a

a

sobota, 30 stycznia 2016

Hej Tatry, hej!


W poniedziałek zaczynają się zimowe ferie. Dotyczą one zazwyczaj jedynie uczniów (i ewentualnie nauczycieli), rodzicom przysparzając jeszcze więcej roboty niż zazwyczaj, tym razem jednak ferie będę miała również ja ;) Jadę na wywczasy. Hej góry, przybywam! 
Najpierw Kraków. Długie, spokojne spacery pomiędzy kamienicami Starego Miasta... Wieliczka, Oświęcim, może Wadowice, zobaczy się na miejscu. 
A później Zakopane i narty. W życiu nie byłam w Zakopanem, ale o nartach wiem wszystko. Pozycja zjazdowa powinna być swobodna i nieskrępowana, unikająca usztywnień kręgosłupa oraz wymuszonej sylwetki. Narty należy trzymać rozstawione na szerokość bioder (na początku nauki trochę szerzej), kolana ugięte i skierowane do przodu. Podczas jazdy ręce należy trzymać blisko ciała po jego bokach, można nimi manewrować dla utrzymania równowagi. Kijki trzymamy pewnie, choć nie kurczowo.


Luzik, przecież raz już miałam narty na nogach. Co prawda biegówki i przez kolejny tydzień nie mogłam normalnie chodzić, ale to się wytnie...
Tak więc zostawiam Jurka na pastwę zwierzyńca, zwierzyniec na pastwę Jurka i jadę szusoooować... 



A po powrocie zasłużony odpoczynek...


Hm... może jednak zostanę w domu?

środa, 27 stycznia 2016

Trochę lata w środku zimy II, czyli zwyczajne- nadzwyczajne


Po sporej „czytalności” poprzedniego postu o egzotycznych pnączach, ośmielam się spekulować, że zainteresowałam Was troszkę ;) Pozwólcie więc, że podzielę się kolejną porcją moich ogrodniczych planów. Czy coś z tego wyjdzie, czy nie- to już będzie oddzielna kwestia ;)
Owoce traktujemy zazwyczaj jako deser lub zdrową przekąskę. Podstawą naszej diety są jednak mięso, nabiał i warzywa. Wegetarianie pomijają mięso, weganie nabiał, warzywa jednak, z wielką przyjemnością, jemy wszyscy.
No i co to za ogród bez warzywniaka?

Oprócz zwykłych marchewek i pietruszek chciałabym jednak trochę poszaleć. Do tej pory pamiętam rzodkiewkową ucztę, którą wyprawiła dla nas Ola w zeszłym roku.
Kolorowe rzodkiewki posadzę z całą pewnością, a poszukując ich nasion, trafiłam przy okazji na inne cudeńka.
Oprócz zwykłej marchwi posadzę marchewkę kulistą.


Będzie cudnie wyglądać w zupie, czy w słoiku. 
Lubię zupę fasolową, fasola jednak fasoli nierówna ;) Proszę, jakie fasolki zamierzam wyhodować (na mymłonie ;))
Fasolka dla moherów:


Z hostią eucharystyczną. Nie wiadomo, czy ją jeść, czy się do niej modlić. Podobno zresztą, z tych ślicznych ziaren wykonywane są te... no... różańce.
Fasolka z orzełkiem dla patriotów.


 Przed zjedzeniem wskazane jest zaśpiewanie hymnu narodowego.
I czarno- biała fasola dla buddystów- Yin-Yang.


Kalafiory mogłabym jeść codziennie. Ale czy codziennie muszą być one takie same? Nie! W poniedziałek- kalafior romanesco:


 we wtorek- di sicilia violetto:


W środę- z żółtą różą:


A w pozostałe dni brokuły ;)
Oglądając zdjęcia w pierwszej chwili trochę się wystraszyłam. Skąd te kolory?
„Sztucznie modyfikowane"? Czy na pewno zdrowe? A może to jakaś ściema? Okazało się, że wszystko naturalne. Odpowiedzi udzielił mi żywieniowiec marki Knorr: „Pomarańczowe kalafiory zawdzięczają swój kolor beta-karotenowi, który jest także odpowiedzialny za barwę marchewki. Składnik ten pomaga nadać skórze kolorytu i wspomaga funkcjonowanie wzroku. Fioletowe kalafiory mogą poszczycić się swoją odmiennością za sprawą antocyjanów, obecnych w wielu innych warzywach i owocach o tej barwie". 
Dobra, dość o kalafiorach...

Ulubione danie moich panów to tradycyjny mielony, ziemniaki i buraki. Jasne ziemniaki i kontrastowo ciemne buraki apetycznie wyglądają na talerzu. A może coś zmienimy? Fioletowe ziemniaki truflowe i białe buraki ćwikłowe będą wyglądać równie atrakcyjnie ;)



Jeśli znudziły nam się pyry, możemy zrobić do obiadu purée z topinamburu. Nie miałam zielonego pojęcia, że wielkie słonecznikowate kwiaty, rosnące dziko tuż za płotem,


 skrywają pod ziemią zdrowe i pożywne bulwy.


