a

a

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Aby dzień święty święcić...


Świąt przeróżnych w naszym kalendarzu nie brakuje. Od poważnych jak Boże Narodzenie, czy Wielkanoc po całkiem niepoważne. Tych wolnych od pracy i takich, w które jednak maszerujemy karnie do roboty. Powszechnie uznawanych, jak Dzień Matki czy Babci, po te zabawne czy wręcz dziwaczne, o których dowiadujemy się na przykład z radia. Kwiecień obfitował we wszystkie.
Pierwszego- wiadomo- Prima Aprilis. Dzień żartów i psikusów. Kawalarzy i dowcipnisiów. W tym roku pogoda zrobiła nam kiepski żart i nosa nie można było z domu wystawić. Później był Dzień Grzeczności Za Kierownicą. Cholera, usłyszałam o tym dopiero wieczorem. Gdybym wiedziała wcześniej, to na pewno nie pokazałabym środkowego palca typkowi w BMW, który obtrąbił mnie perfidnie na jednym ze skrzyżowań. On zresztą też chyba nie wiedział, jakie było święto tego dnia... Piąty i szósty to Wielkanoc. Spędzona w Przemyślu, przy zastawionym stole, wspólnie z bliskimi. Dwunasty kwietnia to Dzień Czystych Okien i Dzień Czekolady. Postanowiłam, że będę obchodzić ten drugi. No, w końcu się nie rozerwę. Piętnasty- Dzień Trzeźwości. Miałam zamiar potraktować go poważnie, ale przyjechała na nockę Anka. No i nie wypadało przecież nie ugościć jej jakimś kieliszeczkiem. A co ona- alkoholiczka, żeby pić do lustra? Musiałam się poświęcić. Dwudziesty drugi kwietnia to Dzień Matki Ziemi. Ten uczciłam. Miałam zamiar przekopać w końcu warzywniak, ale jak w dniu Ziemi mogłabym dziabać Ją jakimiś ostrymi szpikulcami? Wbijać twarde ostrze szpadla w Jej łono, szarpać za włosy (korzenie)? Bez serca bym była! Dałam jej więc luz. Dzień później swoje święto miały konie. Chciałam poświętować, ale żaden koń nie szwendał się w polu mojego widzenia, więc znów plany spaliły na panewce. Nie moja wina. W ten sam dzień obchodzimy Światowy Dzień książki i Praw Autorskich, świętowany po raz pierwszy w 1995 roku. Szczytna idea. Bardzo szczytna. Jestem książkoholiczką. Potrafię zniknąć w świecie powieści i dopiero blady blask wstającego dnia przypomina mi o realnym życiu. Zdarza mi się zapomnieć o obowiązkach i dopiero beczenie wściekłej Zarazy przypomina, że trzeba podsypać jej sianka. Patrzę wtedy lekko nieprzytomnym wzrokiem i dziwię się, jakim cudem smok czy jednorożec zamienił się w zwykłą kozę ;) Zerkam za płot i degustuję się, widząc Robaczka zamiast eterycznego elfa czy mężnego rycerza... Cóż- życie to niejebajka ;)

Dzień Książki był uroczyście obchodzony w choszczeńskiej księgarni „Pegaz”. Bez najmniejszego problemu dałam się namówić Ance i Oli na przyjazd do miasta. Tym bardziej że rzuciwszy okiem na nędzne kilka tomów w domowej biblioteczce, poczułam autentyczny wstyd. Zdecydowana większość moich książek została w Przemyślu i półka w salonie zionęła przykrą pustką.
Około godziny trzynastej zaparkowałam pod mieszkaniem Anki. Poczekałyśmy chwilę na Olę i dziewczynki, po czym spokojnym spacerkiem ruszyłyśmy do księgarni. Przed zapraszająco otwartymi drzwiami sklepu powitał nas Reksio, wysyłając słodkie buziaki i rozdając, błękitne niczym niebo, balony. Obie małe rzuciły się na nieboraka i po chwili wszystkie balony miały już dziewczynki a Reksio patrzył na nas z wyrzutem, siedząc twardo na chodniku. Lekko zażenowana Olka pomogła mu wstać, zabrała ryczącej Miśce balony i oddała Reksiowi. Pies okazał się dżentelmenem, podarował każdej z dziewczynek po balonie i profilaktycznie odsunął się jak najdalej od nas. Hm... nie podejrzewam, żeby merdał ogonkiem...
Z niewielką obawą weszłyśmy do środka. Z galanterią powitał nas przystojny Pan Księgarz. Każdej z nas zaproponował kieliszek wybornego wina, a małe dorwały się od razu do kosza z łakociami. Z miejsca wciągnęła mnie magia tego pomieszczenia. Tomy pięknie wydanych ksiąg, zapach farby drukarskiej, gwar podnieconych ludzi... Starzy i młodzi, panie i panowie, ludzie w garniturach i dresach... To budujące. Trąbią wszędzie o wtórnym analfabetyzmie, o tym, że społeczeństwo się uwstecznia, że zapominamy co to jest książka, giniemy w zalewie elektroniki i niczym szczury pędzimy naprzód, zapominając o fantazji i wyobraźni. Okazuje się, na szczęście, że nie jest wcale tak tragicznie. Spędziłyśmy w księgarni naprawdę miłe chwile. Roztkliwiałam się oglądając z Hanią książki z mojego dzieciństwa. „Dzieci z Bullerbyn”, „Akademia Pana Kleksa”, „Plastusiowy Pamiętnik”... Tyle lat, tyle pokoleń, a książki wciąż bawią i uczą. Z przyjemnością patrzyłam jak Ola czyta zasłuchanej Michalince rymowane bajki Jana Brzechwy. Wyszłyśmy po półtorej godzinie, tachając w jednej ręce opasłe tomiszcza (ja i moje ukochane fantasy), albumy malarskie i książki kucharskie (Olka) kryminały i obyczajówki (Anka) i kilka kilogramów malowanek, wycinanek, przyklejanek, rymowanek itp. (dzieciaki), a w drugiej pąsową różę, którą zostałyśmy obdarowane na do widzenia.

