a

a

niedziela, 20 grudnia 2020

Przedświąteczny czas

 Boże Narodzenie czai się za drzwiami. Właściwie stoi już w progu i tylko czeka kiedy skończę przygotowania, aby z rozmachem wejść do środka. No, w takim razie jeszcze trochę poczeka… 

Te święta będą dziwne, podobnie jak dziwny był cały mijający rok. Bez rodziny, znajomych i przyjaciół, tylko w najbliższym gronie. Pasterkę można ewentualnie w tv obejrzeć, a opłatkiem podzielić się jedynie z własnym ego. I co z Mikołajem? Śnieżynka, elfy i renifery to już tłum przekraczający narzucone przez rząd normy. Całe choć szczęście, że godzina policyjna obowiązuje jedynie w noc sylwestrową, bo jakby hojny święty w czasie roboty zainkasował mandacik, to byłby już ewidentny skandal.

Siedzę sobie z kotem na kolanach, popijam kawę z imbirem i goździkami, obserwuję akrobacje sikorek dziobiących zapamiętale kawał słoniny i planuję robotę. Okna trochę brudne, ale coś tam jeszcze widać. Wytrę tylko ślady kocich łap z parapetu i będzie dobrze. Każdego roku starałam się jakoś przyozdobić podwórko i dom, lecz skoro gości nie będzie i nikt nie zachwyci się migającymi lampkami, to wcisnę tylko w doniczki kilka świerkowych gałązek, ciachnę sekatorem różę ustrojoną czerwonymi owocami i sprawa będzie załatwiona. 

Jedzenie. Moja mama robi wspaniały barszcz, lecz choć odziedziczyłam po niej wiele cnót (no wiecie, skromność, gospodarność, pracowitość itd.), to jednak barszcz najlepiej wychodzi mi z torebki. Żeby nie było już tak całkiem na leniucha, dodam wody z moczenia grzybów, ząbek czosnku, wrzucę jakiegoś liścia i będzie prawie jak domowy. Młody nie lubi karpia, a starszy nie lubi śledzi, więc ryby mam z głowy. Zamrożone niegdyś pierogi teraz będą jak znalazł. W piwnicy czeka na konsumpcję słoik bigosu. Sałatkę machnie się raz, raz. Mrożonka z pokrojoną marchwią, puszka groszku, druga z kukurydzą. Do krojenia ziemniaków zagonię Chłopa. A co, niech też się trochę udzieli! Młodego wyślę do piwnicy po ogórki, to przy okazji przyniesie i bigos. 

Choinka. Koniecznie żywa, pachnąca i do samego sufitu. Uwielbiam ubieranie świątecznego drzewka. Wyciągam z szaf pudła z kolorowymi bombkami, łańcuchami i sznurami światełek. Przymierzam, przewieszam, oplatam, w tle lecą świąteczne przeboje a ja czuję się jak dziecko. No tak. Wszystko super pięknie, lecz za jakiś miesiąc, gdy opadające igły zaczną zaśmiecać podłogę trzeba ją będzie rozebrać, a tej czynności szczerze nie cierpię! Mój wzrok zahaczył o olbrzymi słoik upieczonych w przypływie veny pierników.


Tak! W tym roku zrobię choinkę samorozbieralną. Pierniki, ciasteczka, cukierki, łańcuch z fistaszków. Zanim choinka zacznie gubić igły, na gałązkach oprócz nich nic już nie zostanie. Kurczę, oby zostało trochę smakowitych ozdób choć do świąt… A, co tam! Taka zielona i pachnąca nawet bez zdobniczych motywów jest nastrojowa i cudna.

To będą dziwne święta, lecz może wcale nie gorsze? Bez spinania się i pośpiechu. Bez gonitwy po marketach, łamania głowy nad wyborem dziesiątek prezentów, szykowania galowych strojów i obawy czy wszystko się uda. Choć lubię typowy, przedświąteczny galimatias, pasuje mi również bezstresowe podejście, na które mogę sobie pozwolić w tym dziwnym roku. Czasami trzeba odpuścić. Zamiast dwunastu dań uszykować trzy ulubione, usiąść do stołu w piżamie, olać wiadomości i włączyć rodzinny film i po prostu cieszyć się chwilą.