Jutro z samego rana wezmę szpadel i wykopię obiad ;)

Na koniec kilka "bardzostaropolskich", zapomnianych warzyw, które zaczynają wracać do łask i na nasze stoły. 
Pasternak:


Jest często mylony z pietruszką. Ma słodki, lekko orzechowy smak. Jego kwiatki, w odróżnieniu od pietruszki są żółte, a również liście mają całkiem inny wygląd. Do niedawna pasternak miał w Polsce bardzo złą passę, gdyż kojarzony był tylko z paszą dla zwierząt. Dzisiaj jego cena jest prawie czterokrotnie wyższa od pietruszki, a wyhodować go w ogrodzie jest podobno łatwiej niż kapryśną pietruchę.

Skorzonera, a po polsku wężymord.


W smaku przypomina szparagi, i chociaż jest trochę twardsza nie ma za to włókien. Sposobów na przyrządzenie tego korzenia jest bez liku. Można go upiec w piekarniku z kilkoma kroplami soku z cytryny, zgrillować, lub po prostu usmażyć i jeść z solą i pieprzem. Korzenie skorzonery zbiera się od połowy października, ale można je także wykopywać później, ponieważ są odporne na przemarzanie (skorzonera dobrze znosi niskie temperatury i może nawet zimować w gruncie).

Zamiast sałaty, możemy podać portulakę.


Portulaka warzywna odznacza się wysokimi walorami odżywczymi i zdrowotnymi. Częścią jadalną są liście i łodyżki, które mają lekko korzenny smak. Ścięta przy gruncie bardzo szybko odbija, plony możemy więc zbierać do jesieni. Liście są soczyste i idealnie nadają się do zjedzenia zarówno na zimno, jak i na ciepło.

Nie wiem jak smakują karczochy, ale żeby się dowiedzieć mogę posadzić czyśćca bulwiastego.


Nie wygląda najpiękniej, ale w końcu nie o wygląd tu chodzi. Czyściec rośnie również dziko, na zachwaszczonych polach lub podmokłych terenach i podobno smakuje właśnie jak karczochy. 
Hm... czyli jak?

Lubimy sobie zasiąść czasami przed telewizorem, obejrzeć dobry film, czy program. Mój telewizor nie jest jakiś specjalnie wielki, ale wystarczy dorobić popcornu i już czujemy się jak w kinie;) Przy czytaniu książek (lub blogów ;)), czy ot tak po prostu, trzeba sobie czasem coś pochrupać.  Popcorn również nie musi być nudny. Jak sądzicie, czy byłby pyszny zrobiony z takiej kukurydzy?



Więc narzędzia  w dłoń i oby do wiosny, kochani! ;)

niedziela, 24 stycznia 2016

Trochę lata w środku zimy, czyli egzotyczne rośliny w polskich ogrodach


Mimo że lubię zimę i nie jest ona w tym roku jakoś specjalnie upierdliwa, tęsknię za wiosną. Oczami wyobraźni widzę już mój ogródek, choć pewnie rzeczywistość jej nie dorówna, bo jestem całkowitym laikiem w tej dziedzinie. W zeszłym roku zajęta przeprowadzką, remontem i nieoczekiwanym przybyciem zwierzyńca olałam ogród kompletnie. Szlag mnie teraz trafia, że po głupią cebulę, czy czosnek muszę zasuwać do marketu, a w spiżarni na hakach dynda jedynie pęk zasuszonych rumianków i nędzne resztki mięty. A tak pięknie wyglądałyby warkocze cebuli... Nic to. W tym roku postaram się bardziej.

Z ogromną ciekawością przeglądam Internet, szukając ciekawych roślin. Jako kompletny amator, a do tego hm... co tu będę kryć, leń śmierdzący, szukam gatunków, które nie są wymagające. Które są ozdobne, mają pyszne, lub przynajmniej zdrowe owoce, a równocześnie nie są podatne na choroby i przemarzanie. Znalazłam parę prawdziwych perełek.

Na pierwsze miejsce zdecydowanie wybija się aktinidia- czyli mini kiwi. Jest to pnącze pochodzące z krajów Dalekiego Wschodu i zachwyca o każdej porze roku. Wiosną drobnymi, pachnącymi kwiatami,


późnym latem owocami,


a jesienią niespotykanym kolorem liści.



Gatunki kiwi, które w Polsce można swobodnie uprawiać to aktinidia ostrolistna oraz aktinidia pstrolistna. Powszechnie znane owoce kiwi pochodzą od aktinidii chińskiej, która nie występuje u nas ze względu na zbyt chłodny klimat. Jest to pnącze dwupienne, czyli trzeba posadzić męski i żeński krzew. Co prawda sadzonki zakwitają dopiero po trzech latach, ale przecież nigdzie się nie wybieram ;) Pnącze potrzebuje podpór (pergoli, płotu, lub nawet poręczy od schodów). Aktinidia nie jest podatna na choroby grzybowe, mszyce czy gąsienice, jednak pnącze to upodobały sobie koty, którym smakują szczególnie jego młode pędy (młode sadzonki warto więc osłonić plastikową siatką). Owoce aktinidii to małe kiwi i smakują jak... kiwi ;) Tyle tylko, ze mają gładką skórkę, którą można śmiało jeść. Oprócz tego, że są pyszne (choć nietrwałe w przechowywaniu), są prawdziwą bombą witaminową.

Drugie miejsce zajmuje cytryniec chiński. Jest to również pnącze i równie ciekawe. Mrozoodporny i długowieczny, nie potrzebuje super ziemi i dobrze rośnie w półcieniu (północny zachód lub północny wschód).


Ma zastosowanie jako roślina ozdobna, lecznicza i konsumpcyjna. Główną jego atrakcję stanowią jaskrawoczerwone owoce zebrane w grona, dojrzewające we wrześniu.