Popołudnie zakończyłyśmy wizytą w lodziarni. Z lekkim niepokojem wytrząsałyśmy z portfeli ostatnie drobniaki, bo niestety, książek za darmo nie rozdawali ;)
Wróciłam do domu wieczorem. Ustawiłam nowe książki na półce i mój salon od razu stał się bardziej mój. Zaraz się na nie łapczywie rzucę...

Do końca kwietnia jeszcze kilka dni. Dziś jest Dzień Świadomości Zagrożenia Hałasem. Tutaj na wsi hałas mi nie grozi (no, chyba że znów przyjadą budowlańcy), więc z całym spokojem mogę to święto olać. Dwudziestego dziewiątego jest Dzień Tańca. Poświętowałabym chętnie, ale cóż... Z Zarazą mam się w pląsy puścić...? Całe szczęście, że mam te nowe książki...



wtorek, 21 kwietnia 2015

Grunt to porządek i organizacja


Nie dziwię się Zarazie, ze woli paść się na łące, niż jak do tej pory, pogryzać spokojnie krzaki w sadzie i chwasty w warzywniaku. Spokoju w Rapsodii nie uświadczysz. Stodoła prawie ukończona. Płot również jest już gotowy. Od frontu piękny, kuty i solidny, 




od pozostałych stron zwykłe, drewniane sztachety. Równie piękne ;)



Chłopcy postanowili teraz ocieplić oborę i od rana walczą ze styropianem, siatką, tynkami, a przede wszystkim z drobnym sprzętem budowlanym.

Pamiętam, jak denerwowało mnie, gdy Dawid, lub Jurek, wiecznie czegoś szukali. A to zeszytu czy długopisu, a to kluczyków od samochodu, czystych skarpetek, rękawiczek... Zdawać by się mogło, że nieożywione sprzęty nagle ożyły i złośliwie utrudniają życie. A najbardziej złośliwe były wszelkie produkty spożywcze. Drą się moi panowie od rana- nie ma sera żółtego! Zaglądam do lodówki- leży spokojnie pomiędzy sałatą i masłem. Pomidory się skończyły! Patrzę — są trzy. Puszczają do mnie oko zza słoika z majonezem. Najwidoczniej bardzo je bawiła gra w chowanego z płcią męską...

Maluję sobie spokojnie płot białą farbą i przeżywam swoiste deja vu.
-Bogdan, gdzie jest ta cholerna paca?
-No przecież dawałem ci przed chwilą!
-Kto zabrał szpachelkę?
-Leży obok jełopie!
-Gdzie są kotwy do styropianu! Były tu przed sekundą!
-Kto, do cholery, wychlał moje piwo!

I tak sobie panowie konwersują. Cicho i kulturalnie. Dookoła bajzel kompletny. Obora nie jest duża, więc ,zamiast rusztowania, dookoła poustawiane są drabiny. Pod drabinami walają się puste hoboki po tynku, wiadra, puszki, kartony, plastikowe pojemniki po jakichś tajemniczych ingrediencjach... Słowem – Sajgon.
No i taczka... Aby było wygodniej i praktyczniej, inteligentnie załadowali sobie taczkę i zamiast dźwigać, przewożą sprzęt tam, gdzie jest akurat potrzebny. Co jakiś czas odbywa się ciekawy rytuał. Któryś z chłopaków schodzi z drabiny, słyszę głuchy dźwięk, później cichy jęk, a za chwilę głośny wrzask.
-Co za pier... debil podstawił taczkę pod samą drabiną!
I tak, mniej więcej, co dziesięć minut. Gdybym to była ja, to po jakimś drugim, no może trzecim razie, zakodowałabym chyba, że pod drabiną czai się niebezpieczeństwo. Ewentualnie stawiałabym taczkę kilka metrów dalej, żeby nie obijać sobie goleni przy każdorazowym zejściu.


