a

a

poniedziałek, 29 lutego 2016

Moja oldskulowa filmoteka

No, Kochani... Taka data zdarza się raz na cztery lata. Grzechem byłoby nic nie napisać ;)
A w związku z tym, że nie dzieje się nic nadzwyczajnego, będzie o filmach. 
Już kiedyś, tutaj, przy okazji moich miłosnych perturbacji, pisałam o moim ukochanym Rutgerze Hauerze i „Zaklętej w sokoła”, a dzisiaj krótki przegląd scen, które doprowadziły mnie do przeróżnych emocji. Gdybym urodziła się w średniowieczu, największą karierę zrobiłabym jako płaczka. Ryczę jak bóbr i wstyd mnie czasem do kina zabierać ;) Najbardziej lubię sobie poryczeć w zaciszu domowego fotela, smarkając namiętnie w papier toaletowy. Biały, miękki, żeby nochala nie obetrzeć ;)

Filmów do ryku mam całe mnóstwo, więc aby Was nie zanudzać w ogromnym skrócie. „Zaklinacz koni”, kiedy boski Robert Redford pierwszy raz widzi zmasakrowanego Pielgrzyma i „Mój przyjaciel Hachiko” to podstawa. Oprócz tego, z cyklu „zwierzęcych”- „Tańczący z wilkami”. Gdy białe bydło strzela z pociągu do stada bizonów- ryk murowany. Z „indiańskich” filmów uwielbiam „Ostatniego Mohikanina”, z obłędną wręcz muzyką Trevora Jonesa i Randy Edelmana i „Białą squaw”. Ten drugi niewątpliwie z powodu przebosko męskiego Rodneya A. Granta, który W 1990 roku został znalazł się na liście najpiękniejszych ludzi świata magazynu „People".



Skoro już jesteśmy przy filmowych amantach, „Joe Black” z niewinnym niczym prawiczek Bradem Pittem, i „Słodki listopad” z Keanu Reevesem, mogę oglądać kilka razy do roku. Scena miłosna Brada i Claire Forlani należy do jednej z moich ulubionych. Och... te sceny miłosne. Piękne i romantyczne, do powzdychania z zazdrości. Pewnie sądzicie tak samo jak ja, że splecenie palców i przyspieszony oddech podniecają bardziej niż widok powyginanych w miłosnych ekscesach nagich ciał. Ktoś kiedyś ( zdaje mnie się, że Petroniusz z "Qwo wadis") powiedział, że jedna hurysa w prześwitującej szacie jest dużo bardziej podniecająca niż całe stado roznegliżowanych niewolnic. I miał rację.





W ten oto płynny sposób przechodzimy do moich ulubionych scen miłosnych ;) Oprócz wyżej wspomnianej, uwielbiam akt poczęcia Johna Connora w pierwszej części „Terminatora”. Wspólne lepienie dzbana z gliny przez Patricka Swayze i Demi Moore w filmie „Uwierz w ducha” po prostu mnie zachwyca. Gdy Nicolas Cage zatapia zęby w gruszce i wspomina Meg Ryan w „Mieście aniołów”, przechodzi mnie dreszcz. A największe namiętności szarpią me trzewia (;)), gdy Ralph Fiennes, jako mroczny Heathcliff porywa w ramiona martwą Juliett Binoche. I tak sobie wtedy myślę- to jest Miłość, przez duże M,a łzy płyną ciurkiem... „Wichrowe wzgórza”, to jedyna zresztą ekranizacja, gdzie film zachwycił mnie dużo bardziej niż książka.




Ale żeby nie było tylko na smutno lub rzewnie, mam też filmy, przy których rechoczę jak durna, nawet jeśli sceny nie są już dla mnie żadną niespodzianką. Uwielbiam stare, polskie komedie. Pomijając „Samych swoich”-bo jak można ich nie lubić- smarkam przy „Poszukiwany, poszukiwana”, „Rozmowach kontrolowanych” czy „Seksmisji”. Jeśli chodzi o produkcje zagramaniczne, to „Goście, goście” z Jeanem Reno, zajmują zdecydowanie pierwsze miejsce w moim rankingu. Zestawienie honorowego rycerza z przygłupim giermkiem rozbawia mnie do łez. Zresztą bardziej chyba niż z samego filmu chichram się z rechotów Jurka i Dawida ;) Być może powinnam się lekko wstydzić, ale młodzieżowa klasyka „American pie” bawi mnie podobnie. Taaak... seksualne frustracje młodych ludzi doprowadzają do przeróżnych sytuacji. Lubię czasem obejrzeć prawdziwy pokaz absurdalnej głupoty w wykonaniu Liama Neesona. W większym gronie i po kilku drinkach ogłuszający ryk śmiechu jest pewny ;)




Na koniec bajki nie tylko dla dzieci. „Shreka” nie trzeba nikomu przedstawiać. Jerzy Stuhr dubbingujący osła jest po prostu genialny. Jak ważna jest to rola, może poświadczyć fakt, że „Epoka lodowcowa” jest dla mnie nie do obejrzenia, bo seplenienie Pazury działa na mnie jak płachta na byka. „Król lew”- ryczałam oczywiście ;) Podobnie zresztą jak na „Mustangu z dzikiej Doliny”. „Madagaskar”, „Jak wytresować smoka”, dużo by jeszcze wymieniać.



