a

a

wtorek, 6 listopada 2018

Mrówka octowa

Dziś był dzień octów. Niczym mróweczka przelewałam, wyparzałam i odcedzałam. Uzyskałam kilka dobrych litrów domowych octów. W kuchni śmierdziało starymi skarpetami, blaty zawalone były kawałkami gaz i papierowymi filtrami do kawy, pomarszczyły mi się od wody opuszki palców, ale kilkanaście butelek żywego octu wyniosłam do piwnicy. Czynności dnia nie były, jak powinno by się było wydawać, upierdliwe, lecz wręcz ekscytujące, ponieważ domowy ocet robiłam po raz pierwszy w życiu.

Zaczęłam wczesnym latem. W związku z wybitnym urodzajem jabłek dostałam całe wiadro lekko przejrzałych już papierówek. Jeść ich za bardzo się nie dało, bo miały smak, nomen omen, papierowy. Zrobiłam kilka jabłeczników,jeden ryż z jabłkami i garnek kompotu, lecz owoców zostało jeszcze pół wiadra. Nie chciało mi się bawić ze słoikami [bo wiedziałam, że na mojej jabłonce zbiory będą bardzo udane] a żal było wyrzucić. U którejś z blogowych koleżanek znalazłam wpis o octach i zainspirowałam się nim- tego właśnie podświadomie szukałam!

Pokroiłam jabłka na cząstki, zalałam posłodzoną wodą i ...już! Teraz wystarczyło już tylko dać działać siłom Natury. Do boju ruszyły bakterie i drożdże. W słoiku przykrytym kilkoma warstwami ręcznika papierowego nastąpił proces fermentacji, jabłka zaczęły buzować a w kuchni zapachniało tanim winem. Po jakichś trzech tygodniach zbrązowiałe owoce opadły na dno, odcedziłam jabola i rozpoczęła się fermentacja octowa- czyli marnej jakości alkohol zaczął zamieniać się w wysokiej jakości ocet. 
Po miesiącu ocet był gotowy, a po kolejnym zużyty ;) Do picia z wodą, do galaretki z kurczaka, do różnych winegretów, ale też do płukania włosów, przemywania twarzy i umycia mikrofalówki. Nikogo więc pewnie nie zdziwi, że gdy sezon jabłkowy zaczął się naprawdę, ponownie nastawiłam ten cudowny płyn. Teraz jednak, jako doświadczona mrówka octowa, postanowiłam zaszaleć. Nastawiłam ocet z jabłek, zielonych winogron i jesiennych malin. Jabłka i maliny zalałam osłodzoną wodą, a z winogron postanowiłam zrobić ocet winny na bazie samego soku. 
Słoje stały sobie pod zlewem, buzowały, fermentowały, podśmierdywały i dochodziły. Po odcedzeniu zostawiłam je nieco dłużej w słojach i to był bardzo dobry pomysł. Ocet malinowy cudownie pachnie i jest przejrzyście klarowny. Ocet winny wyszedł nieco mętny, ale zarąbisty w smaku. Kwaśno-słodki, aromatyczny zostawia w ustach posmak świeżych owoców. A w słoju z octem jabłkowym czekała mnie niespodzianka. Podczas przelewania coś plasnęło na sito. Przezroczysta, galaretowata masa- skarb octowników i dowód, że ocet jest naprawdę doskonały- matka octowa.


Pieczołowicie włożyłam ją do małego słoika, zalałam octem i odłożyłam na przyszły rok produkcyjny, bo z całą pewnością będę bawiła się w te klocki ponownie. 
Podobno żywy ocet można robić ze wszystkiego; owoców, warzyw, ziół, kwiatów [czarnego bzu, czeremchy, nagietka]. Można też mieszać różne składniki [np. owoce róży i tymianek] i wytwarzać octy jedyne w swoim rodzaju, według własnego smaku i gustu. Ogranicza nas chyba jedynie własna wyobraźnia.
Flaszki z octem wyniosłam do piwnicy, mogą stać nawet kilka lat. W mniejsze buteleczki przelałam ilość potrzebną na kilka dni i ustawiłam na honorowym miejscu. A co, niech patrzą i podziwiają! ;)


Wiem, że wiele z Was robi przeróżne cudeńka, a Wasze blogi są dla mnie nieocenionym źródłem pomysłów. Z jakich dzieł jesteście szczególnie dumne?

piątek, 2 listopada 2018

Hipokryta w lustrze

Mimo że zaczął się już listopad pogoda wciąż sprzyja spacerom. Słonko świeci, widoki przecudne i te liście szeleszczące tajemniczo przy każdym kroku... Chyba właśnie z powodu tego szelestu na spacerową trasę najchętniej wybieram teraz drogę prowadzącą do lasu. Idę sobie, szuram, wdycham jesienne zapachy i obserwuję ostatnie klucze odlatujących żurawi. Gdy nie chce mi się już patrzeć w obłoki, opuszczam wzrok i wypatruję brązowych łebków podgrzybków. Czasem trafi się kilka pysznych kapeluszy, innym razem w koszyku lądują kolorowe liście, szyszka, kilka żołędzi, ciekawa gałązka, czy inne skarby, które nie wiadomo po co tacham do domu. Nie raz i nie dwa oprócz grzybów i kasztanów niosę puszkę po piwie, pustą butelkę czy porwaną reklamówkę. 