Macham sobie pędzlem, zachwycam własnym sprytem i w duchu kpię lekko z gamoniowatych facetów. Z każdą minutą płot wygląda coraz piękniej. Co jakiś czas przestawiam sobie stołeczek, hobok z farbą stawiam z tyłu. Namoczyć pędzel, strzepnąć nadmiar farby i ciach. Namoczyć, strzepnąć, ciach... Pełna profeska. Ręce robią swoje, myśli dryfują swobodnie w eterze, wodze wyobraźni puszczone na maksa, słonko świeci, błogość. Namoczyć, strzepnąć, ciach. Namoczyć, strzepnąć... JASNA CHOLERA!

Znienacka napadł mnie Bogdan. Położył rękę na moim ramieniu, a ja podskoczyłam jak oparzona. Wiadro się przewróciło i ponad połowa farby wypłynęła z hoboka, zmieniając wiosenną trawę w białą kałużę. Szlag! Całkowicie nieskruszony winowajca oznajmił, że skończył się browar i mogłabym skoczyć do lodówki po nowe zapasy. A tak w ogóle powinnam bardziej uważać, bo to były resztki farby. Po czym odszedł, wzruszając ramionami i mrucząc pod nosem o „babach i ich przydatności w budowlance”, a moje samozadowolenie prysło niczym bańka mydlana...

Jasna cholera! I co to w ogóle ma być? Chlanie w pracy? O nie! Nie zgadzam się! Veto!

Niech sobie sam przyniesie!

sobota, 18 kwietnia 2015

Nowy pomocnik


W „Rapsodii” znowu gwar i rozgardiasz. Po podwórku panoszy się czwórka chłopa a piąty szwenda się po piętrze domu. Pukają, stukają, kręci się betoniarka... Biedna Zaraza nie mogła sobie znaleźć miejsca. Przyzwyczajona do ciszy i spokoju, stresowała się widząc tylu ludzi, gromko wykrzykujących nie zawsze poprawne politycznie słowa. Kilka razy prawie wlazła do kuchni, bo spod bujaka wiecznie ją ktoś wypłaszał. Przez jeden dzień przetrzymałam ją w oborze, ale na dłuższą metę nie było to dobrym rozwiązaniem. Na szczęście mam Piotrka i jego łąkę. Kiedy ekipa skakała po dachu stodoły i montowała płoty, szefuńcio założył kalosze i poszedł na łąkę organizować pastwisko. Wydzielił dziesięć arów ziemi, ogrodził grubymi palami a pomiędzy nimi zamontował elektrycznego pastucha. Przytachał skądś olbrzymi akumulator i podłączył drut pod prąd. Miałam trochę wątpliwości co do humanitaryzmu i brutalności owego urządzenia, ale gdy Zaraza po raz kolejny wlazła do kuchni i zwaliła ze stołu gar ziemniaków moje wątpliwości czarodziejsko się rozwiały.

Nieco niepewnie wyprowadziłam ją pierwszy raz na nowe pastwisko. Trawa już całkiem spora, krzaki zielone, ale przestrzeń dużo większa, niż sad czy warzywniak. Nie wiedziałam, czy będzie chciała zostać, czy nie porani się pastuchem, nie wymknie jakimś cudem... Zaraza nie miała wątpliwości. Nie raczyła nawet na mnie zerknąć, tylko pognała przed siebie, niczym młoda kózka. Popatrzyłam chwilę, poinstruowana przez Piotrka włączyłam pastucha, który złowrogo, acz cichutko zagwizdał i wróciłam do domu szykować ogromne porcje jedzenia dla budowlańców (wiadra kawy stoją gotowe od samego rana ;)).

Podczas obierania ziemniaków zerknęłam w dal. Moja koza wydawała się taka malutka I samotna na wielkim pastwisku. Stała z opuszczoną głową i wyglądała na smutną. Może dokupię jej jakieś towarzystwo? W końcu kozy to zwierzęta stadne a ja mam już, jako- takie, pojęcie o ich zwyczajach i potrzebach. Muszę to przemyśleć.

środa, 15 kwietnia 2015

Honorowy dawca moczu


No i się doigrałam. Zemściło się wybieganie na dwór w samym szlafroku. Od wczoraj kicham, prycham, smarkam i robię wszystko to, czego nie powinnam w samym środku wiosny robić. Wyjadłam wszystkie medykamenty, które miałam w domowej apteczce (hm... w większości lekko przeterminowane), wypiłam litry herbaty z sokiem malinowym, którego kilka słoiczków zostało jeszcze po zimie, a wirusy jak się panoszyły w moim organizmie, tak panoszą się dalej. Chcąc nie chcąc, z samego rana zapakowałam się w auto, zaopatrzyłam w kilogram chusteczek higienicznych i pomknęłam do miasta, aby wzorem innych, ustawić się w długiej kolejce do lekarza. Nie miałam na szczęście żadnych pilnych zajęć, więc bez większego stresu nastawiłam się na kilkugodzinne czekanie. Tak jak się obawiałam, w przychodni istne oblężenie. Swoją drogą całkiem inaczej wygląda służba zdrowia z punktu widzenia pacjenta... Gorzej. Zdecydowanie gorzej.

