a

a

środa, 30 marca 2016

Sok z brzozy i inne leśne dobra

Oj, wypiłoby się soku... Ale nie z kartonu czy butelki, ale takiego prościutko z sokowirówki- pysznego, pachnącego i zawierającego 100 procent soku w soku. Niestety na świeże owoce i soczyste warzywa musimy poczekać jeszcze kilka dobrych miesięcy. 
Na szczęście natura dba o nas również na przedwiośniu i właśnie teraz oferuje pyszne soki prosto z... drzew. Pamiętam z dzieciństwa, jak Ciotka Franka chodziła do lasu z małą siekierką, a wieczorem wracała z kankami pełnymi brzozowego soku- oskoły. 
Smak nie był jakiś rewelacyjny, ale posłodzony miodem sok dawał się wypić. Pamiętam też, że ciocia używała go do mycia włosów.

Korzystając z pięknej pogody, uzbrojona w te wspomnienia, świeżo nabytą wiedzę z Internetu, siekierkę, gumowe wężyki i 5-litrowe butelki po wodzie mineralnej, drugiego dnia świąt wybrałam się do lasu na rekonesans.
Soki zaczynają płynąć w drzewach na przedwiośniu, zwykle, gdy dzienna temperatura wynosi ok. 8 C. Jednak przy 8 C ciśnienie jest słabe. Lepiej zbierać soki, gdy temperatura wyniesie koło 15 C w słoneczny dzień. Nie wszystkie drzewa startują w tym samym czasie. Klony i jawory puszczają soki 1-2 tyg. przed brzozami. Warto o tym pamiętać: sok klonowy to bardziej marzec, a brzozowy raczej kwiecień. Soki najsilniej płyną w okolicach południa, kiedy jest najcieplej. I płynie ich więcej po nagrzanej stronie pnia. Najsłodszy, czyli najlepszy sok płynie na początku sezonu, więc dla zainteresowanych jest już ostatni dzwonek na przygotowania. Najsłodszy sok ma klon pospolity, potem klon jawor i klon polny. Mają zwykle do 4% cukru. Klon pospolity ma sok tak słodki, jak klon cukrowy w Kanadzie. Brzozy są prawie o połowę mniej słodkie, a graby o połowę mniej słodkie od brzóz. Wielu ludzi wyobraża sobie, że takie soki są tak gęste jak syrop klonowy kupiony w sklepie. O nie! Soki drzewne są wodniste. Zawierają cukry, kwasy organiczne i sole mineralne, ale głównie wodę!

Postanowiłam zebrać trochę soku z klonu i sprawdzić, czy już obudziły się brzozy. Z niemałym, a nawet całkiem sporym wysiłkiem wydziabałam na korze nacięcie w kształcie litery V. Od dołu wbiłam metalową rurkę z nałożoną gumową końcówką, a drugą część owej końcówki umieściłam w butelce. Sok zaczął kapać prawie od razu. Z klonu pomalutku, kropelkami, a z brzozy wąskim strumyczkiem. Przyznam się szczerze, że czynności te zajęły mi ze dwie godziny ;) Wzięłam jednak ze sobą Zarazę i Mandarynkę, więc przynajmniej dziewczynki poskubały sobie do woli młodziutkich pączków i gałązek. Cytryna z maluchami została w sadzie pod opieką ,wystraszonych jeszcze nieco, pięciu zielononóżek.
Oczywiście nie mogłam się pohamować i pierwsze krople zlizałam prosto z drzewa, raniąc sobie łakomy jęzor o postrzępioną 
korę pni ;) Rzeczywiście, sok z klonu jest lepszy. Brzozowa woda smakowała jak... woda ;) Wieczorem wróciłam po zebrane owoce mojej (a właściwie to drzew) pracy. Oskoły naleciało prawie półtora litra, a soku klonowego niecały litr. Klonowy wypiliśmy od razu, a sok z brzozy wstawiłam do lodówki. Można go przechowywać do czterech dni, lecz już dzisiaj nie ma ani kropelki;) Z plasterkiem cytryny i odrobiną miodu smakuje świetnie. Lepiej niż pamiętam z dzieciństwa.

Pogoda popsuła mi szyki, bo sok zbiera się w słoneczne dni, a z nieba co rusz lecą wiadra deszczu. Zapowiadają jednak, że weekend ma być słoneczny, więc już upatrzyłam sobie kolejnych darczyńców. Aby nie zaszkodzić drzewom, trzeba przestrzegać kilku zasad. Drzewa nie mogą być zbyt młode. Średnica pnia musi mieć wielkość co najmniej równą grubości męskiego uda. Z jednego drzewa pobiera się sok tylko z jednego nacięcia, które później można zabezpieczyć maścią p. grzybiczą lub żywicą, choć zazwyczaj drzewa radzą sobie z tym same.
O właściwościach oskoły i innych soków nie będę pisać, bo jest tego w Internecie cała masa. Można je również przetwarzać. Robić syropy, destylaty, nawet wina. Warto też zajrzeć do Łukasza, który na ten temat wie wszystko i którego wiedzą posiłkowałam się w tym poście.