Skończyłam kawę, odstawiłam kubek i wzięłam do ręki gąbkę. Hm… w sumie te odbicia kocich łapek aż tak mi nie przeszkadzają. Zresztą, za godzinę parapet będzie wyglądał dokładnie tak samo.


Uśmiechnęłam się do kota, wypuściłam go na dwór i wstawiłam wodę na herbatę. 

Cóż, wygląda na to, że jestem już wyrobiona 😉

poniedziałek, 30 listopada 2020

Myślenie nie boli

 Małe zawsze jest słodkie. Nieważne na ilu nogach się porusza, jaka powłoka otacza jego ciało i jakim sposobem usiłuje się porozumieć. Czy to malutki psiak, papużka, żółw, rybka, chomik, czy jeszcze inne stworzenie boże. 

I to szczęście w oczach dziecka… Ciepło w sercu, gdy patrzymy jak wyciąga spod choinki podskakujący pakunek, przytula nowego członka rodziny, całuje, głaska, pod malutki nosek podsuwa smakołyki i rzuca nam się na szyję mówiąc, że kocha najbardziej na świecie i że jesteśmy najlepszymi rodzicami pod słońcem. Wszystkie pieniądze świata nie są wtedy ważne. Taa…

Rok później zapełniają się schroniska. Podrośnięte szczeniaki płaczą za kratami boksów, nie rozumiejąc dlaczego ciepły kąt nagle zmienił się w zimny, betonowy schron. Wyrzucone na ulice koty giną pod kołami aut. Ciałka zadziobanych papużek i kanarków walają się pod drzewami, a słodkie wodne żółwiki stają się karmą dla szczupaków. Taa…

Wszyscy wiemy, że żywe stworzenie nie jest zabawką. Że maluch podrośnie, będzie robił kupę i niszczył kapcie. Będzie wymagał zainteresowania i poświęcenia odrobiny czasu. Że trzeba czyścić akwarium, wymieniać trociny, myć kuwetę, odwiedzać weterynarza…

Wiemy, lecz co z tego wynika? W każde Święta Bożego Narodzenia pod choinkę trafiają żywe zwierzęta, które niestety zbyt często marnie kończą. A przecież są inne formy uszczęśliwienia dzieci małym zwierzaczkiem. Można kupić mięciutką maskotkę lub elektronicznego pupila. Zainstalować „hodowlaną” aplikację  na telefonie. Pójść na spacer ze schroniskowym bezdomniakiem. Wystawić miskę z kocim jedzeniem, pokarmić wiewiórki w parku, sypnąć ziaren kaczkom i łabędziom, zamontować na parapecie karmnik dla mazurków i sikorek. Uczymy dziecko odpowiedzialności, fundujemy mu radość z obcowania z naturą i uszczęśliwiamy wspólnym spędzeniem czasu. W tej materii ogranicza nas jedynie własna wyobraźnia, bo i możliwości i potrzeb jest przecież mnóstwo.

Taa… I jak to ja, znów strzeliłam sobie w kolano. Miałam zamiar napisać coś całkiem innego. Miał to być post reklamujący mojego podrzutka. Miałam napisać jaka jest słodka i pocieszna. Jak mruży oczka zasypiając w zgięciu mojego łokcia, mrucząc niby stary trabant. Jak sunąc brzuszkiem po podłodze czai się wyczuwając smakowite zapachy dolatujące z miski. Jeszcze w głębi gardziołka rodzi się syk,  ale nie ucieka już od moich rąk i pozwala się drapać za szylkretowymi uszkami. 


Jeśli jednak miałaby posłużyć jako chwilowa zabawka i skończyć na ulicy, wolę żeby została u mnie. Oczywiście mam wciąż nadzieję, że zadzwoni jakiś dobry człowiek, który otoczy maleństwo opieką i czułością.

Kocur Kaszotto obraził się na mnie śmiertelnie, a Kaszanka jeży grzbiet i fuka, sądzę jednak, że dogadają się pomiędzy sobą szybciej, niż potrafią zrobić to ludzie.