Z rejestracji wzięłam numerek, usiadłam grzecznie na plastikowym, niewygodnym jak cholera krzesełku, wyciągnęłam z torby chusteczki i przy akompaniamencie smarkania, kichania i kasłania obserwowałam innych pacjentów. Choroba nie wybiera. Na krzesłach siedzieli przedstawiciele wszystkich możliwych frakcji. Od miastowych dam na szpilkach i w pełnym, choć trochę rozmazanym makijażu, po babuleńki w staromodnych chustach na głowach. Od niecierpliwych ludzi pracujących, nerwowo przestępujących z nogi na nogę i ze strachem patrzących na zegarki, po emerytów obojga płci, którzy witali się wzajemnie, poklepywali po plecach i wymieniali najnowsze ploteczki. Kogo gdzie i co boli, komu na co nie wystarcza nędzna emerytura, który z przyjaciół przeniósł się już na górę... Ot, jaki lokal, takie plotki...

Po jakiejś godzince pojawiła się mama z niepełnosprawnym chłopcem. Zapytała, kto ostatni, uśmiechnęła się do płaczącego syna, pogłaskała go po głowie i rozejrzała niepewnie po przepełnionej poczekalni. Zanim zdążyłam się podnieść, wstało kilka osób i kobieta z wdzięcznością zajęła zwolnione miejsce, sadzając na kolanach chłopca. Honor. Dziecko płakało coraz głośniej, denerwowało się, może bało... Jeden ze spieszących się pacjentów zaproponował kobiecie, aby weszła przed nim. Nikt nie zaoponował. Honor. Mama trochę się certowała, ale skorzystała z okazji, a wychodząc z gabinetu wszystkim serdecznie podziękowała. Honor.

Po kolejnej godzinie na korytarz wpadł młody człowiek. Może dwadzieścia kilka lat. Kaszlący i smarkający- jak wszyscy pozostali. Z pewnością mający do roboty coś ciekawszego, niż czekanie w kolejce na badanie i receptę- jak wszyscy pozostali. Ale zachowujący się zdecydowanie nie tak, jak wszyscy pozostali. Stanął butnie przed gabinetem i oświadczył, że teraz wchodzi ON. Oczywiście podniósł się pełen protestów gwar. Jakaś babunia sprzeciwiła się cichym głosem, inny gromko zaklął, mnie zatkało. Młodzieniec machnął nam przed nosem jakąś legitymacją i powiedział, że możemy sobie poczytać przy rejestracji, że honorowi krwiodawcy przyjmowani są bez kolejki. A wszystko głosem przepełnionym złością i pogardą. Dziadek, siedzący obok mnie, odrzekł na to, że weterani wojenni też mają takie same względy, inny odburknął, że oddaje krew już od kilkunastu lat, ja mruknęłam pod nosem, że służba zdrowia... Nic go nie wzruszyło. Patrząc na nas z góry poinformował wszystkich, że oddając swą drogocenną krew ma chyba prawo do jakichś korzyści, po czym, korzystając z tego, że otworzyły się drzwi gabinetu wpadł jak burza do środka, zatrzaskując nam drzwi przed nosami. Honor?

I tak się zastanawiam, czy oddając krew i mając na uwadze jakieś korzyści, możemy mówić jeszcze o honorowym krwiodawstwie?
Nadeszła w końcu moja kolej. Pani doktor zbadała, osłuchała, spojrzała w gardło i wypisała receptę. W aptece pozbyłam się 130 złotych. Zajechałam jeszcze do kuzynki, bo jakoś nie mam zaufania do publicznych toalet, a herbatki z sokiem strasznie cisnęły mój pęcherz moczowy.

Honorowo oddałam mocz. Dużo moczu. Nie oczekując podziękowań ani zapłaty. Nie myśląc o przyszłych korzyściach ani rekompensatach. Przy następnej wizycie u lekarza znów będę godzinami siedziała grzecznie na krzesełku. A niech to!

niedziela, 12 kwietnia 2015

Nagroda niekoniecznie, ale kara zawsze nas dopadnie


Nie musiałam mścić się na Zarazie. Zza grobu zemściła się sama dracena. Po siódmej, jak zwykle, poszłam do obory wypuścić kozę. Zazwyczaj stała już przy drzwiach i beczała ponaglająco. Tym razem leżała biedulka na słomie i widać było, że coś z nią nie tak. Nie reagowała na moje słowa, patrzyła tylko z bólem w oczach i posapywała ciężko. Wystraszyłam się. Podstawiłam jej pod nos miskę z czystą wodą, ale nie miała siły podnieść głowy. Spanikowana pobiegłam do Robaczków. Ryczeć mi się chciało, bo mimo że wredota, szkodnik i złośliwiec, jakoś się do niej przywiązałam.