A więc drogie Panie, siekierki w dłoń i idziemy w lasy. I nie obawiajcie się, że skrzywdzicie drzewo. Tradycja pozyskiwania soku sięga prehistorycznych czasów. No, prawie... ;)

piątek, 25 marca 2016

100 wcieleń rosołu

Byłam dziś w mieście na ostatnich (albo przedostatnich, bo z pewnością o czymś zapomniałam) przedświątecznych zakupach. Matko jedyna! Ludzi mrowie. Kłębi się toto, przepycha, kręci w te i nazad, z obłędem w oczach pchając przed sobą obładowane do granic możliwości wózki. Cztery kasy obsługują klientów od rana do wieczora. Biedne dziewczyny, blade ze zmęczenia ledwie mają siłę przesuwać tony towarów przed pikającym non stop skanerem, nie mówiąc już o uśmiechu czy odwzajemnianiu świątecznych życzeń. 
Hej, weselmy się, święta idą! 
Stojąc w kolejce z równie obładowanym jak pozostali konsumenci koszem, zaczęłam się zastanawiać jak żyliśmy kiedyś? Gdy nie było supermarketów, a niedziela była wolna również od handlu. Gdy w sklepach stały na półkach przysłowiowa musztarda i ocet, a mięso i kawę kupowało się na kartki? Byłam jeszcze wtedy mała, ale pamiętam gigantyczne kolejki i ludzi z wiankami papierów toaletowych malowniczo udrapowanymi na szyjach. Pamiętam meblościanki w pokojach swoich koleżanek, które były identyczne z moją własną ;)

I pamiętam przygotowania świąteczne mojej Babci, lub Cioci Frani. Same kupowały świniaka od sąsiada, mięso peklowały, piekły, wędziły, gotowały i tym podobne. Najważniejsza była logistyka. Szynki i schaby na wędliny, podroby do pasztetu, krew na kaszankę, jelita na kiełbasy i tak dalej. Nic nie mogło się zmarnować. Taka sama logistyka obowiązywała podczas konsumpcji owego prosiaka, aby starczyło na jak najdłużej. Pomidorowa zrobiona z rosołu to już klasyka, ale ciocia Frania robiła dużo, dużo więcej ;) Nóżki z rosołu panierowała w tartej bułce i podawała z ziemniakami i mizerią. Ugniatając ziemniaki pochylała się mocno nad garnkiem i robiła „parówkę” na cerę, a po obiedzie maseczkę z obierków ogórka. Wodą po ugotowanych pyrach (niesoloną i ostudzoną) podlewała paprotki. Rosły jak szalone. Nie muszę chyba pisać, że obierki z ziemniaków parowała dla kur? Reszta ziemniaków kończyła jako kopytka. Mięso z korpusu i wieprzowinę obierała z kości i była galareta. Ugotowane warzywa zamieniały się w sałatkę. Makaron z pomidorowej z sosem z zagęszczonej mąką zupy przybierał formę spaghetti, czasami z dodatkiem małych klopsików. I tak oto przez tydzień, przybierając różne formy i faktury, rosół żywił całą rodzinę ;)


Komu dzisiaj  by się tak chciało? Resztki wyrzuca się do śmieci i już.
Ja nie będę aż tak szaleć z recyklingiem, ale nie zamierzam też szaleć kulinarnie. Sałatka, żurek, biała kiełbacha i pieczona karkówka. No i jajka oczywiście. 
A Wy co szykujecie? Szalejecie?

niedziela, 20 marca 2016

Ojczyzna- polszczyzna

Wszyscy wiemy doskonale, że język polski jest bardzo skomplikowany. I nie piszę tu o ortografii, bo to jest już zupełnie czeski film ;) Nie wiem kto wymyślił, że bladoróżowy pisze się razem, a biało-różowy z myślnikiem, albo że w mgnieniu oka osobno, a w okamgnieniu razem. 
Chodzi mi raczej o brzmienie naszych szeleszczących głosek. Każcie wypowiedzieć obcokrajowcowi „chrząszcz brzmi w trzcinie” a ubaw będzie po pachy. Ba, to już wyższa szkoła jazdy, wystarczy nawet prosty „ołówek”.

Od jakiegoś już czasu nie jesteśmy tylko Polakami, ale Europejczykami i wiele obcych słów zadomowiło się w naszym języku. Język jest jak żywy organizm. Rozwija się i podlega wpływom. Najwięcej znajdziemy anglicyzmów i germanizmów.