Są oczywiście również bajki i filmy zupełnie niezjadliwe, ale to już z pewnością kwestia gustu.

A Wy? Jakie sceny z filmów lub filmy w całości moglibyście oglądać, oglądać i oglądać?

Ps. Najlepsze życzenia dla wszystkich jubilatów. To dopiero pech, urodzić się 29 lutego. A może szczęście? W końcu starzejecie się najwolniej z nas wszystkich ;)))

czwartek, 25 lutego 2016

Najlepsze potrawy wielkanocne

Do Wielkanocy jeszcze miesiąc, ale tak mnie jakoś wzięło na jaja. Może dlatego, że na śniadanie zjedliśmy pyszną jajecznicę z jaj zza płota i mocno sobie postanowiłam, że kupię kilka kurczaków i stworzę własne Qratorium. Jaką rasę kur niosek polecacie? Myślałam o zielononóżkach, ale podobno są to kury z własnym zdaniem i charakterkiem. Nie wiem, czy jako całkowita nowicjuszka podołam z ich hodowlą. Ale za to jajka o zielonkawej skorupce są bez cholesterolu i w ogóle cycuś-glancuś.



Może dlatego, że zaczęłam zbierać łuski z cebuli, bo najbardziej lubię malować jajka właśnie w nich. Piękny, brunatny kolor przypomina mi dzieciństwo i wspólne rodzinne skrobanie pisanek. Kraszanki to się chyba nazywa. Oczywiście Anka zawsze więcej tłukła niż ozdabiała, a Piotrek wyżerał, ale wspomnienia są bezcenne.

Z doniesień medialnych wynika, że rocznie produkuje się na świecie około 1,2 tryliona jaj spożywczych, a zgodnie ze statystyką przeciętny mieszkaniec ziemi zjada w ciągu roku około 173 jaj pod różnymi postaciami. Rzadko kto się nad tym zastanawia, ale przeciętna kura nioska znosi od 250 do 270 sztuk jaj rocznie. Niektóre gatunki są w stanie znieść jednego roku ponad 300 sztuk, a przekrój  wielkości jaj jest doprawdy imponujący.



Czasem zdarza się, że w jaju znajdują się dwa żółtka. To dlatego, że młode kury nie mają dobrze zsynchronizowanego cyklu produkcyjnego i zdarza się, że w jednym jaju znajdą się dwa zarodki, czyli dwa żółtka.

Największe znane człowiekowi jaja znosił mamutak- tzw. Ptak Słoń. Jest to wymarły gatunek, który żył na Madagaskarze. Jakiś czas temu, w londyńskim domu aukcyjnym Christie sprzedano zachowane w całości, częściowo skamieniałe, jajo mamutaka. Ma ono 30 centymetrów wysokości i 21 średnicy.


Z obecnie żyjących gatunków największe jaja składa Struś Północno-afrykański, którego jaja mierzą sobie średnio od 15 do 20,5 cm długości oraz 15 cm średnicy.



Z kolei najmniejsze jaja na świecie znosi koliberek hawański, mierzący zaledwie 6 cm. Przeważnie znosi 2 jaja o wadze 0,25 g i wielkości 6,35 mm.



Jednocześnie w stosunku do masy ciała, jajo kolibra jest największym jajem, zaś jajko strusia jest jajem najmniejszym ;)

Ubarwienie jaj może być przeróżne: od białego do czarnego przez różowe, zielone, błękitne. Z naszych ptaków różowe w ciemne kropki jaja składa np. zaganiacz, a piękne turkusowe — drozd śpiewak. Białe jaja składają ptaki gniazdujące w norach czy dziuplach albo ptaki bardzo silne, których jajom nie grozi niebezpieczeństwo. Z kolei ptaki składające jaja na otwartej przestrzeni mają jaja tak ubarwione, że ich prawie nie widać.


Jak długo może trwać proces wysiadywania jajka? Najkrócej u małych ptaków - 9-11 dni. U większości ptaków śpiewających są to 2 tygodnie, kura wysiaduje 3 tygodnie, kaczka - 28 dni, a większe ptaki zazwyczaj 30-32 dni. Ale są też ptaki, które wysiadują jaja przez 60 dni. Najszybciej jednak wysiaduje się jaja męskie. Czasem wystarczy kilka minut i już. Po ptokach...



No właśnie, bo przecież nie tylko ptaki znoszą jaja. Z jaj rozmnażają się gady, płazy, owady. Ba, ja sama co miesiąc znoszę jedno ;) Jeszcze...

W Kambodży, Wietnamie i Tajlandii popularnym fast foodem są smażone jajeczka mrówek, które ponoć mają maślany i lekko orzechowy smak.
W Norwegii i Wielkiej Brytanii popularnością cieszą się jaja mewie sprzedawane po bardzo wysokich cenach ze względu na ich ograniczoną podaż. Są one 2-3 razy większe od kurzych i mają wyjątkowe walory smakowe.
A jeśli już mowa o horrendalnie drogich jajkach konsumpcyjnych, to niekwestionowanym zwycięzcą jest ikra z bieługi, zwana czarnym złotem. Kilo rybich jajeczek kosztuje 34 tysiące dolarów.