Robaczek wypytał dokładnie o objawy i wczorajsze zachowanie Zarazy. Głosem tłumionym przez szloch opowiedziałam mu wszystko, łącznie z historią o dracenie. Pani Robaczkowa pokiwała współczująco głową, wciągnęła do domu i zaparzyła jakichś ziółek, a staruszek poszedł do obory, obejrzeć pacjentkę. Wrócił po kilku chwilach i z pewnością weterynarza o wieloletnim stażu, zdiagnozował nieżyt żołądka. Podszedł do kredensu i wyjął podejrzaną flaszkę. Otworzył, łyknął zdrowo z gwinta i machnął na mnie dłonią. Poderwałam się zza stołu. Zapach z ust Robaczka upewnił mnie co do własnych podejrzeń. Czysta wóda- ewentualnie bimberek (wolałam nie zaciągać się zapachem zbyt intensywnie). Dziadunio kazał mi iść do kuchni, zagotować dużo wody i przynieść do obory. Ruszyłam biegiem, a on skierował się prosto do biednej Zarazy. Gdy woda się zagotowała, złapałam czajnik i pognałam za nim. Zapach sugerował, że oboje dziabnęli po kilka kielichów... Pełna złych przeczuć podałam Robaczkowi czajnik. Dziadek wlał wodę do miski, namoczył kawałek szmaty i wyciskał ją wprost do woniejącego alkoholem pyska kozy. Siedział tak i wyciskał dobrą godzinę. A ja z nim. Po tym czasie koza głośno beknęła i zwróciła zawartość żołądka. Dziadek uśmiechnął się z satysfakcją i golnął kolejnego łyka z prawie pustej już flaszki. Ponownie wysłał mnie do domu z niezrozumiałym poleceniem. Kazał mi przynieść wypalone drewno z kominka. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, koza zaczęła obgryzać i oblizywać zwęglone resztki, gdy tylko dziadek podstawił je pod sam jej nos. Robaczek szorstko poklepał kozę po głowie, później to samo zrobił ze mną i bez słowa ruszył z powrotem na swoją posesję. Postałam jeszcze chwilę i widząc, że sytuacja wraca do normy, poszłam do domu zostawiając Zarazę w spokoju, z jej nowym smakołykiem.

Odpaliłam internet. Coś mnie tknęło i kliknęłam stronkę opisującą draceny. Trafiony- zatopiony! Okazuje się, że dracena, to trujące zielsko.
Rodzaj dracena należy do podrodziny Nolinoideae Burnett rodziny szparagowatych (Asparagaceae), rząd szparagowce Asparagales. Wcześniej w systemie APG II z 2003 był klasyfikowany do rodziny myszopłochowatych (Ruscaceae). Jest lekko toksyczna. Powoduje podrażnienie błon śluzowych i zaburzenia ze strony układu jelitowo- pokarmowego- skrót z Wikipedii.
Poczytałam jeszcze o sposobach kuracji. Kurczę, dziadek chyba naprawdę skończył jakiś weterynaryjny kurs. Dużo przegotowanej wody i węgiel. No... o alkoholu nic nie było ;)

Swoją drogą, dopiero po tylu latach, dzięki Zarazie, dowiedziałam się, że ci znajomi, od których dostaliśmy zielsko, tak naprawdę wcale nas nie lubili... Chcieli nas otruć...

sobota, 11 kwietnia 2015

Historia pewnej draceny



Nie jestem jakąś wielką miłośniczką kwiatów doniczkowych ani tym bardziej znawczynią, ale ta dracena to naprawdę piękny okaz. Zielone, błyszczące liście w kształcie smukłych lotek tworzą trzy okazałe pióropusze. Owszem, czasami zielony kolor przytłumiała warstewka kurzu, ale po szybkim prysznicu zieleń znów była świeża i radosna. Dostaliśmy ją w prezencie od znajomych, na naszą dziesiątą rocznicę ślubu. Tak... wtedy jeszcze mieliśmy znajomych... Stare liście zasuszały się i odpadały, ale na ich miejscu wyrastały nowe. Nasi znajomi wykruszali się stopniowo, a ich miejsce zaczął zajmować internet i telewizor. I monotonia...

Dracena stała najpierw na parapecie w sypialni, później, wspólnie z grupą innych doniczkowców, zdobiła miedziany kwietnik. Z biegiem lat urosła na tyle, że stanęła wprost na podłodze, obok balkonowych drzwi i z powodzeniem udawała tropikalną palmę. Jej puszysta czupryna malowniczo odbijała się na przeciwległej ścianie, kiedy słonko zdecydowało się zajrzeć w okna naszego mieszkania na czwartym piętrze. Nie dbałam o nią przesadnie. Raz w tygodniu podlewanie, raz w miesiącu prysznic, wiosną trochę nawozu i co kilka lat przesiedlenie do większej doniczki. Kiedy wyjeżdżałam w styczniu, dracena miała się dobrze. Kiedy przyjechałam w marcu na kilka dni, jakoś nie zwróciłam na nią większej uwagi. Jednak w święta obejrzałam ją dokładniej i złapałam się za głowę! Moja dracena rozpaczliwie wołała o pomoc. Pióropusze opadnięte i zażółcone, wiotkie listki smętnie zwisały... Postanowiłam zabrać ją ze sobą do Jagodzic. W naszym miejskim mieszkaniu zostały kaktusy. Myślę, że Jurek musiałby się bardzo starać, żeby je zamordować ;) Na marginesie- dracena, w odróżnieniu od męskich osobników mojej rodziny, nie miała nic przeciwko przeprowadzce.

