a

a

środa, 29 listopada 2017

Odpoczynek na łonie

Zima zbliża się wielkimi krokami. Drzewa pozbyły się już większości liści, piec pracuje całą parą a na gałązkach jabłonki zamiast owoców zawisły smakowite kule dla sikorek. Lada dzień zapowiadają pierwsze śniegi i lekki mrozik, dzisiaj jednak pogoda była prawie wiosenna. 
Miałam umówioną wizytę u weta. Wracając z Choszczna postanowiłam skorzystać więc z okazji i zatrzymałam się w niewielkim lasku położonym tuż pod miastem, bezpośrednio sąsiadującym z dwoma sporymi osiedlami. Zaparkowałam samochód, wypuściłam czworonogi i napawając się rześkim powietrzem ruszyłam przed siebie. Psy zadowolone z odmiany ruszyły w krzaki poszukując nowych zapachowych doznań, a ja spacerkiem przemierzałam leśną dróżkę. Im dłużej szłam, tym bardziej byłam zachwycona. Pod nogami chrzęściły mi igły, szyszki i foliowe torebki. Gdzieniegdzie trafił się jednorazowy kubek, butelki po coli i innych napojach gazowanych, zgniecione puszki, kilka ulotek z marketów. W krzakach wypatrzyłam dziurawe wiadro, prawie dobrą miskę i dwie opony. Ciepło pomyślałam o mieszkańcach pobliskich domów. Jacy serdeczni ludzie! Podzielą się z innymi tym co wyprodukowali. Może jakaś sarna skusi się na łyk fanty? Wiewiórce przyda się wiadro a lis z pewnością będzie wdzięczny za opnę. Zając poczyta sobie, w którym dyskoncie jest najtańsza marchewka a z kubka po kawie dzięcioł zrobi sobie czapeczkę na zimę. Ujrzawszy kilka butelek po „Kubusiach” wzruszyłam się prawie do łez. Jak to dobrze, że młode pokolenie uczy się od rodziców. Mówią, że dzieci tylko w domach przed komputerami siedzą, a tu proszę! Wyjdzie jednak jedno z drugim na spacer do lasu i zostawi dowód na swoją w nim obecność, żeby nie zarzucili mu gnuśności i obiboctwa. W pewnym momencie musiałam zawołać psy i zapiąć smycze, bo obawiałam się, że krwawymi śladami zepsują arcydzieło stworzone przez jakaś większą grupkę miłośników lasu. Pod drzewami, wśród hałd potłuczonego szkła, artystycznie udrapowane, pyszniły się butelki. Naprawdę, było na co popatrzeć- sama wysoka półka. Część zachowała się w całości, mogłam więc odczytać etykiety. Był tam Sobieski i Chopin, Poniatowski i Paderewski. No, pomyślałam z dumą, byle kto tu nie imprezował. Kilka kroków dalej spotkałam resztki obozowiska wielbicieli Żołądkowej Gorzkiej i Soplicy o smaku wiśni. Zapijali winogronowym Tymbarkiem i HoopColą. Chyba z gwinta, bo w przeciwnym razie z całą pewnością znalazłabym resztki kubków. Pod starymi dębami pasło się duże stado Żubrów, pod opieką Kasztelanów i Harnasiów. Psy zaczęły się nudzić, bo co to za radocha po takim lesie łazić, i to w dodatku na smyczy, zawróciłam więc na parking. Byłam zdegustowana zachowaniem moich niewdzięcznych zwierząt. Tyle atrakcji, tyle woni, a one nosami kręcą. Tu aluminium, tam plastik, z jednej strony pachnie paprykowymi czipsami, z drugiej srebrzy się i zachęca do zjedzenia paczka po delicjach szampańskich. Jak to w lesie. 



