a

a

sobota, 17 marca 2018

Szura

Ja wiem, że to już się robi nudne, tylko psy i psy, ale dzisiaj zdarzyła się taka historia, że muszę Wam o niej opowiedzieć. 
Właściwie nie będzie to opowieść o psach, tylko o sile mediów społecznościowych. 
Kto by pomyślał, że Internet będzie miał aż tak wielką siłę przebicia i moc sprawczą. A jednak... Kiedyś ludzie umawiali się na randki w realu. Od razu wiedzieli czy chemia jest, czy nie ma, czy z tej mąki będzie chleb, czy co najwyżej zakalec. Teraz na portalach randkowych każdego wieczoru można zaliczyć choćby ze stu partnerów, a suma sumarum i tak pozostanie się dziewicą [prawiczkiem]. Na zakupy ruszało się z pełnym portfelem i w wygodnych butach. Dzisiaj siadamy przed netem, szast-prast i zakupy zrobione. Nie dość, że kilka kliknięć wystarczyło, to jeszcze same do domu się dostarczą. Brak wiedzy nie jest już [hm...] żadnym problemem, bo wujek Gugiel na każde pytanie odpowie i dodatkowo ze szczegółami na obrazkach pokaże. Języków obcych znać nie trzeba, bo słownik przetłumaczy, funkcja autokorekty eliminuje błędy ortograficzne i tak dalej. A największym chyba przebiciem cieszy się fejsbuk. Ileż osób dzięki niemu zostało odnalezionych [nawet wbrew swej woli], sprzedanych samochodów i rowerów, wymienionych książek i swetrów, odszukanych znajomych i wrogów... Niezmiennie zadziwia mnie moc udostępnień. Ktoś- coś, jeden, drugi, dziesiąty i już pół Polski wie, że dwa małe kotki szukają domu, zgubiła się czarna suczka w czerwonej obroży, a złoty retriever tęskni za swoim właścicielem. 

Na swych stronach schroniska dla zwierząt publikują zdjęcia wychowanków, a życzliwi ludzie posyłają w wirtualny świat wołanie o pomoc. Nierzadko zdarza się, że wołanie zyskuje odzew w świecie realnym i jakiś biedak wygrywa nowy dom. Lub odwrotnie- zmartwiony opiekun odzyskuje pupila.

Dostałam dziś maila na messengerze. 
Zaczynał się kilkoma zdjęciami. Otworzyłam plik i nie mogłam uwierzyć własnym oczom- na fotkach była moja Sonia! Młodsza, szczuplejsza, w obcym dla mnie, ludzko-psim towarzystwie.



Zamarłam. Po przeczytaniu kilku pierwszych zdań zachciało mi się ryczeć. Jak to- właściciele? Jak to – zaginiona? Odnaleziona? Przeraziłam się, że chcą mi odebrać moją dziewczynkę! Teraz? Jak ją pokochałam? Jak zaaklimatyzowała się w nowym domu, zapomniała o traumatycznych przeżyciach? Przez chwilę chciałam zignorować maila, zamknąć laptopa i udać, że nic się nie zdarzyło. Ale sumienie podgryzało mnie uporczywie: przecież mają prawo, martwili się, kochali, szukali, znaleźli... Na szczęście okazało się, że mogę zatrzymać moją dziewczynkę. Odezwała się do mnie wnuczka nieżyjących właścicieli Soni. Naświetliła sytuację i opowiedziała historię. Okazało się, że po niefortunnych narodzinach na stacji paliwowej i ciężkich pierwszych tygodniach życia dwie małe sunie trafiły do dobrych domów. Szura do dziadków, Ała do rodziców. Przez pięć lat wychowywały się w pełnych miłości domach. Niestety śmierć zabrała właścicieli Szury, a pies znalazł się u kolejnego Pana. Nie wiadomo co się stało, że pewnego razu przeskoczyła przez płot i nie wróciła już do nowego domu. Nie wiadomo gdzie się błąkała i jakie były jej losy, dopóki nie trafiła do choszczeńskiego schroniska. Z moich obliczeń wynika, że cały rok musiała jakoś radzić sobie sama. W marcu 2017 roku podpisałam dokumenty adopcyjne, a rok później wnuczki zmarłego państwa odnalazły Szurę w jednym ze schroniskowych postów. Jakże wielka była ich radość z odkrycia, że Szura jest zdrowa i szczęśliwa! Jakże się ucieszyłam na wieść, że moja Sonia miała spokojną i pełną miłości młodość! Wymieniłyśmy kilka mailów, ja dowiedziałam się o przeszłości Soni, one o przyszłości Szury. Portal rozwiał tajemnice dwóch epok i uspokoił kilka rodzin.


