Każdego inspiruje coś innego. Lub ktoś inny. Czasem jest
to jakiś zapierający dech w piersiach widok, woń przynosząca wspomnienie
pięknego dnia z przeszłości, czasem przeczytany wiersz, lub poruszająca proza.
Korzystając z pięknej pogody i niezbyt absorbującego dnia
w pracy wyruszyłam moim wiernym rowerem na polne dróżki w poszukiwaniu inspiracji.
Przy okazji zaplanowałam zbiory majowej pokrzywy, młodych liści czarnej
porzeczki i dzikich jeżyn, kwiatów kasztanowca i innego dobra, które wpadnie mi
w oczy i ręce. Ciepły wietrzyk przyozdobił błękitne niebo kosmatymi obłoczkami,
które podświetlone na brzegach promieniami słońca wyglądały jak pucharki śmietankowych lodów. Hm… fluorescencyjne lody? Kurczę, to nie brzmi apetycznie…
Dobra, nieważne. Jechałam sobie niespiesznie zachwycając się roztaczającymi się po obu stronach ścieżki widokami
i ostrożnie omijałam kałuże pozostałe po wczorajszym deszczu. Wbrew pozorom nie
była to wcale taka prosta sprawa. Dookoła brunatnozielonych jeziorek kwitło
życie towarzyskie. Jeden z rozgrzanych kamieni okupowała szarozielona,
nakrapiana drobnymi plamkami jaszczurka zwinka. Rozłożyła szeroko uzbrojone w długie pazurki łapki, a długi, zgrabny ogon drgał nerwowo na mój widok. Wyglądała
jak miniaturowy krokodyl, czekający cierpliwie na jakiegoś nieuważnego pływaka.
Hm… na wszelki wypadek szybko się odsunęłam. Na brzegu relaksowały się całe
stada winniczków. Ich różnokolorowe muszle połyskiwały w blasku słońca niczym
drogocenne kamienie. Soczystoczerwone rubiny poznaczone prawoskrętnymi
spiralami, jadeitowe paciorki z drobnymi, ciemnymi piegami, butelkowozielone szmaragdy
z idealnymi, jakby wyrysowanymi cyrklem okręgami… Niektóre z nich wysunęły swe
zakończone wypukłymi gałkami ocznymi różki i miałam dziwne wrażenie, że patrzą
na mnie jak na czubka. Kilka centymetrów dalej pomrowy i śliniki wygrzewały swe
gąbczaste, tłuste brzuchy. Jezu… fuj! Nad kałużami unosiły się całe stadka
komarów. Krążyły nad ciemnym lustrem wody wykonując niezwykle skomplikowany
taniec, złożony z wirujących piruetów, delikatnych uniesień i nagłych zwrotów kierunku. Jeden z maleńkich
tancerzy, wygrywając przezroczystymi skrzydełkami odwieczną arię swego gatunku przysiadł
na mojej dłoni w poszukiwaniu chwili odpoczynku i odrobiny strawy. Bezduszne klapnięcie sprawiło,
że jego pieśń urwała się gwałtownie.
Dobra, może już wystarczy…
W me dłonie wpadła cudowna, magiczna książka – „Moja
rodzina i inne zwierzęta” Geralda Durrella. Według opinii czytelników doskonała
na doła, depresję i zniechęcenie. Przeczytałam ją jednym tchem. Pożarłam! Autor
niesamowicie poetycko, lecz równocześnie bezpretensjonalnie i z humorem opisuje przyrodę.
Miłość i pasję do fauny i flory. Do najmniejszego, choćby najpaskudniejszego
przedstawiciela świata, który nas wszystkich otacza. Postanowiłam napisać tak
samo jak On.
Cóż, czytelnicy mieli rację. Ta powieść jest idealna na doła, depresję i zniechęcenie. Po lekturze powyższego tekstu złapałam i doła, i depresję, i zniechęcenie…