Podlałam ją obficie, zabezpieczyłam, ustawiłam na podłodze za siedzeniem pasażera, przywiązałam dla bezpieczeństwa i ruszyłam w długą drogę przez całą Polskę. Podczas podróży, z braku innego towarzystwa, gawędziłam z nią wesoło. Co prawda nie odpowiadała, ale pewnie było jej miło ;) Obiecywałam jej rozkosze życia na wsi: Przesadzę cię w większą doniczkę, ładniejszą od tej, w której siedzisz teraz; kupię biohumus i będziesz miała pyszne jedzonko; będę cię podlewać regularnie czystą, niechlorowaną wodą, będę cię wystawiać na taras, żebyś pooddychała świeżym powietrzem i nacieszyła się słonkiem... Co jakiś czas zerkałam we wsteczne lusterko i widziałam, że moja dracenka z radością potakuje swoimi lekko powiędniętymi pióropuszami. Szczególnie podczas hamowania...

Jak obiecałam, tak też zrobiłam. Przesadziłam, podlałam wodą z nawozem organicznym, opłukałam pod prysznicem. Z każdą upływającą godziną roślinka wyglądała coraz lepiej ;) Sobota przywitała nas piękną pogodą. Na termometrze 18 stopni, słonko grzeje niczym w środku lata, delikatny zefirek przynosi zapach kwitnącej magnolii... Wystawiłam dracenę na taras. Niech się dziewczyna trochę poopala. Wsiadłam w auto i pojechałam do Choszczna. Popołudnie upłynęło przyjemnie, na pogaduchach z dziewczynami przy kawce i pysznym serniku, wystawianiu twarzy do słońca i graniu z Hanią w różne gry. Dni robią się coraz dłuższe. Gdy jechałam w drogę powrotną, słonko świeciło uparcie i ani było mu w głowie iść na zasłużony odpoczynek.

Wypakowałam i pochowałam w odpowiednie miejsca, poczynione w Choszcznie zakupy, wzięłam szybki prysznic i poszłam do obory zamknąć Zarazę, która pobekiwała z zadowoleniem ze swojego boksu. Wróciłam przez taras, mając w planie zabrać po drodze kwiat. Całe szczęście, że na tarasie stoi stary, bujany fotel, odziedziczony po Franusi, bo jak nic padłabym na glebę. Z mojej wypieszczonej draceny został... goły pieniek! Ani śladu pięknych pióropuszy, ani śladu choćby jednego, zielonego listka...

Pomyślałabym, że nie posłużyła jej pierwsza kąpiel słoneczna. Tyle się mówi o szkodliwym ultrafiolecie, dziurze ozonowej, raku skóry... Pomyślałabym, że nie spodobało jej się na wsi, że zabrała swoje pióropusze i poszła łapać stopa do Przemyśla. Wymyślałabym może jeszcze inne scenariusze, gdyby nie ewidentny dowód czyjejś dywersyjnej działalności. Obok doniczki, udrapowane w gustowny stosik, piętrzyły się kozie bobki! Moją dracenę dopadła zaraza. Nie, moją dracenę dopadła ZARAZA !!!

Wybacz mi kwiatku, że cię zdradziłam... Zarazo- zemszczę się!

piątek, 10 kwietnia 2015

Wiosna... wiosna... wiosna, ach to Ty!


Święta... święta... i po świętach. Do Przemyśla wyjeżdżałam w środku zimy. Wycieraczki nie nadążały ze zbieraniem mokrego śniegu z przedniej szyby, a koła rozchlapywały ogromne kałuże. W bagażniku wiozłam kilogramy szynek i pełne wytłoczki pisanek. W drodze powrotnej do Jagodzic wsad bagażnika wymienił się całkowicie. Zamiast mięs (pożartych do ostatniego okruszka;) na wieś wyruszyła reszta moich ubrań, a miejsce jajek (świąteczny poniedziałek był dniem jaja faszerowanego- szynką, łososiem, pieczarkami, szpinakiem, szczypiorem, cebulą, a nawet śledziem. Hm... tych ostatnich nie polecam ;)) zajął śpiwór, gruby koc, kilka kompletów pościeli i ulubiona dracena w ozdobnej doniczce, która przez czas mojej nieobecności bardzo zmarniała. Jurek i Dawid usiłowali mi wmówić, że to nie z powodu ich zaniedbania, tylko z tęsknoty, ale nie dałam się nabrać ;)

Wyjechałam w środę późnym popołudniem i około trzeciej w nocy byłam w Rapsodii. Zajrzałam do Zarazy i przysięgam, że na mój widok stara, wredna koza podniosła głowę i się do mnie uśmiechnęła ;) Zrobiłam ciepłej herbaty, powyrzucałam do śmieci smętne i lekko woniejące resztki bukietów z wazonów i poszłam spać.