Odpalając auto z jeszcze większą sympatią myślałam o mieszkańcach osiedli. Wspaniali ludzie. Kochają przyrodę. Przecież wychodzą relaksować się na jej łonie. Z całą pewnością są przeciwni wycinaniu Puszczy Białowieskiej, podpisują petycje Zielonych, adoptują pszczoły, może nawet należą do Greenpeace, lub innej instytucji tego typu. Nienawidzą zabijania zwierzyny leśnej, współczują bezdomnym kotom i psom... 
A że ta biedna natura pod samym nosem... Oj tam, nie ma co się czepiać drobiazgów. Przecież za kilka tysięcy lat te śmieci same się rozłożą.

wtorek, 14 listopada 2017

Satyra na świra

Ostatnimi dniami Choszczno i okolice żyją skandalem, który rozgrywa się tuż za płotem. Otóż facet podał psa do sądu za szczekanie. I wygrał!!! Sąd nakazał eliminację 90 decybeli zagrażających ludzkiemu życiu, poprzez usunięcie psa z sąsiedztwa. Swoją drogą, gość wykazał niezłą inicjatywę, stojąc i mierząc hałas wywołany szczekaniem. Mam nadzieję, że wyniku nie zafałszował warkot silnika jego samochodu... 
Dziewięcioletni owczarek, wyrokiem sądu, ma opuścić swój dom, swoją rodzinę, miejsce w którym mieszka od szczeniaka i w którym jest traktowany jak pełnoprawny członek rodziny.


Wyrok jest prawomocny. Właściciele są załamani, sąsiedzi oburzeni, a reszta może sobie co najwyżej nóżkami potupać. Więc wybaczcie mi głupoty, które napiszę, bo tupię. Tupię z całych sił.

Satyra na świra:

Postanowiłem wyprowadzić się na wieś. Nikt mnie nie zmuszał, sam chciałem. Wiecie, dość miałem miasta, szumu i tłoku, hałasu i życia w biegu, wyścigu szczurów, ciągłych kłótni, smogu i niezdrowego żarcia. 
Wyczaiłem działkę pod lasem, kupiłem przyczepę i zamieszkałem wśród wieśniaków. Pięknie było. W rogu działki rosła sosna, kilka świerków po których hasały wiewiórki, śpiewały ptaki. Świeże powietrze i wiejskie jadło. Wioska bezpieczna, na każdym podwórku pies pilnujący, aby żadne mendowate elementy nie wbiły noża w brzuch, ani nie okradły z majątku. Czułem się bezpiecznie, nawet nie musiałem zamykać na klucz drzwi od kempingu. Jeden z sąsiadów hoduje pszczoły, inny ma krowę. Miodek zamiast cukru, zamiast UHT-ej zupy z kartonu mleko do kawy- wiadomo, samo zdrowie. Dwa domy dalej kilka kur grzebało w ziemi, już się cieszyłem na myśl o codziennej dostawie świeżych jaj. Ludzie uśmiechnięci, mówią dzień dobry i do widzenia. Raj normalnie- pomyślałem sobie naiwnie! 
Nawet nie wiecie w jakim byłem błędzie. To nie raj, nie czyściec nawet. To piekielne piekło, a dookoła same diabły!
Najpierw na złość zaczęły robić mi koguty. Pieją cholery od białego świtu. A tuż po nich zaczynają drzeć się kury. Ko, ko, koooooo, kokoko... no jasna cholera! Święty by się wściekł. Nie mogą tych jaj w ciszy znosić? Czy ja, jak się zesram, to na cały świat obwieszczam, że oto moje flaki właśnie się oczyściły? Ano nie obwieszczam. A przynajmniej nie tak głośno, jak te zryte ptaszyska. Podałem babę na policję, no, każdy by tak zrobił, co nie? A wiecie co ona na to? Powiedziała, że mi już więcej jajek nie sprzeda. Bladź jedna! Ludzie to jednak podli są. Później ześwirował ten od pszczół. Sam widziałem jak dosypywał coś do uli. Mówił, że to cukier, ale nie ze mną takie numery. Narkotyki pewnie jakieś albo inne dopalacze, bo jak tylko wiosna nastała i człowiek w końcu mógł sobie na dworze posiedzieć, to te pszczoły jak szalone zaczęły latać. Dobra, niech latają na jego podwórku, ale po co na moje się pchają? Zapraszałem je, czy jak? Bzyka taka nad głową, wkurwia człowieka, raz mi jedna menda do kawy wpadła. No masakra jakaś! O właśnie. Ten od krowy też pojebany. Czarną muszę pić albo znów z zupą z kartona bo się, burak jeden, obraził, jak mu powiedziałem, że gównem krowim śmierdzi. A przecież śmierdział! Jak można paradować po wsi w takim stanie? Gumiaki upaprane po same kolana, kapota poplamiona, widły na ramieniu, to przecież wstydu trzeba wcale nie mieć. Weź tu się człowieku relaksuj przy kawie, jak takie menele pod nosem ci się kręcą. Przecież to obraza dla każdego normalnego człowieka jest. A te wsiowe bachory? Idę sobie z rana śmieci wyrzucić. Parasol rozłożyłem, bo nawet pogoda na złość mi robi i leje z nieba. Pochylam się, patrzę, a tu przy koszu leży zdechła glizda. Pogrzebałem butem, a tu jeszcze więcej glizd, tylko żywych. Wiją się, kręcą... obrzydlistwo! Aż mnie na pawia zebrało. Doskonale wiem, kto mi je podrzucił. Dzieciary tej baby co mieszka w domu z zielonym dachem. O nie! Biorę auto i jadę na policję. Myśli sobie, że na taką jak ona nie ma mocnych? Już ja ją i te jej bachory załatwię!
Ale najgorszy był ten pies z naprzeciwka. Szczekał, jak ktoś do płotu podchodził. Zmierzyłem- 90 decybeli z mordy bydlę wydobywało. Nie mógł jakoś ciszej dać znać? W drzwi łapą zaskrobać, esemesa wysłać, zagwizdać dyskretnie... To nie! Darł japę z całej siły i to czasami nawet po dwudziestej drugiej, dacie wiarę!? Na szczęście z tym już zrobiłem porządek. Założyłem sprawę w sądzie i sędzia, mądry, wykształcony człowiek, przyznał mi rację. No bo kto to słyszał, żeby pies, stróżujący na gospodarstwie, szczekał!? 
Z resztą też sobie poradzę. Spalę te pieprzone ule, podtruję krowę, kogutom ukręcę łby. Wytnę sosnę i świerki, bo złośliwie szyszkami i igłami zaśmiecają moje podwórko. Nie będzie niczego! I bardzo dobrze, w końcu będę miał spokój. A jak się komuś nie podoba, to niech się wyprowadzi. Jutro podam do sądu samą Naturę, a co! Ja sroce spod ogona nie wypadłem i nie pozwolę, żeby mi tu jakieś swoje własne, chore prawa narzucała. Prawo- to JA!