Najczęściej jednak, mimo wszystko, zjadamy jaja kurze. Oprócz nich coraz większą popularnością na wielkanocnym stole, i nie tylko, cieszą się jaja przepiórcze.

Jeśli już jesteśmy przy kulinariach... Jajka w majonezie, faszerowane, omlety... nuda. A może by tak poszaleć? Może Azja...?
Wszyscy wiemy, że w Azji gusta kulinarne należą do dość specyficznych. Nic więc dziwnego, że to tu zjada się najdziwniejsze rodzaje jajek.

Balut to przysmak pochodzący z Azji Południowo-Wschodniej, zwłaszcza kuchni wietnamskiej. Jest to na wpół rozwinięty kaczy lub kurzy płód, który jest gotowany w skorupce jajka. Spożywa się go w całości, razem z kośćmi i dziobem. W Wietnamie i Laosie balut jest bardziej popularny niż hamburgery i pizza, a na Filipinach jest uważany za potrawę narodową. W Azji uważa się także, że danie to jest afrodyzjakiem.


Albo stuletnie jajko. Jest charakterystyczną potrawą kuchni chińskiej. Jest to zakonserwowane i przechowywane od kilku tygodni (więc jeszcze zdążymy) do kilku miesięcy jajo. Proces tworzenia dania rozpoczyna się od włożenia jajek do blaszanego naczynia wypełnionego roztworem z gliny, niegaszonego wapna, soli, herbaty, łusek ryżowych i wody. Jajko robi się brązowe lub czarne i nabiera galaretowatej konsystencji, żółtko jest natomiast brązowozielone. Potrawa jest jak wino: im starsza, tym lepsza. Często podawane są osobom chorym i będącym na diecie. Macie ochotę?


I na koniec prawdziwy rarytas rodem z Chin. Jajka w moczu. Podobno musi spróbować tego każdy młody chłopiec. By je zrobić, najmłodsi mieszkańcy miasta mają obowiązek oddać mocz do wiadra. Mocz zgromadzony w wielkim kotle jest podgrzewany do wrzenia, po kilku minutach jajka są do niego wkładane i gotowe.


Ach, czujecie ten aromat?

Ps.- Po lekturze tego, co sama (przy pomocy neta oczywiście) napisałam, stwierdzam, że jajka w majonezie są jednak zajebiste... ;)))

niedziela, 21 lutego 2016

Reakcje na akcje

Czytam sobie Wasze blogi, przeglądam Internet i włos jeży mi się na głowie. We wszystkich kierunkach rozlewa się fala korupcji, nepotyzmu, nienawiści do czego się da, wywlekanie i podniecanie się przeszłymi błędami innych. W dziennikach trąbią wciąż o Bolku, specjaliści zwalniani są ze stołków, robiąc miejsca amatorom z odpowiednimi nazwiskami, znajomościami i przynależnościami. Wycinają drzewa, pomimo protestów i petycji, odstrzeliwują zwierzęta... Rzygać się chce!!!

Różne społeczno-polityczne akcje protestacyjne budzą we mnie... śmiech i żenadę. Albo po prostu ciemna masa jestem i nie rozumiem. Po terrorystycznych atakach na Francję, politycy wielu krajów w ramach protestu maszerowali ulicami Paryża. Donald z Angelą ręka w rękę. W jakim celu? Myśleli, że terroryści tak się wzruszą, że rozbroją wszystkie swoje bomby i grzecznie zgłoszą się na policję? A chwilę później Angela zaprasza ich do naszych domów... Jeszcze głupsza była akcja z jajami. No jaja normalnie. Jak rozbijanie sobie jajka na czole i robienie z siebie idioty ma zapobiec atakom i śmierci tysięcy osób? Jak tańce na placach mają zakończyć przemoc domową i seksualne molestowanie kobiet? Akcja One Billion Rising odbyła się również w Choszcznie. Stawiło się wielu ludzi, pięknie tańczyli i równie pięknie wyglądali, ale co to da? Czy zwyrodnialcy przestaną gwałcić i wykorzystywać, bo miliony ludzi zatańczyło w tej intencji? Nie jestem w stanie tego pojąć.


Wyjście jest niby proste. Wyrzucić laptopa i nie włączać telewizora. Gazet nie kupuję już od dawna. Niestety, to za mało. Żeby odciąć się od tych horrorów, musiałabym zamieszkać na innej planecie i nie utrzymywać z nikim kontaktów.