Maleńka Metka, podobnie jak Kaszo i Kaszanka trafiły do mnie z tej samej, ulokowanej w bliskim sąsiedztwie „hodowli”. Najpierw przyszedł chudy, zmarnowany kocur.




Gdy trochę się podtuczył przyprowadził kotkę. 

A w niedawny, mroźny listopadowy wieczór szylkretowa kotka z rudymi brwiami podrzuciła na moje podwórko swoje maleństwo. 

Co będzie jutro?

Za pośrednictwem mojego bloga, FB i mam nadzieję choszczeńskiej gazety apeluję do wszystkich- sterylizujcie swoje koty! Nie skazujcie kotek na wyniszczenie, kociąt na śmierć i kocurów na brutalne walki. 

Panie M, dokarmia Pan wolnożyjące koty, mają ciepłą budkę, to się bardzo chwali, lecz proszę najpiękniej jak potrafię - niech Pan je wysterylizuje. Zapewniam z autopsji, że nie będą mniej łowne! 

A moje „okno życia”  już się zapełniło! 


 

środa, 11 listopada 2020

Tytuł jeszcze nieznany ;)


 Kochani moi Czytelnicy!

Teraz wszystko w rękach Wydawcy, lecz z samozachwytem oświadczam, że w końcu się sprężyłam i skończyłam ;)

Mam nadzieję, iż teraz znajdę czas na kontynuację bloga.

Z poniższego fragmentu niczego się nie dowiecie, niczego nie domyślicie, niczym Was nie zaskoczę i w ogóle.

Mimo to zapraszam na fragmencik mojej nowej powieści ;) 

Wyobraźmy sobie, że wybucha pandemia. Miesiąc, dwa i cały świat byłby zarażony!

- Sztuczne wyhodowanie jakiegoś wirusa, to dziś dla naukowców pikuś. A gdyby taki wirus zwiał z próbówki? Wyobrażacie to sobie?

- E, szybciej sami by wypuścili. Żeby zdziesiątkować ludzką populację, pozbyć się starych i słabych egzemplarzy. Albo zaszantażować jakiś wrogi rząd.

- Poprzez zakazy i nakazy władze będą kontrolować obywateli.

- A później, pod pretekstem szczepionki wstrzykną im nanoroboty.

- Gdy zaszczepiony będzie niepożądany, nanorobot eksploduje i po problemie.

- Dobre! W jakimś filmie to widziałam!

- Następuje ogólna destabilizacja gospodarki. Pełen lockdown. Zamknięte biura i szkoły.

- Ooo, to też jest dobre! – Przyklasnęła Zuźka.

- Nie ciesz się. – Zgasiła ją Kaja. – Na pewno zrobiliby naukę online.

- Usługi, gastronomia, turystyka leżą. – Jasiek się nakręcał.

- W marketach wykupują mąkę, drożdże i olej.

- I papier toaletowy…

- I prezerwatywy. Bo osoby podejrzane o kontakt z zarażonym  muszą zostać na domowych kwarantannach, a przecież czymś trzeba się zająć.

- Ludzie w końcu zaczynają dbać o higienę. Wykupują z marketów mydła i środki dezynfekujące.

- Eee, to raczej mało prawdopodobne…

- Które kilkukrotnie drożeją, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto chce zrobić biznes na czyjejś krzywdzie. – Jasiek nie dał zbić się z tropu.

- Na ulicach wszyscy w maskach i kombinezonach…

- Wprowadzają godzinę policyjną, a policja wali mandaty za byle co.

- Tłumy sceptyków wychodzą na ulice…

- A policja dalej wali mandaty!

- Stadiony i hale targowe przerobione na szpitale polowe.

- Ludzkie zwłoki wywożone ciężarówkami i palone na popiół.

- Przestańcie! – Opamiętała się w końcu Zuzanna. - Jesteśmy powaleni. Owszem, ludzie są debilami, ale przecież nie aż takimi! Nie pozwolą, żeby coś takiego się zdarzyło!

- A jeśli powiedzieliśmy to wszystko w złą godzinę i naprawdę się sprawdzi?- Spoważniała Kaja.

Niespodziewany niepokój objął całą trójkę roześmianych jeszcze przed chwilą nastolatków.

- Jezu…

- Na wszelki wypadek odpukajmy wszystko w puste i niemalowane.