Na Dalekim Wschodzie, cytryniec, obok korzenia żeń-szenia, jest najpopularniejszą rośliną leczniczą. Korzystamy z liści (na herbatkę) i owoców (doskonałe na przetwory i do suszenia) Podobno napar z suszonych owoców cytryńca chińskiego jest doskonałym stabilizatorem poziomu cukru u ludzi chorych na cukrzycę.

Następny gość ze Wschodu, który doskonale czuje się w naszym klimacie to akebia pięciolistkowa- czyli czekoladowe pnącze. Jest to wieloletnia roślina, osiągająca wysokość 5-10 m, należąca do rodziny krępieniowatych. Pochodzi z Azji-porasta tereny Chin, Japonii i Korei. Wytwarza dekoracyjne, palczaste liście na długich ogonkach i słodko, korzennie pachnące, gwiazdkowate kwiaty, zebrane po kilka w gronach-męskie jasnoróżowe, żeńskie ciemnopurpurowe (u innych odmian mogą być również białe).


Akebia kwitnie od maja do kwietnia. Jesienią (w okresie od września do października) wytwarza walcowate, egzotycznie wyglądające owoce (przypominające parówki) zebrane po 2-6 w płaskie owocostany. Owoce z zewnątrz są fioletowe, a po dojrzeniu pękają, odsłaniając miękki, biały miąższ z czarnymi pestkami. Jemy właśnie miąższ. Jest słodki, smaczny, z melonowatym posmakiem.



Roślina rocznie przyrasta około 1-3 m.
Pnącze preferuje miejsca nasłonecznione, ale może rosnąć również w półcieniu. Nie lubi jednak stanowisk zbyt gorących. Najlepiej rośnie na glebach przepuszczalnych, lekko wilgotnych.

No i ostatnia pięknotka na dziś. Tym razem nie pnącze, a krzew. Kolcowój chiński, którego owoce to bardzo popularne ostatnio jagody Goji.


Kolcowój chiński to mocno rozgałęziony krzew dorastający do 1–2 m wysokości, o pędach pokrytych cierniami (długości do 2 cm). Ciemnozielone liście kolcowoju chińskiego są sztywne, lancetowate, wąskie, mają do 6 cm.
Kwiaty kolcowoju chińskiego są miododajne, mają dzwonkowaty kształt, są fioletowe i niewielkie (1–2 cm długości).


Kolcowój chiński kwitnie od czerwca do września.
Jego owoce to wspomniane już, podłużne czerwone jagody (dorastające do około 2 cm długości). Kolcowój chiński można z powodzeniem uprawiać w ogrodzie przydomowym bądź na działce. Roślina jest odporna na mróz, ale także na suszę czy wysoką temperaturę, i zanieczyszczenie powietrza. Znosi też nadmierną wilgoć.
Kolcowój chiński nie ma wysokich wymagań uprawowych. Z dwuletniej rośliny można zebrać około półtora kilograma owoców. Owoce należy zbierać strząsając je do pojemnika, gdyż dotknięcie delikatnych jagód palcami powoduje utlenienie i w konsekwencji ciemnienie miąższu, co zresztą nie wpływa na smak ani wartość owoców. O ich właściwościach leczniczych nie będę się rozpisywać, bo są one wręcz nieskończone ;)

Dodam jeszcze na koniec, że nawet gdyby nie chciało nam się zbierać owoców, a tylko cieszyć zmysły widokiem owych roślin, to owocami z całą pewnością uraczą się ptaki. Więc choćby z tego powodu, całkiem poważnie rozważam posadzenie całej tej chińszczyzny na mojej ziemi. I mam nadzieję, że zwrot "made in China", w tym przypadku nabierze całkiem innego znaczenia.
A jak u Was ? Czy na którymś gumnie rośnie aktinidia, cytryniec, czy coś w tym stylu? Czy macie jakieś doświadczenie w uprawie tych egzotycznych, choć radzących sobie doskonale w naszych ogrodach, roślin?

środa, 20 stycznia 2016

Z kopyta kulig mknie


Sypie, prószy, zawiewa... Leci z nieba biały puch, rozjaśnia horyzont, zakrywa psie i kozie kupy na podwórku, sprawia, że starzy wygłupiają się na równi z dzieciakami ;)
Śniegu nie ma aż tak wiele, żeby machać łopatą i kląć niczym szewc, ale w sam raz na saneczki. Rany! Nie pamiętam, kiedy ostatnio oddawałam się temu śnieżnemu szaleństwu. A nie... Przecież ostatnio to było właśnie wczoraj ;)

Ajron sprawił nam nie lada frajdę i zorganizował kulig z prawdziwego zdarzenia.




