a

a

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Przecinam ostatnią nitkę

Postanowiłam, że rzucam pracę. Pracuję (jeszcze) w małej, prywatnej klinice medycyny estetycznej. Jestem pielęgniarką, ale moja praca niewiele ma wspólnego z wyuczonym zawodem. Nie pomagam cierpiącym ludziom ale zmieniam opatrunki wyfiokowanym paniusiom i wysłuchuję ich tyrad i żali nad minionym czasem i urodą. Najgorsze jest to, że one wszystkie wyglądają chyba lepiej ode mnie i w końcu nabawię się kompleksów, bo wszystkie części ciała mam takie jak Bozia dała, a to nie jest trendy ;)I skoro mam takie znajomości (doktor N.), to one naprawdę się dziwią, że jeszcze ich nie wykorzystałam. Brrr...

Jerzy kończy (po ponad dwóch miesiącach) duży projekt dla pana Gruba Ryba, więc wpadnie parę groszy na początek wiejskiego życia. To znaczy, mam taką nadzieję, bo coś mu chyba nie idzie. Siedzi przed swoim kompem i klnie jak szewc. Stresowi przypisuję jego ostatnie humorki, bo wytrzymać się nie daje już z tym moim chłopem! Po kilku godzinach zamyka z trzaskiem laptopa i tylko jego ukochany Hans Kloss może go zrelaksować. Trochę to wkurzające, że przegrywam z facetem w niemieckim mundurze... ;)

Nic to. Od kilku dni kładę się spać z takim oto obrazkiem przed oczami :



Siła psychologii

Cały listopad i pół grudnia upłynęły pod hasłem „Kłótnie z Jerzym”. Zaparł się jak wół i nie chciał nawet dopuścić do siebie myśli o przeprowadzce na wieś. Na początku, nawet mnie przekonał. Co ja w ogóle sobie myślałam? Dałam się oczarować pięknemu, sielankowemu widoczkowi i zaczęłam planować przewrót. Przewrót nie tylko w swoim życiu, ale i w życiu swoich bliskich. Myślałam egoistycznie. A przecież Jerzy ma swoją pracę, Dawid szkołę... Jak mogłam sądzić, że z radością rzucą wszystko i wyprowadzą się bez słowa na drugi koniec Polski. Odpuściłam. Chwilowo. Anna nabuntowała mnie z powrotem. Nakładła mi do głowy, słusznie zresztą, że powinnam spełniać również swoje własne marzenia. Że życie nie polega tylko na dogadzaniu innym. Na lepieniu pierożków dla synka i robieniu kotlecików dla męża. Na zapominaniu o własnych potrzebach i skupianiu się na tym, aby kolejny dzień nie był gorszy od poprzedniego. Zapytała mnie, co będę wspominać na starość. Gdy wnuki zadadzą pytanie o przeszłość, co im opowiem? I wiecie co? Załamała mnie! Bo faktycznie, co im opowiem? Że pani Z. zrobiła sobie kolejna liposukcję i pewnie za rok pojawi się z nowymi zwałami tłuszczu? Że pani M. po korekcie nosa przyjechała ponownie, tym razem na poprawienie kształtu ust? Moja praca jest taka idiotyczna. Przyjeżdżają paniusie z grubymi portfelami i poprawiają swą urodę, wiecznie niezadowolone z efektów. Ta za gruba, ta za chuda, jeszcze inna piersi ma nie takie... Czy ciotka Frania zastanawiała się nad swoim nosem, lub pośladkami? Wątpię. A przeżyła całe, długie życie z mądrością i sensem każdego dnia. A więc opowieści o pracy odpadają. Przygody, zapierające dech w piersiach? Hm... raz zalało nam mieszkanie. Sąsiedzi z góry wyjechali na wakacje, w domu pękła rura i dopiero brygada straży pożarnej, z policją do spółki dostała się do mieszkania i opanowano sytuację. Czy to dobra opowieść dla wnuków? Nie sądzę. Pasjonujące hobby? Kochane dzieci- kiedyś babcia przeszła w tetris 26 level, a kulki udało jej się zdobyć 10566 punktów! Doprawdy pasjonujące. Myślę, że dzieci będą słuchały z otwartymi ze zdumienia dziubkami... Wiem, trochę się zaczęłam użalać, ale moje życie jest takie przewidywalne i po prostu nudne. Dawid studiuje, jest już dorosłym mężczyzną i nie potrzebuje opieki ani zainteresowania mamusi. Jerzy siedzi wiecznie z nosem w internecie albo w telewizorze, a ja snuję się bez celu po 54-metrowej klatce w bloku lub gram na komputerze w idiotyczne gierki i zabijam czas. W nielicznych momentach buntu narzekam i kłócę się, a wtedy Jerzy mówi, że on mi przecież niczego nie broni. Mogę sobie gdzieś jechać (sama), iść do kina (sama), wyjść do znajomych (sama), a w ogóle to on nie wie, o co mi właściwie chodzi, przecież przedwczoraj jedliśmy wspólnie kolację... No więc przestałam narzekać, bo po co?