Wszyscy zgodnie popukali się w głowy.

 

niedziela, 26 kwietnia 2020

Matka Natura w natarciu

No i mamy to! 
Wiosna [a momentami wręcz lato] w pełni. W pełni też sezon ogrodniczy. Ogrodowi maniacy sieją, pikują, sadzą i pewnie tak jak  ja, codziennie latają na grządki sprawdzić czy już coś wykiełkowało, czy już coś się zieleni. I pewnie też, tak jak ja, martwią się na zapas, że te nasiona marchewki chyba były jakieś stare, bo przecież już dawno  powinna wyjść z ziemi ;)))
I uświadomiłam sobie bez żalu, że tak będę latać do późnej jesieni. Najpierw wypatruję pierwszych siewek, sprawdzam pogodę i biegam z włókninową kołderką. Potem doglądam, plewię, nawożę i w końcu zbieram owoce mojej pracy. Noo, bardziej pracy Matki Natury, ale sukces zawsze ma przecież kilka matek ;) 
Uwielbiam tę magię, gdy z nasionka rodzi się ogromna głowa sałaty, a z siewki wielkości palca rośnie dwumetrowy krzak oblepiony pysznymi pomidorami. Jak przepiękny kwiat czereśni lub jabłoni, przemienia się w jeszcze piękniejszy, soczysty i pyszny owoc.

Dzisiejszy dzień był średnio ogrodowy. Zimny wiatr nie zachęcał do wychodzenia z domu, postanowiłam więc zrobić porządek w zdjęciach. Matko! Nazbierało się tego mnóstwo. Dwie trzecie z całej masy fotek, to fotki ogrodowe. Setki tulipanów, krokusów, bratków, niezapominajek, jakiegoś niezidentyfikowanego zielska, ciekawego w kształcie listka... Reszta to zwierzaki. Koty w różnych pozach, z przodu, z tyłu, śpiące, jedzące, naparzające się po głowach -  szaleństwo! Ptaki, pszczoły, mrówki, dżdżownice, pająk gigant, jakaś gąsienica w kokonie.... Jednym słowem wszystkiego, co mi się pod obiektyw nawinęło ;) 
Posegregowałam je z grubsza, fotografie z kilku lat połączyłam w jedne, tematyczne foldery i wyszły mi całkiem ciekawe historie. 
Zresztą popatrzcie sami:

Z podwyższonej skrzyni jestem bardzo zadowolona. Łatwa obsługa, bogate zbiory, polecam każdemu. A na szczegółowy opis jej wykonania zapraszam tutaj




                                            I w różnych odsłonach: 






                                          
                                                W zimowej wersji ;)


Kolejnym moim eksperymentem był drewniany obelisk. Początkowo miały rosnąć w nim truskawki, ale w końcu różnie bywało.








                                              
                                       A teraz owoców czar ;)








                                                   Amore pomidore...




Za włożoną pracę rośliny odwdzięczą nam się z nawiązką. 
Tak lub inaczej...



Ogrodnicy wszystkich krajów, do roboty!
;)))

sobota, 11 kwietnia 2020

Ale jaja!

Jakie mamy święta w tym roku- wszyscy wiemy. Sytuacja na świecie, przepisy i obostrzenia, a także zdrowy rozsądek każą nam zostać w domach. 
Nie będzie święcenia jajek, rodzinnych zjazdów, wspólnych spacerów ani radosnego rozgardiaszu, który zawsze towarzyszy świątecznym dniom. Spróbujmy jednak znaleźć jakieś dobre strony również w  takiej sytuacji. 
Święta bez panicznego sprzątania, bo co powie mama na takie pomazane okna? Bez nerwów, że pasztet nie będzie smakował teściowej. Na luzie, w gronie najbliższych, we własnych, nie do końca wypucowanych kątach.
Skoro już idę na łatwiznę to, zamiast wyskrobać coś nowego, przypomnę Wam post świąteczny sprzed kilku lat. 
Wesołych Świąt! Niech będą spokojne i zdrowe- dziś te proste życzenia nabierają głębszego sensu.

