostu temperatury, uaktywniają się i przechodzą ze schronisk zimowych w stronę pąków liściowych i rozwijających się liści, co przypada w okresie pękania pąków kwiatowych (w kwietniu). W czasie jednego sezonu wegetacyjnego rozwijają się 3, a czasami 4 pokolenia tego drapieżcy. Nie należy obawiać się, że dobroczynkowi może zabraknąć pokarmu w sytuacji niskiej populacji przędziorków i pordzewiaczy na danej kwaterze. Dobroczynek gruszowy żywi się również pyłkiem kwiatowym, może zjadać strzępki grzybni, jaja i spadź mszyc. Może także wysysać sok z liści jabłoni, nie czyniąc jednak żadnych widocznych uszkodzeń na nich. Dobroczynki gruszowe można zakupić. Samice zimujące są ukryte w filcowych paskach. Należy je ściśle przywiązać do pni lub gałęzi drzew owocowych lub winorośli, aby umożliwić roztoczom przejście z pasków na rośliny. Najlepszy termin na wprowadzenie dobroczynka to bardzo wczesna wiosna. Drapieżnik jest zdolny do kontrolowania populacji przędziorków i szpecieli w komercyjnych sadach i winnicach, więc z przydomowym ogrodem poradzi sobie śpiewająco. Z całą pewnością uczynię ten zakup wiosną, bo jakoś nie wyobrażam sobie siebie, myjącej każdy listek jabłoni wodą z mydłem.


Dobroczynek kalifornijski, ciepłolubny i niezimujący w naszym klimacie, dostępny jest w saszetkach, do zawieszenia bezpośrednio na roślinie, chroniąc je przed opadami. Z każdej w ciągu kilku tygodni wydostaje się ok. 1000-2500 szt. dobroczynka.
Toleruje wyższe temperatury i niższe wilgotności powietrza. Doskonale radzi sobie w tak wysokiej temperaturze jak 33°C. W Internecie zamówiłam saszetki i powiesiłam na krzewach porzeczek i jesiennych malin. Już po godzinie po liściach zasuwały małe, białe kropeczki. Po dwóch tygodniach przędziorek zaczął kapitulować. Owoców porzeczki już nie uratowałam (za późno odkryłam dobroczynka), ale na krzakach nie widać już żadnych pajęczyn, a liście i owoce jabłoni wyglądają zdrowo. Aż mi żal, że te biedne stworzonka nie przeżyją zimy.

A jak u Was? Zmagacie się z jakimiś ogrodowymi potworami?