Wczoraj była u mnie Anka. Pamiętacie pewnie, że jest ona policjantką i właśnie teraz, wraz z innymi, prowadzi wybitnie ohydne śledztwo. Od początku roku w okolicach grasuje kłusownik. Wraz z miejscowym nadleśnictwem policja usiłuje złapać gnoja już od jakiegoś czasu. Choć nie lubię myśliwych i nie rozumiem (znowu), jak można zabijanie traktować jako hobby, muszę przyznać, że ostro wzięli się oni do roboty. Wspólnie z policją organizują pułapkę i mam nadzieję, że ten podły proceder wkrótce zostanie zakończony. Gdy Anka opowiadała mi (ogólnie rzecz jasna) o fotografiach, jakie pokazywał im nadleśniczy i mękach, w jakich ginęły kotne zazwyczaj sarny czy łanie, obie nie mogłyśmy powstrzymać łez. Łatwo mogę sobie wyobrazić, że w tym samym czasie, w którym ja piszę tego posta, kilkanaście kilometrów dalej rozgrywa się dramat. Że jakaś biedna łania chrapiąc głośno, szarpie się w metalowych zębiskach, usiłując się wydostać. Mogę sobie wyobrazić, jak jej wydęty brzuch porusza się gwałtownie, a małe kopytko próbuje jeszcze wywalczyć sobie życie. I mogę sobie wyobrazić, jak szatkuję tego zastawiającego sidła bydlaka, na malutkie kawałeczki. Powoli.

Z tego też powodu miałam z Anką ostre starcie. Opierniczyła mnie, że do jednego worka wrzucam i myśliwych, i kłusowników. Dowodziła uparcie, że zrzeszeni w związkach myśliwi mają swoje zasady, przepisy, regulaminy i rygorystycznie się ich trzymają. Ściśle przestrzegają okresów ochronnych i czynnie dokarmiają zwierzęta w trudnym, zimowym czasie. Zabijają tylko określoną liczbę zwierzyny, regulując jej populację, jako że naturalni drapieżcy dawno już zostali wyeliminowani. Może to i racja, nie wiem (kolejny raz). W życiu nic nie jest tylko białe albo tylko czarne. Wiem za to na pewno, że jedyne polowanie, na które wybrałabym się ja- to polowanie na tego skur..syna- kłusownika.


wtorek, 16 lutego 2016

Zwariowane Walentynki

Co prawda trochę po czasie, ale nie mogę się opanować... ;)
Święto zakochanych przywędrowało do nas ze zgniłego zachodu. Nie jest aż tak wyklinane, jak chociażby Halloween, ale też budzi trochę kontrowersji. Mnie- szczerze mówiąc- ani ziębi, ani grzeje. Nie obchodzimy go jakoś specjalnie, a w tym roku całkiem o nim zapomniałam i głupio mi było, gdy Jurek wręczył mi tulipana i czekoladę. Zrewanżowałam się dobrym obiadem i git. 
Osobą, która organicznie wręcz nienawidzi Walentynek jest moja kuzynka Anka. Być może dlatego, że jest zadeklarowaną singielką i widok czule obejmujących się par pewnie podświadomie nie sprawia jej przyjemności. Nie widziałam się z nią, ale przyjechała Olka po Hanię i przy okazji oplotkowałyśmy Anię dokumentnie ;) Po ostatnich Walentynkach Anka z pewnością znienawidzi je jeszcze bardziej!

Rany- co to był za dzień. Zbieg przeróżnych, dziwnych okoliczności sprawił, że dziewczyna miota się pomiędzy dwoma facetami. Z jednej strony nasz doskonale znany doktorek, który tym razem na nią zarzucił swą testosteronową sieć, a z drugiej- przystojny, niczym męski odpowiednik Dody, i równie mądry, Jacek- trener choszczeńskich kajakarzy. Moja twardo stąpająca po ziemi i mądra zazwyczaj przyjaciółka, pod wpływem ciągłej walki serca z rozumem i szalejących hormonów, robi z siebie durnia raz za razem, i... dostarcza nam niezłej rozrywki. Wiem... to chamstwo z mojej strony, ale jak Olka opowiadała mi o jej zwariowanym Dniu Zakochanych, płakałam ze śmiechu. 
W skrócie ( a w całości tutaj)- razem z kulą do kręgli przeleciała kilka metrów po torze, wszem i wobec prezentując swoje najnowsze stringi. Przegrała sromotnie partyjkę bilarda, choć gra najlepiej z nas wszystkich. Kobietę, która towarzyszyła Ajronowi, niby niechcący oczywiście, oblała drinkiem. Po czym rozdygotana niczym ryba w galarecie pobiegła do Olki szukać ratunku, bo jej myśli i uczucia rozsypały się we wszystkich kierunkach, podobnie jak owe nieszczęsne kręgle.



A my się cieszymy. Bo życie znowu pokazuje, że z miłością nie da się wygrać; przychodzi kiedy chce nie wiadomo skąd i rządzi się swoimi prawami. Miłość łapie nas nieoczekiwanie. Za nic ma sobie naszą chęć lub niechęć do jej odczuwania. Nawet jeśli zatwardziale twierdzimy, że jest nam zupełnie niepotrzebna, to ona i tak nigdzie nie ucieka. Czasami to my jesteśmy króliczkiem, za którym goni myśliwy, a czasem to my polujemy na naszego króliczka. Ta zabawa może mieć, i oby miała, finał w szczęśliwym związku. Gorąco kibicujemy naszej niezłomnej policjantce. W końcu dlaczego ma mieć lepiej niż my???

niedziela, 14 lutego 2016

Było sobie drzewo...