Jeśli chcemy być trendy, to spożywamy lancz, brancz i dinner, a sałatki do nich polewamy dresingami. Gdy idziemy na inwent, staramy się o dobry luk. Oczywiście, żeby mieć dobry luk, wcześniej musimy iść na szoping ;) Jesteśmy fajterami i dbamy o naszą zone, a jak ktoś nie wie, o co kaman, to mamy z tego niezły fan. I okej ;)

Ze względu na naszą trudną historię z naszym w zasadzie największym sąsiadem, Niemcami, język polski najeżony jest germanizmami i to czasem w takich miejscach, w których w ogóle się ich nie spodziewamy. Na przykład – blacha, cegła, komin czy dach, są spolszczonymi słowami niemieckimi. Podobnie jak szlafrok, szuflada, komoda czy flaszka. Z języka niemieckiego pochodzi również bumelowanie i kac ;) Swoją drogą ciekawe czy oprócz powszechnie znanej ku...y, jakieś polonizmy szwendają się po świecie? Podobno Austriacy zapożyczyli sobie naszą gruszkę, zmieniając ją lekko na Kruschke. Niech im będzie, na gesund ;)

No ale ja nie o tym... Taka przydługawa dygresja mi wyszła ;) Funkcjonują w naszym języku słowa polskie, które brzmią całkiem nie po polsku, a dla wielu z nas ich znaczenie jest zupełnie niezrozumiałe. Pamiętam jak trzyletni Dawid zakochał się w słowie „ewentualnie” Taki był chyba dumny, że potrafi wypowiedzieć wybitnie skomplikowany wyraz, że każde zdanie musiało owo „ewentualnie” posiadać. Chcę ewentualnie pić, ewentualnie ten samochodzik się popsuł, idziemy do ewentualnie dziadka... ;) Laliśmy... ;)

Czasami mam wrażenie, że sama jestem takim dzieckiem, ewentualnie (;)) głąbem, bo nie rozumiem co do mnie mówią, lub piszą. Szczególnie gdy otrzymuję jakieś urzędowe pismo, najeżone biurokratycznym bełkotem, ewentualnie (znowu;)) słucham wybitnie elokwentnego polityka. Tak więc dla wszystkich, którzy tak jak ja, pragną odszyfrować mądre gadki -zagadka. Co, do cholery, autor miał na myśli???

Interlokutor antycypuje, że powinien zdezawuować lapidarną wypowiedź tegoż sangwinikabo jest relewantna, ale zawiera imponderabilia,wywołuje więc w nim ambiwalentne uczucia.

Reflektujecie? ;)

piątek, 18 marca 2016

Rozdwojenie jaźni

Uff, to był ciężki tydzień. Mam zaległości w pracy, w domu, w blogosferze i w ogóle wszędzie. A wszystko przez Joannę. Pałętała się po powiecie i wszem wobec wydawała moje tajemnice. Opowiadała tłumom ludzi o moich narodzinach, przeprowadzce na wieś i żenujących początkach gospodarowania. O moim zauroczeniu przystojnym weterynarzem i kłopotach z mężem. O Ance, Olce, zwierzyńcu i całej reszcie. O przygłupim Jacku i jego wrednej siostrzyczce. O tym, na ile to fikcja, na ile prawda. Gadała, gadała, gadała, aż ochrypła. 
I pewnie łudziła się, że ktoś jej słucha... ;)
Trochę się obawiała, że będzie przemawiać do pustych krzeseł, pocieszała się jednak, że puste krzesła przynajmniej jej nie wygwiżdżą ;) Wiecie jak to jest z planowaniem. Ma być horror, wyjdzie fantasy, ma być fantasy, wyjdzie romans, ma być romans, wyjdzie komedia, ma być komedia, wyjdzie obyczajówka. Albo ma być obyczajowo, a wyjdzie do dupy – czyli w sumie obyczajowo ;)

W Reczu spodziewała się znajomych, przyszli nieznajomi. W Bierzwniku objadła się pysznymi ciastami. W Krzęcinie nażłopała się kawy. Pełczyce powitały ją brawami, a Drawno ugościło iście po królewsku.

Phi, wielka mi pisarka! A ja czerwieniłam się ze wstydu, gdy publicznie wytykała moje różne wady. No, na szczęście opowiedziała też o zaletach. Było na wesoło, a słuchacze śmiali się w odpowiednich momentach. Hm... raz wyśmiali ją, gdy powiedziała, że jest skromna.
W sumie było całkiem fajnie i Joanna pragnie podziękować wszystkim Czytelnikom. Tym którzy przeczytali, zamierzają przeczytać, a także tym, którzy nie zamierzają, bo czekają na ekranizację ;)


A Mariolka leci nadrabiać zaległości...

piątek, 11 marca 2016

Wstyd mi...

Opowiadałam Wam już kiedyś, że w naszym rejonie działa jakaś świnia, zabijająca dzikie, leśne zwierzęta. Za kilka dni Anka bierze udział w dużej, policyjnej obławie na tego bydlaka i mam nadzieję, że gnój sam złapie się w swoje sidła. Rozmawiałyśmy o tym dzisiaj i coś mnie, cholera, naszło, że kliknęłam w necie hasło „kłusownictwo”. Nie wiem, po jakiego ch...ja. Boże... zryczałam się jak durna. I choć łzy zalewały mi oczy, z uporem maniaka klikałam dalej, dalej i z przerażeniem czytałam o największej bestii w dziejach wszechświata. I o jego ofiarach...