Oczywiście w spacerze towarzyszą mi psy, które w nosie mają moje znaleziska, i węsząc z zapałem w przetrzebionych z liści krzaczorach, szukają własnych. Nie chcecie wiedzieć jakich... 
Szłyśmy więc sobie wszystkie trzy przez las, każda z nosem skierowanym w inną stronę, gdy nagle zatrzymał mnie niezadowolony i rozkazujący głos: 
- Ja tam nie mam nic przeciwko psom, ale te kupy to proszę sprzątnąć! 
Z niewielkiego młodniaka wynurzyła się pańcia z kilkoma grzybami w koszyku i niezadowoloną miną na twarzy. – Gdyby każdy tak lekceważąco podchodził do tych spraw, to utonęlibyśmy w morzu nieczystości i udusili ze smrodu!- Zbulwersowała się, zmarszczyła z obrzydzeniem nos i głęboko zaciągnęła się trzymanym w ręku papierosem. Przyznam- zrobiło mi się głupio. Faktycznie- własne podwórko sprzątam z psich kup, ale o podwórku Matki Natury to już nie pomyślałam a tłumaczenie, że lisich odchodów też raczej nikt nie sprząta byłoby raczej żenujące. Wstyd się przyznać, ale gdy jakaś psia mina trafi się bezpośrednio na drodze to po chamsku wykopywałam ją w pole lub na pobocze. Już miałam rzucić się w krzaki gdzie któraś z moich suk pewnie wygięła grzbiet w pałąk i choćby gołymi rękami zakopać dowody zbrodni, gdy kobieta zgasiła papierosa o pień starego dębu, wzięła zamach i wyrzuciła peta wprost w młodnik, z którego wyszła. Jeszcze raz zmierzyła mnie wzrokiem, z dezaprobatą pokręciła głową i odeszła wyciągając z koszyka paczkę czipsów. Stanęłam jak wryta. Przeszło mi przez myśl, że chyba wiem gdzie znajdzie się puste opakowanie i na złość kobiecie postanowiłam zostawić psie kupy własnemu losowi, przekonana że i tak zutylizują się szybciej niż beztrosko wyrzucony niedopałek. 
Kolejne minuty spaceru upłynęły mi na wymyślaniu inwektyw na babsko. Że wścibska, wredna, chamska, a nade wszystko hipokrytka! Jak można upominać ludzi, pouczać ich i krytykować a samemu robić tak samo, albo jeszcze gorzej.

Gdy już się nawściekałam, przyszedł czas na lekką konsternację. Cóż... jeszcze kilka lat temu sama paliłam i zdarzało się, że pet lądował na chodniku lub w jakichś krzakach... 
Odkryłam smutną prawdę: tak naprawdę wszyscy jesteśmy w większym, lub mniejszym stopniu hipokrytami! Ilu z nas krzyczy na dzieci za coś co sami robimy nagminnie? Krytykuje innych za czyny, które sam popełnia? Publicznie wypowiada słowa, których wstydzi się w domowym zaciszu? Bo tak wypada, tak bezpieczniej, tak mówią inni...

Sami się oszukujemy. Wegetarianin kupuje buty lub torebkę ze skóry. Bojowniczka o prawa zwierząt wklepuje w policzki krem testowany na laboratoryjnych myszach. Wróg myślistwa chętnie skosztuje kiełbasy z dzika a przeciwnik przemysłowych hodowli obżera się parówkami. 
Kandydat na wójta przed wyborami zakłada fanpejdża na fejsbuku i zaprasza do znajomych całą wieś, po wyborach zapomina o nowych znajomych, a strona znika. Ksiądz wyklina dzieci, które chodzą po domach prosząc o cukierka i obiecując psikusa, a nie widzi nic złego we własnym kolędowaniu. Przykłady można mnożyć bez końca. Każdy z nas zna jakiegoś hipokrytę, był świadkiem popełnionej hipokryzji i hipokryzję pewnie popełnił.
Więc może warto pomyśleć, zanim kogoś obsmarujemy i obrzucimy błotem? Ściągnąć maskę politycznej poprawności i spojrzeć najpierw na siebie? Zastanowić się co jest belką, a co źdźbłem i którą z tych rzeczy hołubimy pod własną skórą?