Chciałabym podzielić się z Wami pięknym tekstem. Tekstem, który mnie zauroczył i wzruszył.  Tekstem nie moim. Te słowa  napisała Marta, której blog przeglądam z dużą przyjemnością. Czytając, czułam się jak dziecko, któremu ktoś opowiada piękną bajkę. Piękną, bo prawdziwą.

Było sobie nasionko, które mieszkało w szyszce wiszącej wysoko, wysoko na gałęzi. Było już gotowe, dojrzewało przez całą jesień i zimę, ale wciąż czekało na właściwy moment. Dni były coraz dłuższe, słońce grzało coraz mocniej i pewnego ciepłego, słonecznego dnia łuska szyszki odchyliła się i nasionko wyfrunęło na świat. Miało piękne, brązowe, lekkie skrzydełko, spadało więc powoli, szybując nad lasem, porywane powiewami ciepłego wiatru, wirowało, kręciło się wesoło wśród ogromnych pni drzew, wśród nagich jeszcze gałęzi dębów i lip, wśród ciemnozielonych gałęzi świerków, przez plątaninę drobniejszych drzewek i krzewów, w dół, w dół, gdzie resztki śniegu tworzyły mozaikę z kępami mchów, gnijącymi liśćmi i pniami zwalonych drzew. Białe, zielone, szare, brązowe, rude... Nad tymi plamami kolorów wirowało nasionko, kręciło się wesoło, aż spadło... na co spadło? Na zbutwiały, rozkładający się pień drzewa, ledwo już widoczny, pokryty kożuchem mchów, grzybów, resztek zeszłorocznych roślin.


Tam wykiełkowało. Wypuściło korzonek, pęczek malutkich igiełek... I rosło. Piło wodę z deszczu, pobierało składniki odżywcze z żyznej gleby, w którą rok po roku zamieniało się martwe drzewo, na którego zbutwiałym pniu znalazło swoje miejsce życia.

Rosło. Wraz z nim rosły inne drzewa, kiełkowały z takich samych albo innych nasionek. Było ich dużo, bardzo dużo. Nie wszystkim udawało się przetrwać wyścig do światła. Ale nasze drzewko jakoś dawało sobie radę.


Rosło tak dziesiątki lat, początkowo cienkie, rachityczne, krzywe, ograniczane z każdej strony przez niedobór światła – zupełnie nieprzypominające równiutkich choinek, jakie kupujemy na święta... Ale coraz smuklejsze, coraz wyższe, pięło się coraz wyżej, coraz wyżej... ponad zarośla leszczyny, trzmieliny i dereni, ponad graby, klony, wyżej nawet niż dęby i lipy... Najwyższe w całym lesie! Spoglądało na las z góry ponad koronami innych drzew, widziało sterczące wysoko wysmukłe korony innych świerków.

Kiedy skończyło 100 lat, przyszedł człowiek z piłą. Powiedział, że to drzewo jest już stare. Teraz można uzyskać z niego drewno najlepszej jakości. Jeżeli pozwolimy mu dalej rosnąć, drewno będzie coraz gorsze i w końcu się zmarnuje, drzewo spróchnieje, przewróci się i nikomu na nic się nie przyda. To koniec jego życia. Dalej jest już tylko gnicie i śmierć.


Ale przyszli też inni ludzie i powiedzieli, że nie wolno ruszać drzewa. A potem las zaszumiał, zaskrzypiał, odezwał się świergotem ptaków i szmerem wody. Zaśpiewał o tym, że śmierci nie ma. Las żyje wiecznie... I człowiek z piłą odszedł.

I drzewo rosło dalej, coraz potężniejsze i starsze. Kwitło, rodziło szyszki i z pierwszymi promieniami słońca wysypywało nasiona. Miało też przyjaciół. Początkowo nie było ich wielu. Pierwszy przyleciał mysikrólik i wplótł w świerkowe gałązki swoje maleńkie gniazdko z mchu i pajęczyn. Drzewo było wtedy jeszcze młode... Od rana do wieczora słychać było jego piosenkę: si si si, si si si... Przylatywały inne ptaki, zwykle siadały na gałęziach i śpiewały, a potem leciały dalej – co może być ciekawego w kilkudziesięcioletnim świerku? Ale drzewo rosło i pewnego dnia odpadła mu gałąź, w miejscu po gałęzi zadomowił się grzyb, zaczęło próchnieć, a potem w tym miejscu zrobiła się dziupla. Przez pierwszych kilka lat w dziupli mieszkała rodzina sosnówek – niedużych sikor śpiewających vici vici vici... Potem dziuplę rozkuł dzięcioł duży i sam wychowywał tam młode.