Weterynarz ma dwa konie, które tego dnia zamieniły się w zwierzęta pociągowe, a jego sąsiad, mieszkający w domu obok, wyjątkowo zamienił się w woźnicę. Gdy przyjechaliśmy do Nowych Wiatraków (gdzie mieszka nasz rodzinny doktorek) konie stały już cierpliwie, zaprzężone do dużych sań. Olka była na miejscu, niebawem dojechała Anka i lekko pokrzykując z emocji (bo przecież nie ze strachu), ruszyliśmy przez szeroko otwarte wrota bramy. Ja i Ola- jako matki i matki zastępcze- usiadłyśmy z maluchami w dużych saniach, a reszta wpakowała się na małe sanki, połączone ze sobą długimi, mocnymi sznurami. I w drogę. Poszczekujące z podniecenia psy (moja Saba i Sułtan Ajrona) pobiegły w ślad za kuligiem. Para unosząca się z grzbietów i nozdrzy koni, wesołe podzwanianie dzwonków przymocowanych do uprzęży, skrzypienie śniegu pod płozami, szczekanie psów i okrzyki siedzących na saniach osób powodowały, że nasz odjazd z zazdrością obserwowały całe Wiatraki. Wolno przejechaliśmy przez wioskę i przyśpieszając tempa, wjechaliśmy pomiędzy pokryte śniegiem drzewa, zostawiając za sobą równe ślady płóz i dymiącego placka na środku drogi.




 Dzieciaki piszczały z radości i pokrzykiwały na konie, a my zaśmiewałyśmy się, obserwując skomplikowane ewolucje wyczyniane przez pozostałych uczestników sanny. 
Po półgodzinnej jeździe i trzech wywrotkach Anki znaleźliśmy się u celu. Polanę na którą przyjechaliśmy, otaczały wysokie świerki i sosny, z których co jakiś czas spadały z łoskotem wielkie czapy śniegu. W wyznaczonym do tego celu i otoczonym kamieniami miejscu panowie rozpalili ognisko i już za chwilę w powietrzu zapachniała smażona kiełbasa. Hm... momentami bardzo mocno przysmażona...




Mądrzy ludzie, którzy nie posiadali prawa jazdy lub ewentualnie zapewnili sobie szofera, zapijali kiełbachę rozgrzewającymi trunkami, patrząc ze współczuciem na degustatorów malinowej herbaty, czyli mnie, Anię i Piotrka. Po posiłku maluchy zaczęły się nudzić, więc ja i Ola poszłyśmy z nimi na spacer. Las w zimowej szacie jest po prostu nie do opisania. Mroźne powietrze pachniało żywicą, a na dziewiczym śniegu znaleźliśmy mnóstwo ciekawych tropów. Dzieci szalały ;) Już po kilku minutach zarówno Michalina, jak i Natan upodobnili się do śniegowych bałwanków ;)

Po powrocie na polanę okazało się, że również Hania zamarzyła o bałwanie. Razem z Anką ulepiły wielkiego, muskularnego, śniegowego diabła. I wszystko byłoby okej, gdyby nie fakt, iż diabeł ten był łudząco podobny do pewnego przystojniaka. Ze smoliście czarnych włosów diabła wyrastały dwa zakrzywione rogi, a śnieżna dłoń dzierżyła koński palcat. Nie wspomnę, że wełniany szalik na szyi śnieżnej postaci był identyczny z szalikiem Arka. Wszyscy zaczęli się śmiać, Anka się wyparła i wyzwała nas od fantastów, a ja...?

Ja się zaczęłam zastanawiać... Co ten facet w sobie ma, że wszystkie bez wyjątku chorujemy na głowę? Czy istnieje jakaś szczepionka, która pozwoli nam uchronić się przed wybitnie groźnym greckim wirusem o nazwie Aaron Medinopolus ??? Czyżby teraz wzięło moją niezłomną kuzynkę Ankę?!



piątek, 15 stycznia 2016

Pokaż kotku co masz w środku


Każdy z nas jest w czymś dobry. Błyszczał z jakiegoś szkolnego przedmiotu czy błyszczy w określonej dziedzinie działania. Nauka sprawiała mu przyjemność, bo po prostu ciekawiły go informacje i jest zainteresowany podnoszeniem kwalifikacji i wiedzy w danym temacie.

Moim konikiem w szkole była biologia, a w latach późniejszych anatomia człowieka. Z fascynacją odkrywałam co mamy w środku, kartkowałam albumy i atlasy, a z prosektorium wychodziłam jako ostatnia, dziwiąc się mdlejącym koleżankom. Przejawiałam makiaweliczne wręcz skłonności. Zgłaszałam się na ochotnika do sprzątania laboratorium, czy segregowania próbek i zaspokajałam swą ciekawość, oglądając różne autentyczne fragmenty ludzkiego ciała. Robiłam też przedziwne eksperymenty, polewając fragmenty tkanek kwasem, traktując je prądem i wykonując tym podobne pieszczoty. Spokojnie- nie dzwońcie jednak ani na policję, ani do psychiatry. To były moje własne fragmenty ciała- paznokieć, włos, kawałek naskórka, kropla krwi...
Po prostu nie chciałam być bohaterem dowcipu medycznego, w którym praktykant medycyny pyta ordynatora oddziału: - Co mam wpisać do dzienniczka praktyk w rubryce” przyczyna zgonu”?- Swoje nazwisko.- odpowiada mentor ;) Interesowało mnie również po co, dlaczego i co się stanie gdy.