Nosorożce to przepiękne, majestatyczne zwierzęta, łagodne pożeracze trawy i kolczastych listków. Chodzące skamieliny o skórze grubej jak pancerz, która pozornie mogłaby znieść wszystko. Pozornie, bo tak naprawdę nosorożce czują każde dotknięcie, a ta niby gruba skóra jest zadziwiająco delikatna. Nosorożce czują siadające na nich komary i łaskotanie liści. Czują, jak wysychające błoto je ochładza i jak przyjemnie drapie tarzanie się po ziemi w krzakach.
Potrafią się sobą nawzajem opiekować, zakochują się, są czułe i łagodne. Każdy ma temperament i osobowość, potrafi się cieszyć i smucić. To zwierzęta rozumiejące, co się wokół dzieje, i umiejące się wzruszyć albo bać. Zwierzęta tak ludzkie, że czasem aż trudno w to uwierzyć.
Zabija się je dla rogów.
Za kilogram sproszkowanego rogu nosorożca płaci się na czarnym rynku nawet 60 tys. dolarów — więcej niż za złoto czy kokainę. Jeszcze na początku XX wieku w Afryce żyło około miliona nosorożców czarnych należących do czterech podgatunków. Dzisiaj są na granicy wymarcia. Róg zwierzęcia wyżyna się, często żywcem, mieli na proszek i spożywa jako afrodyzjak i „lek” na impotencję. 
Boże, szybko wyleczyłabym tych impotentów! Raz i na wieki!

Kolejna ofiara ginąca w mękach dla ludzkiej próżności to słoń. W Afryce co kwadrans zabija się słonia po to, żeby zabrać jego ciosy i chwalić się figurką na komodzie. W latach sześćdziesiątych żyło w Kenii 60 tys. słoni, dziś — może 10 tys. Młode, „bezkłowe” jeszcze słoniątka po ataku kłusowników giną bądź pozostają przy zabitych matkach i umierają z głodu. Większe słoniki ruszają w samotną podróż lub czasami przyjmuje je kolejna rodzina. Trauma po rzezi towarzyszy im do końca życia.
Przy okazji warto przypomnieć, że w Polsce za samo kupienie bądź posiadanie produktów z kości słoniowej, grozi kara do pięciu lat pozbawienia wolności.



Najbardziej zbulwersowała mnie historia azjatyckich niedźwiedzi księżycowych. Nazwę swą zawdzięczają białej plamie na piersi w kształcie sierpa księżyca. Są piękne... Ich żółć jest „lekarstwem” na... kaca, a hodowla tych zwierząt jest w Chinach legalna! Większość niedźwiedzi hodowlanych przetrzymywana jest w niehumanitarnych warunkach. Mieszkają w ciasnych klatkach, których powierzchnia jest często tak mała, że nie pozwala na swobodne obrócenie się zwierzęcia, a nawet stanięcie na czterech łapach. Duża część niedźwiedzi jest umieszczana na fermach jako młode osobniki. Całe swoje życie spędzają w klatce, nigdy jej nie opuszczając, a okres ten może trwać nawet do trzydziestu lat. Nacinana się ich brzuchy, umieszcza w nich metalowe bądź gumowe rury i „doi” regularnie, aby pobrać żółć. Pobieranie żółci powoduje nieustanny ból odczuwany przez zwierzę i przyczynia się do jego powolnej śmierci. 
Po to, żeby jakiś pier...ny alkoholik nie miał kaca!!!

Oprócz tego, że chcemy się „leczyć”, chcemy też dobrze pojeść.
Może by tak foie gras, czyli pasztet z silnie otłuszczonych gęsich i kaczych wątróbek?  Ptaki hodowane na foie gras są tuczone w sposób barbarzyński. Do ich przełyku wtłaczana jest rura, przez którą przez kilka sekund podawana jest specjalna pasza. Dzięki temu ptaki szybko przybierają na wadze. Wątroba tych gęsi osiąga monstrualne rozmiary. U człowieka byłoby to 70 kg. Jeżeli ktoś miał poważne problemy z wątrobą, to jest w stanie sobie wyobrazić, jak koszmarnie czują się te zwierzęta. Podobno zdarzały się przypadki ich samobójstw poprzez walenie głową w ścianę. Głównym producentem foie gras jest Francja, ale też Belgia, Hiszpania, Bułgaria i Węgry. W Polsce również pasztet ten traktowany jest jako przysmak, polecany między innymi przez Magdę G.

A może zupka z rekina?
Rocznie zabija się aż 70 mln rekinów. Płetwy grzbietowe przeznaczone są na zupę bądź „cudowne” afrodyzjaki w pigułce. Populacja tego rekina spadła w ostatnim czasie aż o 98 procent. Mimo to w dalszym ciągu jego ubój odbywa się na skalę przemysłową. Za prawdziwą rzeź odpowiadają Japończycy, którzy wysyłają mięso do Hongkongu i Szanghaju. To główni odbiorcy przysmaku.
Kłusownicy mają w zwyczaju łowić rekiny, wciągać je na pokład, gdzie odcina im się płetwy i jeszcze ŻYWE wyrzuca z powrotem do morza. Po jakimś czasie wykrwawiają się na śmierć.
Zupa z płetwy rekina jest rarytasem chętnie spożywanym w wielu krajach azjatyckich. Cena za talerz ugotowanej na nich zupy sięga nawet 300 dolarów.