Globalna cyfryzacja i wirtualny ekshibicjonizm mają- jak się okazuje- również swoje dobre strony ;)

środa, 7 marca 2018

Tropienie

Myli się ten, kto sądzi, że podwórko czy ogród przy domu zwalniają z obowiązku wyprowadzania na spacer swoich czworonożnych, szczekających przyjaciół. Te kilka, czy nawet kilkanaście arów wokół domu są dokumentnie wywąchane, oznaczone i do bólu poznane. W jakiejś prasie doczytałam nawet, że takie podwórko pies traktuje jak jeden wielki kibel. Hm, coś w tym jest. 
Przyznam szczerze, że nie zawsze mi się uda, ale przynajmniej co drugi dzień staram się wyprowadzić dziewczyny na świeże łono. Niewywąchane, nieoznaczone i nie... no sami wiecie ;) W zależności od ilości wolnego czasu, pogody i chęci mamy opracowanych kilka tras. Piętnastominutowa na lenia, godzinna na co dzień i piękna, urozmaicona krajobrazowo i prawie dwugodzinna na weekendy. Dzisiaj z nieba prószył mokry śnieg na zmianę z deszczem, udając więc, że to nie lenistwo a rozsądek, wybrałam krótką piętnastominutówkę dookoła pola. Prawdę mówiąc nie chciało mi się wybitnie, lecz czy ktoś oparłby się tym spojrzeniom?




Zakutana w kaptur szłam powoli i dumałam o niebieskich migdałach, a spuszczone ze smyczy psy zajmowały się swoimi sprawami. Gdzieś pomiędzy menu na jutro a wybieraniem fasonu wiosennej kurtki zorientowałam się, że oprócz własnych kroków nic nie słyszę. Ani szurania Saby, ani podskoków Sońki. Żadnych szelestów w krzakach, odgłosu węszenia, że o szczekaniu nie wspomnę. Odwróciłam się gwałtownie. Za sobą widziałam tylko ślady własnych kaloszy. Z ciężkim westchnieniem, bo dom, ciepła herbata i wygodny fotel były już za jakieś cztery minuty, zawróciłam własnym tropem. Nawet pacjent z ostrą jaskrą zauważyłby miejsce, w którym psy postanowiły zejść ze ścieżki. Niczym Winnetou pochyliłam się nad plątaniną śladów. Śniegowce nr 40 poszły beztrosko dalej. Trop prowadził lekkim wężykiem, jakby ich właściciel [ka] był na lekkim rauszu. Większe psie łapy, głębiej zapadnięte i z wyraźnie odbitymi pazurami, krążyły chwilę pod krzakiem dzikiej róży, po czym zniknęły. Mniejsze łapki krążyły w tych samych miejscach i idąc ich śladem znalazłam się na środku pola. Tu też nagle zmaterializowały się łapy większe. Jako doświadczony tropiciel doszłam do wniosku, że albo Sonia potrafi się teleportować, albo- żeby mnie zmylić, wlazła na grzbiet Saby i w ten sposób tutaj się znalazła. Klnąc coraz głośniej, bo z piętnastu minut zrobiło się trzydzieści, ruszyłam tropem ośmiu łap. Podczas gdy śniegowce były tylko lekko narąbane, poduszeczki z pazurami były wcześniej na grubo zakrapianej imprezie, bo rysowały na śniegu elipsy, ósemki, wolty i półwolty, zawracały, przecinały się, znów biegły prosto, jakby nie mogły się zdecydować dokąd mają prowadzić i gdzie znajduje się meta. Wyprowadziły mnie na miedzę, po czym oba tropy zniknęły. Saba jest głucha, więc darowałam sobie wykrzykiwanie jej imienia. Okazało się, że przypadłość ta jest niestety zaraźliwa, bo wrzask –Sonia!, Soooniaaa!, też nie przyniósł żadnych rezultatów. 
Z lekkim niepokojem, ale też nadzieją iż psy są już w domu, zawróciłam. Pod furtką pusto. Weszłam do korytarza aby wziąć rękawiczki, bo nie planując aż tak długiego spaceru ubrałam się byle jak i byle w co. W coraz większej panice stałam w drzwiach i zastanawiałam się, którą trasę mogły obrać te moje cholery i gdzie mam lecieć ich szukać, gdy na podwórko wpadła, kręcąca ogonem jak gdyby nigdy nic, uśmiechnięta Sońka.