Anatomia jest nauką o budowie człowieka. Wszyscy wiedzą, że człowiek składa się z kościotrupka, kadłubka, głowy i kończyn, ale może nie wszyscy zdają sobie sprawę, że nasz szkielet zbudowany jest z 206 kości. Co ciekawe, liczba ta jest większa u dzieci ze względu na wiele punktów kostnienia (według Reichera około 270 u noworodka i 356 u 14-latka) i spada dopiero po połączeniu się np. trzonów z nasadami. U starszych ludzi kości może być mniej niż 206 ze względu na zrastanie się kości czaszki. Na starość robimy się też niżsi, gdyż na skutek utraty wody w organizmie zmniejsza się elastyczność krążków międzykręgowych, skracają się mięśnie, a i kości kurczą się delikatnie (utrata znacznej ilości wapnia). Ale za to, na pocieszenie, robią się większe nosy i małżowiny uszne ;)



Do poruszania służą nam mięśnie. Jest ich dokładnie 600, a robiąc prosty grymas twarzy używamy około 30 z nich. Oczywiście każdy z nas ma mięśnie, jednak u każdego stanowią one inny procent masy ciała. Tymczasem właśnie od proporcji masy mięśniowej do masy innych tkanek zależy zdrowie i tempo metabolizmu.
Można mieć nadwagę i wysokie BMI i być absolutnie zdrowym, można też być szczupłym, mieć prawidłowe lub niskie BMI i być narażonym na wiele chorób cywilizacyjnych. Jakim cudem? Wszystko zależy od tego, jaki procent masy ciała stanowi masa mięśni.
Przeciętny mężczyzna, ważący 70 kg i mający 172 cm wzrostu ma 30 kg mięśni i 10 kg tłuszczu. Przeciętna kobieta ma od 60 do 80% masy mięśniowej mężczyzn. Czyli kobieta o wzroście ok. 170 cm i ważąca 70 kg ma 18-24 kg mięśni.
Lokalizację mięśni perfekcyjnie muszą znać masażyści. Prawidłowy masaż leczniczy nie jest wcale przyjemny, a nierzadko wręcz bolesny, jednak po ukończeniu seansu poczujemy autentyczną i prawie natychmiastową ulgę. Strzeżcie się szarlatanów, którzy pogłaskają Was po pleckach, poklepią po pośladkach, a na pytanie:- Do której pan przyjmuje?, wskażą dłonią na jedną ze swoich kieszeni. Zgarną kasę i nie pomogą, a niestety często mogą zaszkodzić. Wiem z własnego doświadczenia.



Największym ludzkim organem są płuca i bynajmniej, nic wspólnego nie ma z tym rozmiar stanika ;) Zawierają one ( te płuca, nie staniki) 300–450 milionów pęcherzyków o łącznej powierzchni 70 metrów kwadratowych. Przy ścisłej współpracy z wieloma mięśniami płuca osiągają wspaniałe wyniki. Na przykład powietrze w czasie kichnięcia pędzi z prędkością 170 km/h,a w czasie kaszlu osiąga aż 900 km/h. Wykonujemy 20 tys. oddechów na dobę (co daje liczbę 500 milionów oddechów w ciągu całego życia).
 W spoczynku płuca przepompowują 5–7 litrów powietrza na minutę, a kiedy biegniemy – aż 150 litrów na minutę.

I płuca palacza



Kolejnym co do wielkości organem jest skóra. Ludzka skóra ma 2 metry kwadratowe powierzchni i waży 3–5 kg. Podziwiamy jaszczurki, którym bez problemu odrastają ogony, czy węże, a my sami jesteśmy jeszcze lepsi. Co 21 dni wymieniamy cały naskórek, podczs gdy wylinka u węży (dorosłych) zachodzi raz na kilka miesięcy. Stare komórki obumierają i osypują się niezauważalnie (hm... u niektórych zauważalnie jednak) a pod nimi już wytworzyły się nowe, więc skóra właściwa wciąż jest chroniona. Najcieńszą skórę mamy na powiekach (0,5 milimetra), natomiast najgrubszą na górnej części pleców (0,5 centymetra). W skórze są 3 miliony gruczołów potowych, które ustawione jeden za drugim utworzyłyby odcinek długości 48 kilometrów.



Z kolei najdłuższym z narządów są jelita, które mają długość około 9 metrów. Przez całe życie człowiek zjada przeciętnie 30 ton pożywienia, które jelita muszą strawić i przetworzyć. Są ważną barierą pomiędzy tym co przyjmujemy z zewnątrz do organizmu, a co do niego trafia i w nim zostaje. Przy okazji trzeba wspomnieć o śliniankach, produkujących w ciągu doby ok. 1,5 litra śliny (co daje nam 540 litrów w ciągu roku, a przez całe życie pojemność dwóch olimpijskich basenów), która wstępnie rozmiękcza schaboszczaka i inicjuje procesy trawienne. Jelito cienkie ma około 5 metrów, a grube 1,5. W jelicie cienkim zachodzi trawienie i wchłanianie pokarmu (m.in. glukozy, kwasów tłuszczowych, aminokwasów i witamin).
W grubym natomiast zachodzi wchłanianie wody i soli mineralnych, produkcja witaminy K i witamin z grupy B oraz formowanie kału z niestrawionych resztek pokarmu.



Hm... zaczynam chyba nudzić. Powiem więc jeszcze tylko, że najszybciej rosną nam włosy (12 cm rocznie), z czego rekordzistą jest włosek brwi (1 mm na dobę) i paznokcie (0,11 mm na dobę). Nie wiem, czy są to dane prawdziwe, bo gdy zapuszczam włosy, to te cholery wcale nie rosną, a gdy mam krótką fryzurę, to do fryzjera muszę zasuwać raz w miesiącu. Gdy opaliłam sobie brwi nad starym bojlerem, to za nic nie chciały odrosnąć i trzy tygodnie malowałam sobie szlaczki nad oczami. Podobnie mam z paznokciami. Łamią się kilka dni przed imprezą i zamiast chwalić się perfekcyjnym manicurem chowam ręce w kieszeniach. Ale cóż...wyjątki ponoć potwierdzają regułę ;)

Mam nadzieję, że choc trochę Was zaciekawiłam i po lekturze niniejszego wpisu spojrzeliście na swoje własne ciała z większym, niż do tej pory, podziwem ;).