                                                 Koniec.

Ps1. Foto przedstawia rzeczywistego oskarżonego.
Ps2. W "satyrze" znajduje się link do artykułu.
Ps3. Oświadczam, że wszelkie podobieństwa do rzeczywistych postaci i autentycznych zdarzeń są jak najbardziej zamierzone.
J.K.

środa, 1 listopada 2017

Rozwiane złudzenia

Dzień Wszystkich Świętych dobiegł końca. 
W mojej rodzinie tradycją jest, że po mszy i wizytach na grobach naszych bliskich spotykamy się na rodzinnym obiedzie. Trochę powspominamy, pooglądamy stare zdjęcia, porozmawiamy, po prostu pobędziemy razem. 
W tym roku stało się inaczej. Zamiast jeść obiad w miłej atmosferze, znalazłam się na posterunku policji, bynajmniej nie w sympatycznym nastroju.

Zaczęło się jak zwykle. Na mieście korki, zawalone parkingi, niedzielni kierowcy wykonujący nadzwyczajne manewry- normalka. Na głównych skrzyżowaniach i w pobliżu cmentarza niebiesko od policyjnych kogutów. Panowie policjanci kierują ruchem, pilnują bezpieczeństwa, starają się aby ten dzień minął bez większych nieprzyjemności. Niestety, w moim przypadku stało się odwrotnie...

Może to niemodne, ale do tej pory miałam bardzo dobre zdanie o choszczeńskiej policji. W dużym stopniu pewnie wynika to z racji kilkupokoleniowej już tradycji. Mój Tata był policjantem, jego Brat, teraz kuzynostwo tak po mieczu, jak i po kądzieli. Jednym słowem- policja to nasi ;)