Aż pewnego roku drzewo poczuło pod korą dziwne łaskotanie... Oto zadomowiły się w nim korniki.
Wtedy dopiero się zaczęło! Kornikowe larwy szurały, skrobały, stukały, drążyły pod korą swoje korytarzyki ułożone w magiczne ornamenty. Stukanie usłyszały zaraz dzięcioły i zleciały się do świerka. I to nie tylko dzięcioł duży, ale też większy od niego dzięcioł czarny – cały czarny z czerwoną czapeczką, średni, białogrzbiety, zielony, a nawet rzadki trójpalczasty! I teraz to one zaczęły stukać, polując na kornikowe larwy, których pod korą świerka żerowało już naprawdę dużo. Przy okazji całej tej dzięciołowo-kornikowej zabawy znów odpadło parę gałęzi, w korze powstały dziury, pęknięcia, na których natychmiast zaczęły rozwijać się grzyby. Drzewo stało, ale miało już naprawdę bogate towarzystwo! Powstały nowe dziuple, w dziuplach zaczęły gnieździć się – oprócz sikor – również pełzacze i kowaliki wędrujące po pniu głową w dół, muchołówki, oczywiście dzięcioły, a kiedy jedna z dziupli powiększyła się, rozkuwana co roku, najpierw zadomowiła się w niej wiewiórka, a potem – puszczyk, nocny łowca. W dziuplach przesypiały też dzień nietoperze...


Za kornikami przyszły inne owady, za pierwszymi grzybami, zamieniającymi pęknięcia i szczeliny w dziuple i próchnowiska – kolejne grzyby. Drzewo żyło, a życie toczyło się nie tylko na gałęziach, nie tylko na korze, nie tylko tuż pod nią, ale również niżej, pod ziemią, wśród korzeni. Świerkowe korzenie splotły się w jedną sieć z białymi sznurami przeróżnych grzybni, wchodząc z grzybami w związki – czasem drzewo miało z tego jakąś korzyść, czasem tylko grzyb. Pod koroną świerka rosły rydze, podgrzybki, borowiki, opieńki, ale wśród korzeni, w obumierającej korze czy w drewnie było ich dużo więcej, często maleńkich albo w ogóle niewidocznych. Grzyby wpełzały w korytarzyki wygryzione przez owady, owady zajmowały się drewnem naruszonym przez grzyby. Coraz więcej związków, coraz więcej gatunków...

Drzewo żyło, chociaż kora łuszczyła się całymi płatami, chociaż na gałęziach było coraz mniej igieł... chociaż przez tkanki drewna i łyka płynęło coraz mniej wody i odżywczych soków. Potężniejsze konary dawno odpadły. Wysoki, próchniejący pień stał wśród lasu. Im bardziej usychał, próchniał, gnił, tym więcej było w nim przestrzeni dla ptaków, drobnych ssaków, owadów, pajęczaków, nicieni, grzybów i wielu, wielu innych organizmów. Z każdym rokiem, z każdym próchnowiskiem, z każdą dziuplą było w nim więcej życia... A jednocześnie im mniej na nim było igieł, im mniej gałęzi, im mniej cienia, tym więcej światła pod jego stopami, tym większe szanse dla tych wszystkich małych drzewek, krzewów, drobnych roślinek runa, które zdecydowały się wykiełkować i teraz tak bardzo pragnęły światła, które w lesie jest jednym z najtrudniej dostępnych skarbów.

Aż w końcu drzewo runęło, padło na dno lasu. Ale wciąż żyło, choć jego ciało próchniało, choć na gałęziach nie było już ani listka... Oto pień oplotło mnóstwo przeróżnych grzybów, wątrobowców, porostów i mchów, małych i dużych, widzialnych i niewidzialnych, o listkach prostych, zakrzywionych, owalnych, wydłużonych, przeróżnych. Oto pełzną po nim kolorowe śluzowce... Kolejne grupy owadów, roztoczy, nicieni, bakterii biorą się do pracy, drążą korytarze, składają jaja, rozmnażają się, żerują, wydalają... Wszystkie są dobre i potrzebne – rozkład drewna dostarcza składników odżywczych do gleby. Zresztą gleba sama tworzy się pod grzybnią i korzonkami pierwszych kolonizatorów. Na pniu wyrastają pierwsze rośliny naczyniowe – szczawik zajęczy, paprocie, trawy... Wiosną próchniejący wykrot mieni się kolorami kwitnących zawilców, ziarnopłonów i przylaszczek. Na rozgrzanym pniu wygrzewają się jaszczurki, zaskrońce czy żmije. W szczelinach chronią się ropuchy i inne płazy, pod rozkładającym się pniem mieszkają leśne myszy, wiele ptaków – choćby strzyżyk, ale też duże zwierzęta – puchacz, a nawet ryś czy wilk.


Drzewo żyło...