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Co kraj (miasto)- to obyczaj


Wielka Orkiestra pod batutą Jurka Owsiaka zagrała wczoraj dwudziesty czwarty raz. Wokół tej akcji narosło w tym roku sporo kontrowersji. Czy to z powodu zmiany rządu, czy ludzkich frustracji, czy też w końcu znużenia wciąż tym samym schematem- nie wiem. 
Skacząc sobie w sobotę po różnych portalach, trafiłam na wypowiedź znanego podróżnika, zwiedzającego świat co prawda boso, ale za to w moherowym berecie. Stwierdził on kategorycznie, że na Orkiestrę nie dał, nie daje i nie ma zamiaru dać złamanego grosza. Okej- jego sprawa, ale po co aż tak się z tym afiszować? Z ciekawości zerknęłam na ogromną ilość komentarzy pod wpisem. Pomyślałam sobie- ale go shejtują... Z rosnącym niedowierzaniem czytałam kolejne głosy. -Ja też nie dam, -ma pan świętą rację, -Owsiak to złodziej,  prawidłowo- jak każdy myślący człowiek, -z dumą oświadczam, że Owsiaka mam w dupie...
Po lekturze tak tekstu, jak i komentów tak się wkurzyłam, że czym prędzej wysłałam kilka esemesów i wylicytowałam na internetowej, WOŚP-owej aukcji śliczny wazon. Przyznam szczerze, że nigdy nie udzielałam się jakoś specjalnie, ale co roku wrzucałam do puszki kilka złotych i paradowałam po mieście z przyklejonym serduszkiem. Zazwyczaj przez kilka tygodni, bo wiecznie zapominałam 
je odkleić ;)

W tym roku żadni wolontariusze po mojej wsi nie chodzili. Sądziłam, że w 24 finał obejdę się bez czerwonej naklejki, jednak okazało się, że muszę jechać do Choszczna. Późnym sobotnim popołudniem odwiedziła mnie babcia Robaczkowa. Drżącą ze starości ręką podała mi dwadzieścia złotych.- Mariolciu, jak będziesz jutro w Choszcznie na Orkiestrze, wrzuć w moim imieniu te parę groszy. Wiem, że to niewiele, ale gdy urodził się Pawełek (prawnuczek sąsiadki- wcześniak), to aparatura z tej fundacji uratowała mu życie i od tej pory co roku daję troszkę pieniędzy, bo może inne dziecko też w ten sposób wygra ze śmiercią. Wzięłam pieniądze i obiecałam spełnić prośbę staruszki choć, prawdę mówiąc, wcześniej nie planowałam wizyty w mieście. Miałam mieszane uczucia. Z jednej strony wzruszyłam się postawą sąsiadki a z drugiej ogarnęła mnie złość, bo przecież to państwo powinno zapewnić sprzęt potrzebny w takich wypadkach, a nie emeryci i renciści. Z drugiej strony pracowałam przecież w różnych szpitalach i w każdym jednym było coś z naklejonym czerwonym sercem. A to inkubator, a to respirator czy aparat do usg., czy choćby kilka łóżek.

Chcąc nie chcąc w niedzielę pojechałam do Choszczna. W mieście cisza, jak makiem zasiał. Żadnych dzieciaków z puszkami, żadnych stoisk czy straganów, żadnych imprez... Pomyślałam, że pójdę do jednego z licznych marketów, pamiętając, że w Przemyślu w prawie każdym sklepie przy kasach ustawione były pudełka na datki. Jeden, drugi... nic. W trzecim owszem, była, ale z napisem „Caritas”. Wracałam już do samochodu, gdy w oczy rzucił mi się niewielki plakat.



Zbaraniałam. Ósmy stycznia? Dwa dni temu??? Zbaraniałam jeszcze bardziej, gdy zobaczyłam wydrukowany i przyklejony obok drugi plakat.




Matko jedyna... Powrót do przeszłości???
Zdegustowana wróciłam do domu. I co teraz? Nie mam serduszka dla babci, nie wrzuciłam jej pieniędzy do żadnej puszki... Co mam zrobić? Jurek podpowiedział, żeby wysłać jeszcze kilka esemesów, a staruszce wszystko na spokojnie wytłumaczyć. Tak też zrobiłam, ale rozmawiając z panią Robaczek, czułam się wybitnie głupio. Tak jakbym to ja zawiniła, że Choszczno zrobiło dziwaczny falstart i postanowiło zagrać dwa dni wcześniej. 
I czy ktoś jest w stanie mi wytłumaczyć, o co tutaj kaman ??? 
Siema, też róbta co chceta i niech moc będzie z Wami!

piątek, 8 stycznia 2016

Perfekcyjnie przygotowana...


Tak się jakoś złożyło, że 22 lata temu, kilka dni po moich 23 urodzinach znalazłam się w szpitalu. Nie, nie z powodu marskości wątroby po świąteczno- noworocznym pijaństwie (urodziłam się drugiego stycznia), ani nadwrażliwości żołądka po obżarstwie- choć postronny obserwator mógłby tak przypuszczać, gdyż brzuch miałam rozdęty do granic możliwości- ale z powodu nagłej (choć niby spodziewanej) akcji porodowej.