Z doniesień medialnych wynika, że rocznie produkuje się na świecie około 1,2 tryliona jaj spożywczych, a zgodnie ze statystyką przeciętny mieszkaniec ziemi zjada w ciągu roku około 173 jaj pod różnymi postaciami. Rzadko kto się nad tym zastanawia, ale przeciętna kura nioska znosi od 250 do 270 sztuk jaj rocznie. Niektóre gatunki są w stanie znieść jednego roku ponad 300 sztuk, a przekrój  wielkości jaj jest doprawdy imponujący.



Czasem zdarza się, że w jaju znajdują się dwa żółtka. To dlatego, że młode kury nie mają dobrze zsynchronizowanego cyklu produkcyjnego i zdarza się, że w jednym jaju znajdą się dwa zarodki, czyli dwa żółtka.

Największe znane człowiekowi jaja znosił mamutak- tzw. Ptak Słoń. Jest to wymarły gatunek, który żył na Madagaskarze. Jakiś czas temu, w londyńskim domu aukcyjnym Christie sprzedano zachowane w całości, częściowo skamieniałe, jajo mamutaka. Ma ono 30 centymetrów wysokości i 21 średnicy.


Z obecnie żyjących gatunków największe jaja składa struś północno-afrykański, którego jaja mierzą sobie średnio od 15 do 20,5 cm długości oraz 15 cm średnicy.



Z kolei najmniejsze jaja na świecie znosi koliberek hawański, mierzący zaledwie 6 cm. Przeważnie znosi 2 jaja o wadze 0,25 g i wielkości 6,35 mm.



Jednocześnie w stosunku do masy ciała, jajo kolibra jest największym jajem, zaś jajko strusia jest jajem najmniejszym ;)

Ubarwienie jaj może być przeróżne: od białego do czarnego przez różowe, zielone, błękitne. Z naszych ptaków różowe w ciemne kropki jaja składa np. zaganiacz, a piękne turkusowe — drozd śpiewak. Białe jaja składają ptaki gniazdujące w norach czy dziuplach albo ptaki bardzo silne, których jajom nie grozi niebezpieczeństwo. Z kolei ptaki składające jaja na otwartej przestrzeni mają jaja tak ubarwione, że ich prawie nie widać.


Jak długo może trwać proces wysiadywania jajka? Najkrócej u małych ptaków - 9-11 dni. U większości ptaków śpiewających są to 2 tygodnie, kura wysiaduje 3 tygodnie, kaczka - 28 dni, a większe ptaki zazwyczaj 30-32 dni. Ale są też ptaki, które wysiadują jaja przez 60 dni. Najszybciej jednak wysiaduje się jaja męskie. Czasem wystarczy kilka minut i już. Po ptokach...



No właśnie, bo przecież nie tylko ptaki znoszą jaja. Z jaj rozmnażają się gady, płazy, owady. Ba, ja sama co miesiąc znoszę jedno ;) Jeszcze...

W Kambodży, Wietnamie i Tajlandii popularnym fast foodem są smażone jajeczka mrówek, które ponoć mają maślany i lekko orzechowy smak.
W Norwegii i Wielkiej Brytanii popularnością cieszą się jaja mewie sprzedawane po bardzo wysokich cenach ze względu na ich ograniczoną podaż. Są one 2-3 razy większe od kurzych i mają wyjątkowe walory smakowe.
A jeśli już mowa o horrendalnie drogich jajkach konsumpcyjnych, to niekwestionowanym zwycięzcą jest ikra z bieługi, zwana czarnym złotem. Kilo rybich jajeczek kosztuje 34 tysiące dolarów.

Najczęściej jednak, mimo wszystko, zjadamy jaja kurze. Oprócz nich coraz większą popularnością na wielkanocnym stole, i nie tylko, cieszą się jaja przepiórcze.

Jeśli już jesteśmy przy kulinariach... Jajka w majonezie, faszerowane, omlety... nuda. A może by tak poszaleć? Może Azja...?
Wszyscy wiemy, że w Azji gusta kulinarne należą do dość specyficznych. Nic więc dziwnego, że to tu zjada się najdziwniejsze rodzaje jajek.