Obudził mnie świergot ptaków. Leżałam przez chwilę, wsłuchując się w ich trele. Nie wiem ilu śpiewaków wysilało gardziołka pod oknem mojej sypialni, ale daję głowę uciąć, że było ich co najmniej milion. Poświstywania, pokrzykiwania, przekomarzania... Co jakiś czas tajemniczy solista wyciągał długą, bogatą w przeróżne ozdobniki nutę, zapamiętywał się w swojej arii, ulepszał, dodawał nowe dźwięki, tworzył kolejne wariacje a reszta chóru zamierała w zachwycie. Po chwili jednak odzywał się nieśmiało cichy trel konkurenta i sekundę później solista ginął w ogólnym rejwachu podnieconych głosów.

W samym szlafroku wyszłam na podwórko. Szok! Wyjeżdżałam zimą, wróciłam w pełni wiosny. Krzak forsycji, który kilka dni temu miał mikroskopijne pączki, upodobnił się do słonka, które postanowiło zejść na chwilę na ziemię i sprawdzić co tam w Rapsodii słychać



Wiśniowe drzewka czekają tylko na jakiś tajemniczy sygnał i w każdej chwili gotowe są wybuchnąć mnóstwem białoróżowych kwiatów. 


Szafirki zakwitły chyba wszystkie naraz, tworząc na zielonej trawie modre jeziora. 


A magnolia, niczym prawdziwa królowa, ubrała się w strojną suknię i pławi się w (słusznym) samozachwycie. 


Wiosna! Wiosna! Wiosna, ach to Ty!

piątek, 3 kwietnia 2015

Święta globalnie...


Dopadło nas globalne ocieplenie. Z mądrzejszymi od siebie nie dyskutuje się podobno, więc przyjmijmy ten fakt za pewnik. W takim wypadku pewnikiem jest również moja postępującą demencja, bo pamiętam z dziecięcych lat, jak biegałyśmy z Anką święcić jajka i inne dobroci, ubrane tylko w krótkie, falbaniaste sukienki i białe podkolanówki. Zachwycone stałyśmy pod ukwieconym, drewnianym krzyżem w Jagodzicach (kościoła tutaj nie ma) i zerkałyśmy kto, co przyniósł w wiklinowych koszyczkach. Po przyjeździe księdza pchałyśmy się niegrzecznie na sam przód grupy, podobnie jak my, lekko i odświętnie ubranych, gospodyń. Nasza gorliwość nie wynikała bynajmniej z wielkiej pobożności. Każda z nas chciała złapać jak najwięcej święconej wody, którą obficie kropił ksiądz, ponieważ byłyśmy święcie przekonane, że po owym obmyciu żadne grzechy nas nie dopadną i będziemy mogły bezkarnie robić to, co nam akurat do pustych głów wpadnie ;) Niestety, rodzice szybko sprowadzali nas na ziemię ;) Pamiętam również szalone Śmigusy, kiedy latałyśmy po podwórku jak wariatki, uciekając przed Piotrkiem, który gnał za nami z wiadrami wody. I jakoś nikt się nie martwił, że wpadamy co rusz do domu, przemoczone do samych majtek. Słonko szybko robiło porządek z mokrymi ubraniami i suszyło warkocze przyklejające się do policzków.

Trzydzieści kilka lat później, siedzę sobie przy kuchennym stole i patrzę jak z nieba, niczym gęsie pióra, sfruwają płatki śniegu. Termometr wskazuje zaledwie pięć stopni ciepła i dochodzę do wniosku, że nasi rodzice byli bardzo nieodpowiedzialni ;) Skoro teraz, po globalnym ociepleniu, na dworze jest tak paskudnie, to jak musiało być trzydzieści lat temu? Jak mogli wypuszczać z domów tak nieodpowiednio ubrane małe dzieci i pozwalać im lać się wodą ile dusza zapragnie? A więc albo zaczyna się moja starcza demencja, albo fakt ocieplenia klimatu należy włożyć między bajki.

Choć na szczęście, ciepły i radosny, przedświąteczny klimat wewnątrz pomieszczeń, nie zmienił się prawie w ogóle. Z samego rana przyjechał do mnie babiniec z Choszczna. Z błękitnej corsy Anki wysypały się cztery kobietki z mnóstwem skarbów. Szynki, balerony, ryby... Ale również wydmuszki, styropianowe jaja, farby, kleje i tony kolorowej bibuły. Ola z Anką ruszyły do kuchni, a dziewczynki, rzuciwszy swoje pakunki pośrodku salonu, nie zważając na padający, mokry śnieg, wyciągnęły z lodówki ostatnie marchewki i pobiegły do obory zaprzyjaźniać się z Zarazą. Trochę się o nie niepokoiłam, ale Aleksandra zapewniła mnie, że jeśli już ktoś jest w niebezpieczeństwie — to jedynie koza. Pod wodzą Aleksandry zajęłyśmy się świątecznymi przysmakami. Gotowana szynka z porzeczkową glazurą, schab ze śliwkami, ryba po grecku... Do Przemyśla tym razem pojadę samochodem, a i tak nie jestem pewna czy upchnę wszystko w bagażniku ;) Postanowiłam wyruszyć jutro, bladym świtem. Chcę uniknąć tłumów na drogach i przepychanek na skrzyżowaniach. Na miejscu będę pewnie późnym popołudniem i już wieczorem zacznę tęsknić za Rapsodią ;)