Pamiętam, że nad samym ranem obudziło mnie (nie pierwszy zresztą raz tej nocy) parcie na pęcherz. Odsunęłam kołdrę, starając się nie obudzić Jurka. Od jakiegoś czasu spaliśmy pod oddzielną pościelą, bo mój olbrzymi brzuch potrzebował okrycia wielkości co najmniej spadochronu. Podpierając się rękami, usiadłam i stopami wymacałam kapcie. Odepchnęłam się i z gracją mistrza sumo wstałam z łóżka. Poczłapałam do łazienki, za każdym krokiem masując bolący krzyż. To jest wielka niesprawiedliwość. – Utyskiwałam, siadając na toalecie. - Facet strzela sobie z petardy i ma luz, a kobieta przechodzi koszmar…
Sikałam… sikałam… sikałam… Jezus Maria! Nie mogłam przestać… Ulga zamieniła się w przerażenie.
– Juuurek!
Przestałam się martwić o jego spokojny sen, a zaczęłam o siebie. Jerzy wpadł do łazienki i przecierając oczy z resztek snu, spojrzał na mnie pytająco.
– Co się dzieje?
– Nie wiem. Nie mogę przestać sikać. Chyba wody mi odchodzą. – Panika w moim głosie momentalnie udzieliła się przyszłemu tatusiowi.
– Rany boskie!
Spojrzał na mnie, jakbym powiedziała, że za chwilę będzie koniec świata.
– No, co się gapisz! Zrób coś!
Wciąż sikałam.
– Ale co?
– Do cholery, nie wiem co. Dzwoń do lekarza.
Jurek kręcił się we własnej łazience, jakby był tam pierwszy raz w życiu.
– A gdzie telefon? – zapytał w panice.
– Jezus Maria… W lodówce…
Załamałam się doszczętnie, gdy pobiegł galopem do kuchni.
– Nie ma! – rozległ się jego wrzask wraz z odgłosem trzaśnięcia drzwiami lodówki.
Na szczęście wody płodowe odeszły, ogarnęliśmy się i pojechaliśmy do szpitala. Dwadzieścia dwa lata temu porody rodzinne dopiero wchodziły do mody i Jurek mógł mi towarzyszyć tylko w tak zwanym pokoju wspólnym. Jako młoda pielęgniarka, mająca wiele koleżanek wśród położnych byłam perfekcyjnie przygotowana do porodu. Uczestniczyłam (nieregularnie) w szkole rodzenia, wiedziałam jak oddychać, jak rozluźniać i napinać mięśnie dna miednicy, jakie pozycje i ćwiczenia zadziałają przeciwbólowo... Podczas gdy my siedzieliśmy w pokoju, jakaś biedaczka rodziła, drąc się niemiłosiernie i rzucając wszelkimi inwektywami. Masujący mój (niebolący jeszcze) kręgosłup Jurek spojrzał na mnie ze strachem.
-Ty też będziesz tak krzyczeć?
Uspokoiłam go uśmiechem.
-Skąd! Ta kobieta w ogóle nie umie rodzić.
Z rosnącym niesmakiem słuchałam (bo nie dało się nie słyszeć) wrzasków rodzącej. Co jak co, ale oddychać przeponą i torem górnożebrowym mogła się chyba nauczyć? W końcu nie jest to takie trudne... Boże, to chyba jakaś nizina społeczna, jakie słownictwo...

Po godzinie się zaczęło. Dłonie Jurka, które do tej pory sprawiały mi przyjemność, zaczęły parzyć żywym ogniem. Oddychałam na zmianę przeponą i górnożebrowo, ale g...no to dawało. Przy coraz częstszych skurczach zaczęłam dyszeć niczym zgoniony pies. Nie mogłam znaleźć pozycji, bo w każdej bolało jak cholera. Jurek dalej macał mnie po krzyżu, a mnie zaczynał trafiać szlag. Wszelki tamy utrzymujące na wodzy moją kulturę osobistą runęły w piz...u.
-Zabierz te łapy, do cholery!
-No ale mówiłaś, że ci pomaga...
-Zabieraj, kur...a, albo ci je upierdo...ę przy samych łokciach!
Zaczęłam sunąć po pokoju, trzymając się ścian i jęcząc co chwilę grobowym głosem. Jurek zaczął się denerwować.
-Może wody ci nalać?
-Nie chcę wody. Nic nie chcę. A w ogóle to najlepiej się zamknij! Wszystko przez ciebie ch...ju jeden!
-Oddychaj kochanie, od..
-Zamknij się kur..a. mówię! Ja pierd...lę A co niby robię cały czas?

W końcu trafiłam na porodówkę. Moje wrzaski z akustycznej sali słychać chyba było w całym budynku i bynajmniej nie czułam się tym faktem skrępowana. Wszystko miałam głęboko gdzieś. Personel położnictwa zastanawiał się pewnie, czy nie zatrudnić mnie aby na etacie szpitalnej syreny, bo moje darcie z częstotliwością trzepotu skrzydeł kolibra brzmiało uuuUUUAAAAAAaaa... itd.