Odczekałam chwilę dając szansę Sabie, ale babcia z niej nie skorzystała. Rozejrzałam się dookoła, zmusiłam do pracy szare komórki i wykoncypowałam żeby iść śladami Soni, bo pewnie gdzieś w tym samym kierunku znajduje się Saba. Może coś jej się stało, w coś wpadła, zgubiła się, nie mogła dogonić młodszej o dziesięć lat Soni? Zdegustowałam się, że Sońka taka niekoleżeńska świnia, zamknęłam ją w domu i ruszyłam na misję ratowniczą. Śnieg zamienił się w deszcz i coraz trudniej było czytać ze śladów. Nie wiedziałam już, czy prowadziły w przód czy w tył, prawo czy lewo, czy to te sprzed pięciu minut, czy sprzed pół godziny? W końcu, w ferworze oględzin, tak je zadeptałam własnymi butami, że pozostała tylko obrzydliwa, błotnista breja, która już kompletnie nie chciała mi nic powiedzieć. Olałam tropienie i jeszcze raz zrobiłam tę samą trasę, tyle że od tyłu i przetrząsając po drodze wszystkie krzaki. Coraz bardziej spanikowana, prawie biegiem pokonałam ostatni odcinek. Czarne myśli wyparły nieważne menu i jeszcze mniej ważną kurtkę. Widziałam moją babinkę Sabinkę rozszarpaną przez dzikie zwierzęta, zabitą przez jeszcze dzikszych myśliwych, leżącą gdzieś z połamanymi nogami, albo całkiem bez życia. Boże! Jerzy mnie zabije!
Bez tchu wpadłam pod bramkę. Patrzę? Coś dziwnego kręci się pod płotem. Saba? Jakaś taka... To coś zaszczekało radośnie. Saba! Padłam na kolana i chwyciłam w objęcia moją sunię. Jezu! Rękawiczki prześliznęły się po sierści, a do mojego nosa dobiegł fetor świeżej gnojowicy. Szczęśliwa babka kręci ogonem i usiłuje wpakować mi się na kolana. Śmierdzi jakby tarzała się w sarnim gównie. Matko, ona się chyba tarzała w sarnim gównie...

Jak tylko przestały mi się trząść łapy [najpierw ze strachu, później ze złości], wpakowałam babkę do wanny i zmyłam perfumy, które tak ją zachwyciły, że o bożym świecie zapomniała.


Gdy kończyłam szorować wannę, zachciało mi się śmiać. Ślepa, głucha, prawie bezzębna, ale węch to dziewczyna jeszcze ma niezły! Ja niestety też. Ten węch znaczy, bo choć zęby już nie wszystkie, to wzrok i słuch jeszcze mi dopisują. Całe szczęście, że Sońki do złego nie namówiła. Jakby obie wróciły tak upierdzielone, to chyba byłby koniec spacerów. Przynajmniej na miesiąc!