Balut to przysmak pochodzący z Azji południowo-wschodniej, zwłaszcza kuchni wietnamskiej. Jest to na wpół rozwinięty kaczy lub kurzy płód, który jest gotowany w skorupce jajka. Spożywa się go w całości, razem z kośćmi i dziobem. W Wietnamie i Laosie balut jest bardziej popularny niż hamburgery i pizza, a na Filipinach jest uważany za potrawę narodową. W Azji uważa się także, że danie to jest afrodyzjakiem.


Albo stuletnie jajko. Jest charakterystyczną potrawą kuchni chińskiej. Jest to zakonserwowane i przechowywane od kilku tygodni do kilku miesięcy jajo. Proces tworzenia dania rozpoczyna się od włożenia jajek do blaszanego naczynia wypełnionego roztworem z gliny, niegaszonego wapna, soli, herbaty, łusek ryżowych i wody. Jajko robi się brązowe lub czarne i nabiera galaretowatej konsystencji, żółtko jest natomiast brązowozielone. Potrawa jest jak wino: im starsza, tym lepsza. Często podawane są osobom chorym i będącym na diecie. Macie ochotę?


I na koniec prawdziwy rarytas rodem z Chin. Jajka w moczu. Podobno musi spróbować tego każdy młody chłopiec. By je zrobić, najmłodsi mieszkańcy miasta mają obowiązek oddać mocz do wiadra. Mocz zgromadzony w wielkim kotle jest podgrzewany do wrzenia, po kilku minutach jajka są do niego wkładane i gotowe.


Ach, czujecie ten aromat?

Ps.- Po lekturze tego, co sama (przy pomocy neta oczywiście) napisałam, stwierdzam, że jajka w majonezie są jednak zajebiste... ;)))

środa, 11 marca 2020

Koronawirus atakuje!

No i się doczekaliśmy! 
Wszyscy trąbili, że jeśli tak będzie dalej, jeśli nie będziemy dbać o siebie i naszą planetę to będzie źle. Jeśli nie będziemy używać mydła, myć rąk po wyjściu z toalety, odkażać klamek i poręczy 60% alkoholem i uważać na przesyłki z Chin to dojdzie do tragedii. I stało się!

Owszem, było źle gdy wody Nilu zamieniły się w krew i wszystkie ryby wyginęły, a zaraza powaliła bydło i zapanował głód. Żaby, szarańcze i inne muchy też nie były fajne. Krucjaty i wojny zabiły mnóstwo ludzi. Postęp techniczno-urbanizacyjny doprowadził do zmiany stylu życia, co zaskutkowało ogromem społecznych chorób dziesiątkujących ludzką populację. Klęski żywiołowe, pechowe zdarzenia, nieszczęśliwe wypadki, długo by można wymieniać, lecz jeszcze nigdy nie było aż tak źle. Zaatakował nas koronawirus!


W moim mieście jeszcze Go nie ma, ale przekroczył On już granice mojego państwa i nieuchronnie czai się tuż za progiem mego domu. 
Jeeesuuu!
W chwili gdy piszę te słowa zaatakował 30 osób, a do momentu kiedy przeczytacie ten artykuł pewnie będzie ich już z 50. To tak, jakby zachorowało jedno całe miasto! No, jedno blokowisko. No dobra, kamienica, lecz całkiem spora- kilkurodzinna! Podobno jeszcze nikt nie umarł, lecz słyszałam, jak jedna baba mówiła drugiej babie, że gdzieś na Śląsku zmarł jeden człowiek. 98-letni mężczyzna, do tej pory zdrowy jak przysłowiowy byk, czyli coś na rzeczy musi być. Tylko państwo, jak zwykle, nie zamierza podać tego faktu do publicznej wiadomości. Wiadomo- zawsze ukrywają najistotniejsze fakty.