Człowiek jest strasznie nieczułą i pazerną bestią. Podejrzewam, iż gdyby ktoś za dużą sumkę zaczął skupować np. ludzkie palce, to sąsiad sąsiadowi szybko by te palce upierd...ił.

KU*WA!
Wziąć takich i obciąć jaja, oblać benzyną i zabijać POWOLI.
Najpierw odciąć ręce potem nogi, pomoczyć głowę w sedesie, przecinać ścięgna, nasypać w rany soli...
O tak... Zemsta doskonała.
Nie zasnę dziś...
I przepraszam Was za ten wpis, ale musiałam się jakoś wyżyć.

środa, 9 marca 2016

Czwarty krzyżyk i Krzyż Pański...

Jakoś tak się utarło, że czterdzieste urodziny są przełomem w życiu kobiety. A przynajmniej tak odbiera to moja szalona kuzynka Anka, która właśnie zaczęła dźwigać na grzbiecie swój czwarty krzyżyk. Aleksandra- dobra dusza- wymyśliła dla niej przyjęcie- niespodziankę, a mnie zapędziła do pomocy w jego realizacji. Choć przebiegła Anka domyśliła się podstępu swojej bratowej, do końca udawała zaskoczenie i Ola była w pełni usatysfakcjonowana ;) Fakt- impreza była świetna, ale nie o niej chciałam napisać, a o jednym z gości szanownej jubilatki. 

Poznali się w Noc Sylwestrową i od tej pory nic już nie miało być tak samo. Niestety...

Jacek skończył 26 lat i pracuje jako trener choszczeńskiej drużyny kajak polo w kategorii młodzików. No i wciąż mieszka z mamusią. Jest prawdziwym niewolnikiem własnego ciała. Dzień zaczyna i kończy gimnastyką. Przed podniesieniem łyżki do ust liczy kalorie i sprawdza indeks glikemiczny pokarmu na niej zawartego. Każdy mięsień, przeciętnym ludziom służący do poruszania się, jest jego przyjacielem i ma swoje imię. I każdemu poświęca odpowiednią liczbę minut na indywidualny trening. Okazał się całkiem sympatycznym młodzieńcem. No, może nie zabija intelektem, ale wiedział, że bitwa pod Grunwaldem była w 1410 roku. Nie był tylko pewien, kto wygrał…
Jego znajomość z Anką jest doprawdy skomplikowana. Wydaje mi się, że trzyma go ona przy sobie jako remedium na konflikt serca i rozumu, jaki ostatnio nieustannie toczy jej ciało i duszę ;) Ewentualnie chce być poprawna politycznie i akceptuje w pełni genderowatość młodziana. Skąd gender u takiego macho? Cóż, przytoczę Wam dialog bohaterów tegoż wpisu i oceńcie sami ;) Działo się to na początku ich znajomości, gdy Anka zachorowała, a Jacuś postanowił ją porozpieszczać. Natrudził się chłopak, uszykował wzmacniający przecier z selera naciowego i załatwił najnowszą komedię rodem z Hollywood. ;)

– Chcesz trochę? – zapytał Jacek, wychodząc z kuchni z dzbankiem shrekopodobnej mikstury.
Anna energicznie zaprzeczyła.
– To przecier z selera. Jest doskonały na potencję.
– Nie, dziękuję. Nie mam jeszcze problemów z potencją – odpowiedziała żartobliwie Anka.
– A prostatę badałam w zeszłym miesiącu.
Jacek z aprobatą pokiwał głową.
– To dobrze. Lepiej zapobiegać niż leczyć.
Matko jedyna…
– Masz całkowitą rację. A ty systematycznie wykonujesz mammografię? – Anka badała dalej intelektualne możliwości Jacka.
– Oczywiście.
– Cytologię też?
Napakowany hermafrodyta skinął potakująco głową, podszedł do DVD i włączył płytę.
– Oglądamy?
Załamana Anna bez słowa skinęła głową.

Nie wiem, dlaczego się załamała. W końcu naprawdę lepiej zapobiegać niż leczyć, prawda? Miał chłopak rację ;)))

Osobiście poznałam go jednak dopiero na owej imprezie. 
Jedzenia naszykowałyśmy masę, bo Ola zaprosiła wszystkich z otoczenia Anki, których znała. Goście zajadali się przysmakami przez nas przygotowanych. Na stole stało wszystko, co tylko można było sobie wyobrazić: sałatki, mięsiwa we wszystkich postaciach, miliony przystawek na ciepło i zimno. Wszyscy jedli, jakby co najmniej przez tydzień nie mieli nic w ustach, z wyjątkiem oczywiście Jacka. Na pytanie Ajrona, dlaczego odmawia sobie tych pyszności, chłopak udzielił wyczerpującego wykładu na temat prawidłowego żywienia.
– Ale przecież trzeba korzystać z życia! Dieta dietą, rygoru trochę też się przyda, lecz drobne przyjemności są równie ważne – tłumaczył sportowcowi Ajron. – Carpe diem, mój młody przyjacielu.
Przerośnięty chłopiec spojrzał na dziwnie mówiącego weterynarza.
– No… karpia zjem… Ryby są zdrowe i mają dużo białka, choć ta akurat trochę mułem zaciąga… – powiedział, po czym spojrzał zdziwiony na twarze ryczących ze śmiechu gości.