Rozmowy i wymuszanie nie przynosiły żadnych rezultatów, pomijając irytujące marszczenie brwi i coraz bardziej negatywne nastawienie Jurka. Pod wpływem przebiegłej Anki zmieniłam więc taktykę i zamiast o spełnianiu marzeń, zaczęłam mówić o biznesie. I wiecie co, podziałało! Dyskretne słówko o inwestowaniu w nieruchomości, wspomnienie o znajomych, którzy szukają wiejskiej chaty na wakacyjny wyjazd... I tak od słówka do słówka, Jerzy wpadł na genialny pomysł, aby wyremontować dom i sprzedać z zyskiem. Mężczyzno...puchu marny... Tak więc decyzja o sprzedaży przesunięta została w czasie. Już moja w tym głowa, aby przesuwać ją coraz dalej. Pod koniec stycznia jadę osobiście dopilnować remontu, którego podjął się wykonać Piotrek- właściciel firmy budowlanej. Teraz jesteśmy w trakcie załatwiania kredytu i likwidowania lokat bankowych. Jerzy trochę jeszcze stęka, ale moja dusza śpiewa... Oby do wiosny!

niedziela, 28 grudnia 2014

Zmiany, zmiany...

Witajcie!
Postanowiłam rozpocząć pisanie tego bloga, aby ogarnąć zmiany, jakie szykują się w moim życiu. A będą to zmiany monumentalne. Pod warunkiem oczywiście, że uda mi się namówić do nich, mojego nienawidzącego zmian mężusia. Ale może od początku...
Na początku października zadzwonił telefon. Ze słuchawki nieznany, męski głos poinformował mnie o dziwnych rzeczach. Zarówno smutnych, jak i niespodziewanych.  Umarła Ciotka Frania. Smutne to, ale przecież nikt nie żyje wiecznie. Ciocia miała grubo ponad 80 lat. Mieszkała samotnie w małej wiosce pod Choszcznem, odwiedzana przez moje kuzynostwo- Annę i Piotra. Nie miała własnych dzieci, wujek zginął na wojnie, pamiętam fotografię wiszącą nad łóżkiem, na której przystojny,uśmiechnięty mężczyzna przytulał młodziutką Franciszkę. A teraz pozostała już tylko fotografia...
Jako dziecko spędzałam u Frani prawie wszystkie weekendy, wariując z Anką i Piotrkiem na podwórku i w sadzie. Do dziś pamiętam gęś, która chyba znienawidziła mnie od pierwszego spojrzenia - z wzajemnością zresztą - bo na mój widok leciała galopem z rozłożonymi skrzydłami i przeraźliwym sykiem, a ja zwiewałam ile sił, na krótkich, dziecięcych nóżkach. Pamiętam również, że Piotrek dżentelmen usiłował mnie bronić, podczas gdy Anka umierała ze śmiechu, siedząc w gąszczu splątanych gałęzi krzewów porzeczek i agrestu. Z biegiem lat wizyty były coraz rzadsze. Wyjechałam do szkoły pielęgniarskiej do Szczecina, poznałam Jurka- mojego męża. Po śmierci rodziców wyprowadziliśmy się do Przemyśla, w którym mieszkam już ponad 20 lat. Ostatnio widziałam Franię na ślubie Piotrka- była całkiem sprawna, choć oczywiście czas odcisnął na niej swoje piętno. Porozmawiałyśmy od serca i to wszystko. Frania nie uznawała telefonów, ani komputerów, a mnie nie ciągnęło do domu. Teraz żałuję...
No i ta oto ciotka zapisała mi w testamencie swój domek na wsi! Mi! kobiecie, która mieszka po przekątnej Polski, która nie widziała jej od 10 lat i która nie ma najmniejszego pojęcia o życiu na wsi! Która do niedawna nie miała na to najmniejszej ochoty. Pierwsza, zarówno moja jak i Jerzego myśl, to było sprzedać i zapomnieć, ale los zadecydował inaczej. Na pogrzeb nie pojechałam ( też żałuję). Trzeba było jednak jechać do Choszczna dopełnić formalności związanych ze spadkiem i choć za późno, ale pożegnać się z ciocią, zapalając przynajmniej znicz na jej grobie. Piotrek zawiózł mnie na moją nową posiadłość i... przepadłam. W tak magicznym miejscu nie znalazłam się nigdy w życiu! Wiem, byłam tam 100 razy, ale nigdy nie przemówiło do mnie tak jak tamtego, pamiętnego październikowego dnia. Była piękna, złota jesień. Drzewa ubrane w jesienne barwy wyglądały przecudownie, a jakieś krzewy obsypane czerwonymi i czarnymi owocami podobne były do jubilerskich arcydzieł. Nawet uschnięte badyle po słonecznikach, sterczące zza płotu zachwyciły mnie niczym "Słoneczniki" szalonego mistrza pędzla. Zapomniałam o celu mojego przyjazdu, zapomniałam o umowie z Jerzym, o mojej pracy w szpitalu i wszystkim innym. Wiedziałam, że nie mogę sprzedać tego miejsca, mimo odpadających dachówek, rozwalonego płotu i bałaganu na podwórku. Mina kuzyna utwierdziła mnie jeszcze w tym spontanicznie podjętym postanowieniu i zamiast właścicielką czeku na niemałą gotówkę, stałam się oficjalną właścicielką starej chaty, zapuszczonego podwórza i zarośniętego sadu. I dobrze mi z tym!


Hmmm... Jerzy mnie chyba zabije...