O godzinie 14.20, wśród wrzasków, bluzgów z najgorszego rynsztoka i bólu nie do zniesienia urodził się mój syn. 3,60 kg i 57 cm szczęścia. Momentalnie ustały wrzaski, bluzgi zmieniły się w słodkie majaczenia (oj ti, ti... jaki śliczny, jaka rączunia, jaka nózia, jakie włoski) i liczenie paluszków, a ból... Jaki ból?




Dzisiaj Dawid skończył 22 lata. Kawał chłopa, wyższy od ojca, matkę podnosi jedną ręką. Gdy przyjeżdża ze szkoły do domu, patrzę na niego i zachwycam się w myślach... Jaki przystojny, jakie mięśnie, jakie włosy...
I dochodzę do wniosku, że my- matki- nie do końca jednak mamy po kolei w głowach... ;)

sobota, 2 stycznia 2016

Zegar tyka


Rok 2015 pożegnał nas piękną, wiosenną pogodą, a 2016 powitał śnieżkiem i całkiem porządnym mrozem. Patrzę przez okno i zachwycam się krajobrazem za oknem. Gałęzie porzeczkowych krzewów otuliły się delikatną koronką, iglaki założyły białe czapeczki, a trawy stoją na baczność, salutując zimowemu słonku. Wychodzę z domu i... przestaję się zachwycać. Mało brakowało, a wyrżnęłabym orła na oszronionym chodniku chodząc dookoła samochodu i zdrapując grubą warstwę lodu z szyb, a zgrabiałe ręce miały problem z włożeniem kluczyka do stacyjki. Nie odpalił- dziad jeden. Jurek fuka- że nie ma się co dziwić, skoro nie chciało się auta do garażu odstawić... Noż kurna, jakbym wiedziała że rano nie odpali, to bym odstawiła...

Tak więc z podróży do miasta nici. Akumulator z mojego golfa ładuje się w kuchni, a swoje auto Jerzy pożyczył Dawidowi, który pojechał balować gdzieś pod Poznań, później do szkoły i wróci dopiero za dwa tygodnie. Jesteśmy udupieni.
Całe szczęście, że po noworocznym obiedzie, na który znów przyjechała cała famuła, zostały jakieś resztki. Hm... po obadaniu lodówki, stwierdziłam, że całkiem pokaźne resztki- z głodu nie umrzemy ;)
Olka zrobiła wczoraj przepyszne dewolaje z indyka i sałatkę z brokułów. Pokroję mięso na kawałki, dodam do resztki sałatki i będzie całkiem nowa, odlotowa, sałatka z indyka ;)

Cytryna ma już tak wielki brzuch, że gdyby Ajron nie powiedział mi, że przychówku powinnam spodziewać się w pierwszej połowie lutego, przeprowadziłabym się do obory, pewna, że koza urodzi lada moment. Tak samo (mimo moich uspokajających słów) myśli Hania i już profilaktycznie przygotowuje się do ewentualnego „cesarzowego wycięcia”, bo skoro wypadki chodzą po ludziach, to i po kozach też przecież mogą. Nasz domowy wet wciąż baluje gdzieś na Bornholmie i Hanka postanowiła godnie go zastąpić ;)

Mała Miśka dalej przeżywa wideo od Mikołaja, choć nie znaczy to oczywiście, że przestała tłuc się ze starszą siostrą. Tłucze się dalej, mając pewnie nadzieję, że Mikołaj odpoczywa po ciężkiej pracy i nie obserwuje niegrzecznych dzieci zbyt gorliwie. Na szczęście nie tłucze (jeszcze) Natana. Od kilkunastu dni mieszka z nami czteroletni chłopczyk. W ciągu dnia jest już całkiem dobrze, ale nocki na razie wciąż są przerąbane. Kilka razy muszę zmieniać zasikaną przez małego pościel. Trafił do mnie po kilkudniowej odtrutce w szpitalu, w którym to wylądował dzięki swoim rodzicom- nałogowym narkomanom. Na myśl o nich wciąż zgrzytają mi zęby, a dłonie automatycznie zaciskają się w pięści.

No i naturalnie, po kilku głębszych, podjęliśmy noworoczne postanowienia. Olka (jak co roku) będzie się odchudzać, Anka będzie milsza dla ludzi (ha !- czyli zanim walnie pałą, da powąchać marchewkę) a ja obiecałam nie zmarnować ani jednego owocu z sadu. To było bardzo sprytne z mojej strony, bo zawsze mogę się wytłumaczyć ;) Czego nie przerobię, zjedzą kozy lub Boczek, a co spadnie – użyźni ziemię. Nic się nie zmarnuje ;) Ale tak serio, gdy przypomnę sobie te olane w zeszłym roku porzeczki, to jestem wściekła sama na siebie.

Co jeszcze z nowości? Po szalonej sylwestrowej zabawie Anka obudziła się we własnym co prawda łóżku, ale za to u boku nieznanego przystojniaka. Zamiast w budzik palnęła ręką w jakąś buźkę i dobrą chwilę ugniatała męską wargę, zanim zorientowała się, że nie jest to dzyndzel od budzika. Na moje pytanie, czy inne dzyndzle też były w użyciu zaprzeczyła, ale tak jakoś niepewnie ;) Obie z Olką bardzo się cieszymy. W końcu czemu Anka ma mieć lepiej niż my? Tym bardziej że zegar biologiczny bezlitośnie tyka. Dacie wiarę, że dzisiaj ukończyłam czterdzieści pięć lat??? Niemożliwe... ;)