Aż pewnego wiosennego dnia, kiedy puszcza powoli budziła się do życia po zimowym odpoczynku, wysoko, wysoko, ponad koronami dębów, grabów, jesionów, lip i klonów, na świerkowej gałęzi otworzyła się dojrzała szyszka i wyfrunęło z niej nasionko. Szybowało, frunęło w ciepłym wietrze, kręciło się, wirowało wesoło, aż upadło na zmurszałą kłodę, ledwo widoczną już wśród porastających go roślin, zeszłorocznych liści i resztek śniegu. Upadło i znalazło na nim żyzną, przyjazną glebę. Wykiełkowało i zaczęło rosnąć...

czwartek, 11 lutego 2016

Indiańska legenda


Oj, narobiło się! Gdy ja wypoczywałam w Zakopcu, w Jagodzicach różne sceny dantejskie się odbywały. W boksie męczyła się Cytryna, wydając na świat kolejne pokolenie rogatych łobuzów, a na podwórzu, albo na łące Saba nadziała się na jakieś paskudztwo.
Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, choć nie obeszło się bez wizyty w gabinecie Ajrona. Psa trzeba było szyć.


 Przez dwa dni biedunia leżała jak zwłoki, ale dziś już wdała się w kłótnię z wietnamkiem Boczkiem, więc chyba wraca do siebie.
Koźlaczki natomiast, a szczególnie chłopiec Agrest, spędzają mi sen z powiek. Biała- Malina- dołączy do stada, natomiast jej ciemniejszy braciszek...?


Hania wdała się w ostrą kłótnię i znienawidziła szczerze swego do niedawna ulubionego wujka. Poszło prawie na noże. 
Drugi tydzień ferii dziewczynka spędza u mnie, a dokładniej rzecz biorąc w boksie Cytryny, nie mogąc rozstać się z koziołkami ani na chwilę. „Ochrzciła” je wodą z konewki, uroczyście nadała imiona, przytrzymuje kozę gdy małe ssają i w ogóle najchętniej karmiłaby je własną piersią ;) Cytrynie dogadza, wybierając mi z lodówki najlepsze marchewki i najbardziej soczyste jabłka ze stryszku, aby tylko jej mleko było smaczne i pożywne dla koziołków. Kochana jest... ;)

Przy okazji kontrolnej wizyty u psa weterynarz obejrzał też najnowszych ulubieńców Hanki. Nie bacząc na cichutko siedzące w kącie boksu dziecko, rozmawiał głośno z Jurkiem o przyszłej kastracji Agresta i – niestety- o jego garnkowym przeznaczeniu. Hanka się wściekła! A choć jako dziecko, nie zrozumiała trudnego terminu „kastracja”, gest dwoma palcami po szyi pojęła doskonale. Rzuciła się na przerażonego nagle doktorka, krzycząc głośno, że jak tylko zrobi coś Agrestowi, to ma się szykować na śmierć. I to po poprzednim „wysrakowaniu”! Nie wiem czego wujaszek wystraszył się bardziej, czy „wysrakowania” żywcem, czy śmierci w męczarniach, ale zwiał jak zmyty, rozmowę z roztrzęsioną Hanią pozostawiając mnie.

No i mam dylemat. Jak mam przekonać wrażliwe dziecko, że nie mam zamiaru hodować capa? Że pewne gospodarskie zwierzęta niestety czeka taki, a nie inny los? Z jednej strony wybucham śmiechem wyobrażając sobie scenę w koziarni, a z drugiej ryczę na myśl o przeznaczeniu biednego Agresta. Nie umiem sobie wyobrazić jak można zabić i zjeść takiego cudnego czorcika, choć równocześnie wiem, że za kilka miesięcy będzie to duży (i capiący) kozioł? Wkurza mnie własna hipokryzja, bo chętnie kupuję kurę od sąsiadki i zajadam się z apetytem pysznym rosołem, choć kilka dni wcześniej podrzucam temu rosołowi garść zboża, czy resztki z obiadu i patrzę z zachwytem jak przebiera nóżkami w poszukiwaniu co lepszych kąsków. Rany, nie wiedziałam, że życie na wsi prowadzi do takich dylematów. Kupując mięso w sklepie nie zastanawiałam się skąd się ono bierze. Czy ktoś je „chrzcił” i kochał. Czy ktoś podbierał dla niego z lodówki najpyszniejsze smakołyki i drapał czule po gardziołku?

Z drugiej strony przypomina mi się indiańska legenda, opowiadająca o białej lady, która odmówiła wzięcia do ust mięsa zastrzelonego niedźwiedzia. Zdumiony i smutny Indianin zadał jej pytanie „Cóż zrobił ci ten zwierz, że gardzisz jego ciałem, które poświęcił dla ciebie?”
I tak sama sobie tłumaczę, że uczynię wszystko, aby Agrest miał dobre życie, a później podziękuję mu, że to życie dla mnie oddał. Ale nie działa... Ryczę...
Czy ta Cytryna nie mogła urodzić dwóch dziewczynek...?

poniedziałek, 8 lutego 2016

Krótki bilans górskich wakacji


Witojcie kamraty!
Wreszcie w domu. Wypoczynek ma to do siebie, że należy po nim dobrze odpocząć. Byczę się więc, pozwalając się rozpieszczać Jurkowi. Tyle tylko, że on się jakoś do tego nie pali... ;)

Kraków powitał mnie deszczem i zimnem, ale kamieniczki na starówce i tak były piękne. Wieczorem wzięłam dwie aspiryny i kilka tabsów na gardło...
Wieliczka działa leczniczo, inhalowałam się więc na maksa. Dzieci co krok oblizywały ściany sprawdzając, czy przewodnik aby na pewno mówi prawdę. Olka starała się nie myśleć, ile osób wcześniej wywalało jęzory w tym samym miejscu i ile zarazków dzieciaki "pożarły" wraz z solą. Przyznam się, że sama liznęłam kilka razy... W jednym z licznych kramów malowniczo upchanych pod kopalnią, kupiłam solną lampkę. Po zwiedzaniu poszliśmy na obiad i (sól wzmaga pragnienie) na browarka. Po zajęciu miejsca w pociągu powrotnym do Krakowa zorientowałam się, że lampka została na parapecie restauracji. Kosztowała pięć dych...