Gdy mięsa się piekły, a ciasta czekały cierpliwie w kolejce na wolne miejsce w piekarniku, przyszła pora na pisanki. I ponownie Aleksandra przejęła dowodzenie. Jajka w cebulowych łupinach, korze dębu, owinięte kolorową bibułą i obwiązane sznurkiem (wyszły piękne, marmurkowe wzorki), wydmuszki malowane mazakami i farbami, styropianowe owalne kształty ponabijane koralikami, kwiatkami, kurczaczkami i czym tylko dusza zapragnie... 






Podczas tych zajęć plastyczno - technicznych, miałam chyba równie wielką radochę, jak Hania i Michalina ;) A później ustrajanie Rapsodii. Tu gałązka z małymi wydmuszkami, tam bukiecik tulipanów... A wszystko pośród obłędnych zapachów dolatujących z kuchni, gdzie piekły się baby i mazurki... Nie chce mi się stąd wyjeżdżać...

Z koszykiem bajecznych pisanek i jednym z mazurków poszłam do sąsiadów. Udało mi się ubłagać panią Robaczek o opiekę nad kozą, na czas mojego wyjazdu. Pan Robaczek patrzył trochę bykiem, ale zapach przykrytego białą ściereczką ciasta, wydobywający się z koszyka chyba go przekonał ;)

A więc Wesołych Świąt, kochani. Niech Wasze domy pachną sernikiem a Wasze serca ogrzewa słonko, niezależnie od tego, jaka pogoda panuje za oknem. I kiedy Wasze dzieci wpadną do domów przemoczone i brudne, pamiętajcie, że Wy też byliście kiedyś dziećmi.



środa, 1 kwietnia 2015

Z wiatrem czy pod wiatr?


Pogoda zrobiła nam prima-aprilisowego psikusa i zamiast świątecznej, słonecznej aury zafundowała huragany. Wczoraj szalał Feliks, a dzisiaj przedstawiła nam się Emma. Swoją drogą, ciekawe dlaczego tylko wietrzyska otrzymują imiona? Powodzie i inne katastrofy pozostają bezimienne...

Drugi dzień, na wsi pustynia. Budowlańcy zrobili kilka dni przerwy, bo tak wieje, że z pracy nici. I ludzie, i zwierzęta wystawiają nosy zaledwie na kilka minut i chowają się z powrotem pod dachy, z potarganymi włosami lub zmierzwioną sierścią. Zaraza siedzi spokojnie w obórce i patrzy z lekką ironią, podczas gdy ja szarpię się z ciężkimi drzwiami, które z rąk wyrywa mi wiatr. Niech patrzy tak dalej, to nie przyniosę więcej paszy! ;) Rzuciwszy do żłobu siano i warzywa, lecę do domu ile sił w nogach, otulając się wełnianą chustą, którą znalazłam w jednej ze starych szafek. Wpadam do kuchni, robię herbatę i zasiadam przy oknie z ciepłym kubkiem w dłoni. Patrzę na las za płotem i się zastanawiam...

Na skraju rośnie olbrzymi dąb. Nie wiem ile ma lat, ale wzbudza szacunek. Olbrzymi, majestatyczny, wyniosły... Tuż obok rosną smukłe brzozy, ubrane w białe sukienki. Dąb jest prawie nagi. Te nieliczne, zeszłoroczne liście, które jeszcze niedawno osłaniały jego gałęzie, zerwał bezlitosny wiatr. Brzózki z kolei pokryte już są delikatnym, żółtawym, wiosennym płaszczykiem. Rano ze smutkiem zauważyłam, że olbrzymi konar nie oparł się Feliksowi i dąb stracił jedno ze swych królewskich ramion. Mimo amputacji dalej jednak stoi wyprostowany, dumny i nieugięty. Brzozy mają inną taktykę. Ich wiotkie gałęzie machają szaleńczo w prawo, lewo, w górę i dół... Tańczą do wtóru wiatru, idealnie dopasowując się do każdego taktu. I są całe... Ani Feliks, ani Emma nie zrobiły im żadnej krzywdy.

I tak sobie myślę, kto wychodzi lepiej? Czy dąb, który mocno wbija się korzeniami w twardą ziemię, nie ugina się przed siłą wiatru i trzyma fason, czy brzozy, które pozwalają sobą miotać? Czy dąb, który walczy, traci ramię ale cieszy się mianem króla drzew, czy brzozy, które witają wiatr z otwartymi ramionami, pozwalają mu trochę się porządzić, ale ostatecznie wychodzą bez ran?



Dąb czy brzoza? Które z nich znalazło lepszy sposób na życie?