Tak więc nie ma żartów- trzeba zacząć zabezpieczać się przed armagedonem. Udałam się do marketu. Kilka razy musiałam objechać parking, zanim znalazłam kawałek wolnego miejsca. 15 minut czekałam na koszyk. Wyciągnęłam z torebki aseptyczny środek i odkaziłam rączkę wózka, a bo to ja wiem, kto macał ją przede mną? Może jaki przybysz z Włoch, Niemiec, albo i- tfu, tfu- z Chin? Trochę potrwało, zanim dostałam się do półek z mąką. Zostało 10 kilo, to wzięłam wszystkie. Makaron był już tylko pełnoziarnisty, wzięłam. Ostatnią butelkę oleju wyrwałam z rąk jakiejś starszej kobieciny i pognałam na stoisko z ryżem. Jasna dupa. Ostatnie pięć paczek capnęłam tuż przed zdyszaną pańcią w szpilkach. Ależ mnie zbluzgała! Trudno- kto pierwszy, ten lepszy. Alejki z mydłami i antybakteryjnymi żelami były puste jak nigdy, domyśliłam się więc, że ten zazwyczaj mało atrakcyjny towar, już zniknął ze sklepowych półek. Na monopolowym też pustki. Chciałam kupić spirytus, bo w aptekach już dawno zabrakło, lecz inni okazali się sprytniejsi i zostały tylko dwie butelki wódki. Wzięłam. Co prawda koronawirusa zabija tylko ten 60%, ale wykminiłam sobie, że jak zmieszam te dwie czterdziestoprocentówki, to taki 80% odkażacz będzie idealny do umycia okien i schodów. Wiadomo to którędy wirus planuje do mnie wtargnąć? Przy kasach kilometrowe kolejki. Stoję jak na szpilkach, bo martwię się czy ktoś na mnie nie kaszlnie lub nie smarknie? Ludzie nie mają dziś za grosz kultury! Na wszelki wypadek przykleiłam na usta i nos podpaskę ze skrzydełkami, bo maseczek oczywiście też już nie ma. Masakra!
Zapakowałam bagażnik po sam dach. Zanim złapałam za kierownicę ochlapałam dłonie wódką, bo miałam wrażenie, że są jakieś takie... skażone. Na wszelki wypadek oblałam też skrzynię biegów i hamulec ręczny. W drodze powrotnej miałam niemiłą sytuację, bo zauważyła mnie sąsiadka. Obładowana tobołami machała z nadzieją ze ją podwiozę. Chyba oszalała- a jaką ja mam pewność, że jest zdrowa? Jeszcze pewnie chciałaby mi dłoń podać na powitanie albo jeszcze gorzej- pocałować! Udałam, że jej nie widzę- w końcu nie mogę narażać swojej rodziny na śmiertelne niebezpieczeństwo!

W końcu bezpiecznie wróciłam do domu. Odpaliłam kompa: koronawirus może utrzymywać się w powietrzu ponad pół godziny, blablabla.... Pstryknęłam telewizor: z powodu koronawirusa szkoły, kina i teatry zamykamy na co najmniej dwa tygodnie. A teraz czas na reklamę- pamiętaj, kwasek cytrynowy i ocet jabłkowy raczej nie powstrzymają koronawirusa, lecz doskonale odczyszczą armaturę z osadu i kamienia blablabla... Włączyłam radio: jak donoszą najnowsze badania koronawirus przenosi się nie tylko drogą kropelkową, lecz również poprzez ekskrementy, także zwierzęce, blablabla...

Rany boskie! Przez kupę? Spojrzałam ze zgrozą na Kasza i Kaszankę. Koty siedziały na kanapie i wylizywały sobie... O Matko! Na szczęście przypomniałam sobie, że w barku mam jeżynową nalewkę. Mocna jak cholera, kilkuletnia. Chlapnęłam nalewką kotom pod ogony- nie będą mi tu łajzy koronawirusem srujdać!

Styrana jak wół, bo na wszelki wypadek przeleciałam resztą nalewki podłogi, zasiadłam przed telewizorem, aby obejrzeć najnowsze doniesienia. Powariowali ci ludzie! Wszędzie obłęd i panika. I wtedy nagle zrozumiałam. To nie jest zwykły, grypopodobny zarazek chorobotwórczy. Nie wywołuje tylko gorączki i problemów z oddychaniem. To coś o wiele poważniejszego. Wywołuje zmiany w mózgu. Zmienia nas w bandę zombie, lezącą bezrozumnie jeden za drugim, zabijający empatię i zwykły zdrowy rozsądek.
Apokalipsa, zagłada, pogrom i w ogóle koniec świata!


Tylko czy te zmiany na pewno powoduje koronawirus?