Jako że pogoda była pod, notabene, przysłowiowym psem, Dawid wysadził nas przy cmentarzu i pojechał poszukać miejsca do zaparkowania samochodu. Dziewczyny z dziećmi poszły na groby a ja, czekając na syna, chcąc nie chcąc obserwowałam policjanta pilnującego porządku przy jednym z wjazdów na cmentarz.
Rozumiem, że praca w taki dzień to nic przyjemnego. Jestem w stanie pojąć, że ktoś ma zły humor. Mogę sobie wyobrazić, że nie było jak się odstresować, bo na przykład żonę z rana głowa bolała, ale wyładowywanie swoich frustracji na przypadkowych kierowcach jest dla mnie nie do przyjęcia. Najpierw w niegrzeczny sposób pogonił kilku z nich, chcących zaparkować zbyt blisko wjazdu. Gdy nadjechało kolejne auto, na władcze machnięcie ręką kierowca zareagował pytaniem: „Dlaczego? Miejsca dużo, zakazu nie ma...” No i rozpętała się furia. Policjant podbiegł do samochodu, gwałtownym szarpnięciem otworzył drzwi, zaczął wyzywać i straszyć bezczelnego kierowcę.



Nie widziałam finału, bo przyszedł Dawid i weszliśmy na cmentarz. Zapaliliśmy znicze, pomodliliśmy się, zrobiliśmy obchód grobów. Lało jak z cebra i dziewczynki zaczęły marudzić, więc postanowiliśmy się zbierać. Młody poszedł po auto, a my z powrotem na parking. Sfrustrowany policjant był tam nadal. Akurat zwierzał się jakimś swoim znajomym, że taki jego pieski los. I wiecie co? Sama bluznę. Czasami nawet publicznie. Lecz gdy słyszy się niecenzuralne słowa z prędkością strzałów z karabinu maszynowego wydobywające się z ust ubranego w mundur i będącego na służbie w publicznym miejscu policjanta, robi się tak jakoś nieprzyjemnie. Korki i zwiększony ruch spowodowały, że czekałyśmy na Dawida dobre dwadzieścia minut. Przez ten czas nieszczęśliwy, ubrany na niebiesko pan pogonił kilku kierowców, opierniczył idącą zbyt wolno starszą panią i pogroził pięścią grupie nastolatków. Zmęczone dziewczynki przestępowały z nogi na nogę, gdy w końcu nadjechało nasze auto. Zwinęłyśmy parasolki i z westchnieniem ulgi wpakowałyśmy się do samochodu. Dawid już ruszał, gdy powstrzymało nas wściekłe walenie w okno.
-Ty gówniarzu! Zabroniłem ci się zatrzymywać!
-Ale przecież pasażerowie nie dadzą rady wskoczyć w biegu. Rozejrzałem się. Nic za mną nie jedzie, nikt nie wyjeżdża z parkingu, przecież nie tamuję ruchu.
-TY GÓWNIARZU! Będziesz ZE MNĄ dyskutował? Zakazałem stawać, a mimo to TE dalej PAKUJĄ SIĘ do środka!
I dawaj, huzia na Józia. Rzucał inwektywami, darł się jak opętany, straszył zabraniem prawa jazdy, nie bacząc na obecne w aucie dzieci, ani na korek, który tworzył się za nami. Jedynie wzgląd na dziewczynki i Dawida powstrzymał mnie przed zrobieniem natychmiastowej awantury. Roztrzęsieni pojechaliśmy do domu, wypakowaliśmy towarzystwo i wróciliśmy. Prosto na komendę. 

Nigdy w życiu na nikogo nie naskarżyłam. Nigdy nawet przez myśl nie przemknęło mi, że pójdę na komendę złożyć skargę. W najgorszych koszmarach nie wyobrażałam sobie, że takie traktowanie spotka mnie ze strony policjanta! Człowieka, który zawsze był dla mnie godny zaufania, do którego czułam szacunek, który był dla mnie, może naiwnie, wzorem do naśladowania.
I wiecie co dołuje mnie najbardziej? To, że na instytucję patrzy się jednak przez pryzmat jednostki. Jeden człowiek potrafi zniszczyć prestiż całej grupy zawodowej. Jest jak kret, który podkopuje zaufanie, będące przecież podstawą współpracy policji z resztą świata. Bez zaufania i szacunku społeczeństwa praca policjanta po prostu mija się z celem.

Jeden człowiek podkopał moją wiarę w całą policję. Wiem, że wciąż pracują tam ludzie tacy jak mój Tato, jego Brat, moi kuzyni. Policjanci, którzy są dla ludzi, a nie przeciw nim. 
A jednak nie jest już tak, jak było jeszcze dziś rano.