Rany! To był hit imprezy! Wielcy filozofowie mają to do siebie, że ich słowa można interpretować w rozmaity sposób, ale takiej interpretacji Horacego jeszcze nie słyszałam ;)))

Nie był to koniec spektakularnych występów chłopaka Anki. Przy wydatnej pomocy Jurka powstał edukacyjny filmik o dorastaniu. Zaczął się on czołówką ze znanej komedii „I kto to mówi II”. Gdy plemniki dostały się w końcu do komórki jajowej i mała dziewusia  stwierdziła, że ma dwie pary warg, na ekranie pojawiło się zdjęcie Anki w ramionach rodziców. Slajd za slajdem ukazywał małą Andzię. Ze smoczkiem w buzi, w zabawnych kapelusikach, na spacerach… Wszyscy z zachwytem obserwowali, jak z małego bąka wyrasta kilkuletnia panienka. Pierwsze świadectwo, szczerbaty uśmiech, na kilku zdjęciach z „Rapsodii”, w tle machała do nich ciocia Frania. W pewnym momencie Ajron musiał zastopować film, gdyż znów wszyscy, jak jeden mąż, buchnęli śmiechem, pokładając się na podłodze. Z ekranu telewizora wdzięczyła się do nich mała Ania w wielkim słomianym kapeluszu, machając radośnie rączką i obejmując nogami kłapouchego osiołka, na którym siedziała.
– Rany, Anka! Kto na tobie siedzi? – zawył Tomek, kolega z pracy, skręcając się ze śmiechu.
Wszyscy, włącznie z jubilatką, zarechotali. Najgłośniej śmiał się Jacek. Pozostali goście siedzieli już spokojnie, a on dalej zwijał się na podłodze. Po dłuższej chwili opanował się w końcu i spojrzał z uznaniem na Tomka.
– Dobre to było. – Wyszczerzył zęby. – Ale przecież nikt na niej nie siedzi. To kapelusz! – Jacek nów zaczął wesoło rechotać.
Agnieszka- żona komendanta policji, znana w mundurowych kręgach jako prawdziwa śmieszka, prychnęła niepohamowanie. A że właśnie popijała kolorowego drinka, z jej ust wystrzeliła rozproszona struga pomarańczowego płynu i osiadła na klapach marynarki, pechowo siedzącego naprzeciw niej, chłopaka Beaty. Zamarła, ze strachem wpatrując się w oplutego solidnie marynarza. Ten wytarł z twarzy sok pomarańczowy i uśmiechnął się do Agnieszki.
– Trafiony – zatopiony. – Po czym dodał z powagą: – I jaki celny, symetryczny strzał.

Uwierzcie mi, na takiej imprezce jeszcze nie byłam! I, mimo że w głowie Jacka hula wiatr, jest on naprawdę przemiły. Takie duże dziecko. Szczery, uczynny i poczciwy. W końcu nie jego wina, że kolejka po rozum była taka długa... Z drugiej strony nie wiem, jakim cudem Anka z nim wytrzymuje, choć ktoś, kiedyś może być z nim szczęśliwy. Ktoś nieoczekujący rozmowy po...


niedziela, 6 marca 2016

Kilka zastosowań dla blaszki na muffiny

Czy istnieją przedmioty, które mają funkcję wybitnie monotematyczną? Służą tylko i wyłącznie do wykonywania jednej, jedynej rzeczy? 
Takie oto filozoficzne pytanie naszło mnie podczas obserwacji poczynań mojego męża ;) Taki powiedzmy wałek, doskonale się sprawdza w roli młotka. Fakt, że tylko jednorazowo... (o czym pisałam tutaj) Wałek do ciasta (kolejny) wykorzystał on również do wygładzania jakichś folii, majstrując coś przy komputerze. Gdy mój najbardziej poręczny lejek skończył we wlewie samochodu zacisnęłam zęby, ale gdy znalazłam sitko, w którym odcedzam twaróg, zababrane jakimś szlamem nie wytrzymałam i zrobiłam awanturę. A ostatnio, przysięgam, grube tomiszcza moich książek fantasy posłużyły mu do prasowania spodni. Cóż, męską logiką, a raczej jej brakiem nie będziemy się jednak zajmować, bo jest to sprawa z góry skazana na niepowodzenie. Przy okazji jednak tychże rozważań chciałam przybliżyć Wam fenomen blaszki do pieczenia muffinek. Najrzadziej służy mi ona właśnie do pieczenia babeczek ;) choć owszem, kilka razy piekłam. I na słodko i na pikantnie (nasze ulubione to serowe).
Najczęściej robię w niej galaretę z mięsa kurczaka. Idealne i podzielne porcyjki na jeden kęs, są ulubioną przystawką na każdej imprezie.