Zakopane jest przepiękne. Tym bardziej że już na stacji zaczęło sypać, i na tle pokrytych białym puchem drzew i wirujących płatków śniegu, szczyty Tatr wyglądały wprost bajkowo. Natychmiast znalazł się kierowca, chętny do podwiezienia całej naszej gromady tuż pod drzwi ośrodka. Kilku innych chciało nas zaprosić na swoje pokoje. Szczere ludzie- te górale ;)
Nasz lokal znajdował się tuż przy Wielkiej Krokwi. Akurat odbywały się jakieś mistrzostwa, czy pokazy snowboardowe. Sportowcy skakali i wywijali salta, odbywały się imprezy towarzyszące i koncerty, a muzyka grała, grała, grała... do baaardzo późnych godzin nocnych. No, ale w końcu nie przyjechaliśmy tu spać. Zmotywowani wspaniałymi pokazami, wstaliśmy z samego rana z zamiarem pokazania Zakopiańczykom, jak pomorze jeździ na nartach. Szczęściem ośla łączka z nauką jazdy znajdowała się kilka metrów od skoczni. Pamiętacie moje obawy odnośnie do zjazdów na nartach? Doprawdy, były zupełnie niepotrzebne. Do zjazdów nie doszło... Wykupiliśmy godzinę. Instruktor był niestety zajęty, nic nas jednak nie mogło zniechęcić. Buty zakładałam dziesięć minut. Narty- kolejne dziesięć. Cudem jakimś doślizgałam się do orczyka. Jest to straszne narzędzie tortur. Składa się z grubej liny, bezustannie kręcącej się na rolkach i zawieszonych na niej metalowych prętów zakończonych małym siedziskiem. Należy je złapać, wsadzić między nogi i wjechać na stok. No dobra- góreczkę. Dwa pierwsze mi uciekły. Trzeci walnął w tyłek. Kolejny złapałam sprytnie i przejechałam co najmniej trzy metry. Po ekstremalnie ciężkiej trzysekundowej jeździe złośliwe narty jakoś mi się dziwnie rozjechały i rymnęłam jak długa. Piąty orczyk pyknął mnie delikatnie w głowę- na szczęście miałam kask. Wstawałam następne dziesięć minut. Gramoląc się ze śniegu patrzyłam z podziwem (czytaj- ze złością), jak kilkuletnie dzieci, sięgające ledwie do kolan, mijają mnie w pełnym pędzie, po czym puszczają zgrabnie owo narzędzie tortur i sromoty i szusują w dół. Zanim udało mi się wstać te bachory przejechały w te i nazad ze trzy razy. Z pełnym samozaparciem ustawiłam się w kolejkę, aby spróbować jeszcze raz, gdy pracownik szkółki machnął ręką, że mój czas się skończył. O mało go nie ucałowałam... Po tej jeździe byłam tak wykończona, jakbym wywaliła gnój ze wszystkich obór świata. W gardle Sahara, dyszałam jak lokomotywa, a oczy wyłaziły mi z orbit. Matko jedyna, a co by było, gdybym jednak choć raz zjechała z tej olbrzymiej, pochylonej co najmniej o 10, no, może 9 stopni góry? Umarłabym na śmierć!
Na wieczór fundnęliśmy sobie kulig z pochodniami. Zanim nadeszła nasza pora cały śnieg stopniał i zamiast w sanie załadowaliśmy się w furki na kołach. Może to dobrze, bo choć konie nie wyglądały źle, żal było myśleć, że tyrają jak... konie, dla ludzkiej fanaberii. Ognicho, kwaśnica i smażone na żarze oscypki były prawdziwie góralskie. Ceny też.

Przed wyjazdem oczywiście trzeba było kupić góralskich serów. Wybór ogromny. Tylko w górach istnieją cudowne krowy, które dają mleko owcze, kozie, bawole nawet... Zdając sobie sprawę, że robią mnie w balona nakupowałam po kilka oscypków każdego smaku ;)


I mimo tego, że nie pojeździłam na nartach, straciłam worek kasy, poznałam całkiem nowe oblicza moich bratanic (stwierdzam kategorycznie, że egzorcyzmy są konieczne) oraz bratowej (święta za życia- ja bym lała i patrzyła czy równo puchnie...!), wyjazd był zdecydowanie udany ;)

A po powrocie niespodzianka- choć niby spodziewana. Obok Cytryny w oborze panoszą się dwa śliczne maluchy... ;)