Oprócz galarety robię w nich „pojemniczki” z ciasta francuskiego, wypełnione różnorakimi farszami. Równie fajną przystawką jest spaghetti przygotowane w podobny sposób. Ugotowany makaron wciskam do foremek, polewam mięsno-pomidorowym sosem, odrobina parmezanu, pomidorek koktajlowy i ciut zielonej pietruszki na wierzch.Wyglądają świetnie i znikają piorunem.


Prosto również wykonać kruche babeczki, z  przeznaczeniem na późniejsze nadzienie. Wystarczy wylepić foremkę kruchym ciastem i przycisnąć drugą blaszką. Bez kombinowania z papierem, ziarnami grochu czy fasoli do obciążania i innymi wynalazkami. Prosto, szybko i bez nerw.


Forma na muffiny jest również niezastąpiona przy szykowaniu fajnego śniadania. Najprościej, to jajecznica z ulubionymi dodatkami (u mnie z papryką i szczypiorem) podana w formie zabawnych wulkaników. Trochę więcej wysiłku wymaga przygotowanie zapiekanek. Ja często szykuję sobie składniki wieczorem, rano układam, do piekarnika, 15 minut i śniadanko gotowe ;)
Chleb tostowy lekko wałkuję (pod warunkiem, że akurat Jurek nie buchnął mi wałka), wycinam w kółka i układam na dnie wysmarowanych masłem foremek. Na to kawałek wędliny, plaster pomidora czy papryki, cebulka. Oddzielam żółtko od białka i wylewam je na warzywa. Posypuję kilkoma wiórkami sera żółtego i zieleniną, na sam wierzch ostrożnie wylewam białko. Wkładam do rozgrzanego piekarnika i gdy widzę, że białko się ścięło wyciągam i podaję prosto na stół. Proste i pyszne.



Kolejne wykorzystanie to owocowe galaretki na deser. Prosto, łatwo, bez bajzlu i mycia dziesiątek salaterek.




Muffinkową blachę można też wykorzystać w celach innych niż kulinarne.
Oto organizer na biurku Hani.


A taki zaproponuję Jerzemu.


Choć jego pomysł też był ciekawy. Gwoździe, śrubki i inne drobne skarby ma pochowane w słoikach, których pokrywki zostały przykręcone do spodu wiszącej szafki w garażu.


Choć ja sama nie mam jakichś dziwnych schowanek, no bo chyba to normalne, że krem pod oczy trzymam w lodówce obok podpuszczki do serów, to pamiętam doskonale, że u Cioci Frani mąka zawsze była w metalowej puszce z napisem "kasza", a kasza w "cukrze". U Olki w szafkach stoi tysiąc pojemników, pedantycznie i chronologicznie ustawionych. Te z najkrótszą datą ważności, czyli kupione wcześniej, stoją najbliżej. Nawet obcy w jej kuchni zorientowałby się bez problemu. Anka z kolei sama nie może nic u siebie znaleźć, więc ja nawet nie próbuję ;)
A u babci Robaczkowej aż roi się od pudeł, koszy, doniczek i innych cudów, wykonanych przez nią z wikliny papierowej. Chyba przejdę się do niej z aparatem i pokażę Wam, jakie cuda mogą zrobić spracowane ręce. A i dla muffinowej blaszki pewnie wynalazłaby jeszcze kilka zastosowań.

Na koniec wielkanocne muffinki, które, zanim zostaną pożarte, ozdobią nasze świąteczne stoły.

Kurczaczki posypane zabarwionymi na żółto wiórkami kokosowymi,


 i muffinowe gniazdka.
To niemożliwe, że już za trzy tygodniu święta! Przecież dopiero co było Boże Narodzenie!!!

czwartek, 3 marca 2016

Mleko bez ssaka i ser bez mleka

Hej dziewczyny. Na wstępie mojego listu (;)) pragnę dołączyć się do Hany i podziękować Wam za udział w rzeczy wiadomej na cel równie wiadomy ;). Nabywczyniom zajebistych książek, autorstwa niespotykanie wręcz skromnej — Joanny Kupniewskiej, gratuluję i życzę miłej lektury.

Temat dziś będzie mleczny. A dokładniej rzecz biorąc bezmleczny. Maluchy Cytryny- Malinka i Agrest chowają się wspaniale i nie potrzebują naszej ingerencji. Pozostałe kozy zaakceptowały je bez żadnego problemu. Uwielbiam patrzeć jak bąki zaczepiają Mandarynkę (swą przyrodnią siostrzyczkę z poprzedniego wykotu) i z głośnym mekiem szukają pociechy u matki, kiedy wredna ciotka Zaraza zamierzy się na nie rogami, pokazując kto tu rządzi. 
No i ciągną cyca. Ciągną i ciągną... Jeszcze co najmniej przez trzy tygodnie. A z tego wynika, że ja jeszcze co najmniej przez trzy tygodnie będę bez mleka. Chciałam je trochę przekupić i zaparzyłam siemienia lnianego. Owszem, zjadły, po czym galopem poleciały z powrotem do cyca ;) Na marchewkę czy jabłko nawet nie zerkną. Trudno, nic na siłę, niech sobie cyckają. 

Ale na sklepowe mleko nie mogę już patrzeć. Twarogu nie zrobisz, bo nie chce się skwasić. A jak już się skwasi (to z butelki, bo kartonowe nie ma szans z powodu kompletnego braku bakterii), to wychodzi maleńka garstka. Twaróg kupny też mi jakoś nie wchodzi... Ale się smakoszka na tej wsi zrobiłam, pomyślałby kto ;)
Szukam więc jakiegoś zamiennika. Czegoś, co bez strachu podam moim bliskim i będę wiedziała, z czego to coś jest. I bez czego. Internet oferuje kilka ciekawych pozycji i na część na pewno się skuszę.

Mleka roślinne robią prawdziwą furorę. Szczególnie u osób nietolerujących laktozy, alergików i wegan. Mleko roślinne to produkt powstały z nasion lub orzechów, przez ich moczenie, zmielenie i przesączenie przez gazę lub sito. W zależności od surowca użytego do produkcji mleko będzie różniło się smakiem, konsystencją, barwą i zapachem.
Jako surowca możemy użyć zbóż. Napoje zrobione z ryżu, owsa, orkiszu czy kukurydzy, mają mało tłuszczu, więcej węglowodanów, są bogate w witaminy z grupy B i błonnik. Mleka orzechowe: migdałowe, kokosowe, z orzechów nerkowca, orzechów laskowych – to napoje o kremowej konsystencji, charakterystycznym dla danego orzecha smaku i aromacie. Mogą być dobrym uzupełnieniem koktajli, napojów nawet alkoholowych, a mniej rozwodnione – mogą zastępować śmietanę w zupie lub sosie.
Przepisy są banalnie proste. Zalewamy gorącą wodą, odstawiamy na kilka godzin, miksujemy i odcedzamy. Zrobiłam napój z płatków owsianych, bo tylko te miałam w domu. Pierwszy łyk doopy nie urwał, ale po schłodzeniu w lodówce, dodaniu szczypty soli i posłodzeniu miodem mleczko okazało się całkiem niezłe. Kusi mnie kokosowe i migdałowe- zrobię na dniach.


Okej, zastępstwo mleka już mam, ale sera raczej z niego nie zrobię. I również w tym wypadku Internet ma dla mnie rady. Czy sery zawsze muszą być z mleka? Otóż nie. 
Mogą być np. z... ziemniaka ;)
Gotujemy dwa ziemniaki i marchewkę. Kroimy na drobne kawałki i miksujemy z połową szklanki płatków drożdżowych (łatwo kupić w necie), ¼ szklanki oleju, ¼ szklanki bulionu (lub wody), czosnkiem i ulubionymi przyprawami. Serek przelewamy do pojemniczka. Można jeść go od razu.
Trzymamy w lodówce. Gdy stężeje łatwo rozsmarowuje się na kanapce. Można też użyć go do pizzy, czy zapiekanki. Należy wówczas włożyć kawałek sera do zamrażarki. Po 10-15 minutach będzie można go trzeć na tarce lub kroić w plastry.


Fajne, nie? Zamiast marchewki można użyć dyni.
Możemy też zrobić ser z orzechów. Szklankę namoczonych orzechów miksujemy z ½ szklanki wody. Dodajemy ½ szkl. mleka sojowego (najlepiej własnej roboty- patrz wyżej), sok z połowy cytryny, 4 łyżeczki płatków drożdżowych, czosnek, ulubione przyprawy. Wg przepisu należy dodać jeszcze 4 łyżeczki agaru- roślinnego środka żelującego dla wegetarian. Wydaje mi się, że może to być również zwykła żelatyna. Masę przelać do garnka i zagotować, cały czas mieszając. Gdy zgęstnieje i zacznie się gotować, zmniejszyć płomień i cały czas mieszając gotować jeszcze 3 – 4 minuty. Gotową masę przelać do naczynia opłukanego wcześniej zimną wodą. Następnie naczynie przykryć od razu folią spożywczą (dzięki temu nie powstanie na powierzchni serka twarda skórka) i odstawić. Gdy serek wystygnie, włożyć do lodówki. Gotowe.



Patrzcie, czego to ludzie nie wymyślą? Mleko bez ssaka i ser bez mleka ;) 
I choć bywają głowy bez rozumu, szkoda że nie da się zrobić kasy bez wysiłku ;)
Wymysły wymysłami, ale po nocach świeży, normalny, tradycyjny twaróg z bazylią i pomidorami mi się śni...