a

a

sobota, 31 stycznia 2015

Bracia mniejsi


Zima przypomniała sobie, że to jej czas panowania i posypało dzisiaj z nieba białym puchem. Piotrek klnie, bo pogoda pogmatwała nieco jego budowlane plany, a ja jestem wniebowzięta. Ubrana w ciepłą kurtkę z kapturem i ocieplane gumowce, poszłam na długi spacer. Drzewa pyszniły się nowymi, zimowymi czapami, gałęzie krzewów uginały pod ciężarem puchowej pierzyny i tylko rzeka jak szumiała, tak szumi dalej, niewzruszona spadającymi z nieba białymi śnieżynkami. Na dziewiczej ziemi mnóstwo świeżych tropów. Lisy? Sarny i jelenie? Czy też po prostu miejscowe psy? Wciąż jest to dla mnie tajemnicą, ale wyobraźnia robi swoje. Całe stadka ptaków uciekały spod mych stóp, opuszczając w panice ciepłe schronienia w krzakach, świergocąc z oburzeniem, że niepokoję ich w ten trudny, zimowy czas.

Postanowiłam pomóc im w przetrwaniu i zaprzyjaźnić się z moimi nowymi, skrzydlatymi sąsiadami. Zainspirowana Waszymi blogami, zrobiłam zimową, ptasią jadłodajnię. Nazbierałam sporą ilość szyszek. Świerkowych- zgrabnych i smukłych oraz sosnowych- małych i kulistych. W Choszcznie kupiłam kostkę smalcu i trzy opakowania karmy dla ptaków. Cały wieczór lepiłam szyszkowe smakołyki, wtykając smalec pomiędzy rozwarte łuski szyszek, a w niego z kolei wciskając ziarna zbóż, otręby, słonecznik, sezam i inne ptasie smakołyki. Do każdej szyszki doczepiłam zakończony pętelką, elastyczny drucik.
Z samego ranka pojechałam do „Rapsodii”. Miałam niesamowitą radochę, wieszając smakowite szyszki na gałęziach owocowych drzew w sadzie (sama nie wiem jakich- przekonamy się wiosną) i jeszcze większą, gdy po kilku dosłownie chwilach, szyszki obsiadły przeróżne skrzydlate, ćwierkające z podnieceniem stworzenia. Przez okno w salonie, z kubkiem ciepłej herbaty w ręku, oglądałam fascynujący spektakl. Wypatrzyłam kilka sikorek z żółtymi brzuszkami, kłócących się zajadle z szarymi wróblami. Po kilku chwilach nadleciały łososiowobrzuche gile i dołączyły do wyżerki, podskakując zabawnie na krótkich nóżkach. W pewnym momencie, na świerkowej szyszce, wbijając w nią pazurki, siedziało i pożywiało się osiem ptaków równocześnie. Po co komu telewizor??? W godzinę wydziobały wszystkie, co do jednego ziarenka. A ja- naiwniara, myślałam, że starczy na jakiś tydzień... Oczywiście, ruszyłam do lasu po następne szyszki i będę produkować kolejne „kuchnie polowe”. W końcu zima wciąż trwa.

Obserwując zadowolone, rozświergotane ptaki, patrząc jak z apetytem wydziobują ziarna i tłuszcz, poczułam niesamowitą satysfakcję. Oto zrobiłam coś pożytecznego, coś z niczego. Parę szyszek, trochę ziaren, godzina pracy a tyle pożytku. Tyle energii, radości i naturalnego piękna. Pożałowałam, że nie ma ze mną Jurka. Że nie dzieli ze mną tych pięknych, mimo prostoty chwil. Że nie czuje tego co ja, że nie widzi, jak inaczej wygląda tutaj świat. Jak przewartościowują się priorytety i jak piękne mogą być zupełnie zwyczajne chwile...



czwartek, 29 stycznia 2015

Mój pierwszy raz


Prawo jazdy mam już od ponad dwudziestu lat, lecz własny samochód dopiero półtora miesiąca. Muszę się przyznać, że do tej pory byłam raczej niedzielno-miastowym kierowcą. Zakupy, podwózka Dawida na basen, czy do kolegi... Rodzinnym szoferem jest Jerzy, a odkąd syn zrobił prawko, również on. Tak więc samodzielna wyprawa za kółkiem kierownicy i to od razu na drugi koniec Polski była dla mnie nie lada wyzwaniem, pomimo grubą krechą wyrysowanej na mapie trasy (nawigacji mi nie dali ; ) i zaznaczeniu strategicznych punktów. Dałam radę i z perspektywy czasu śmiać mi się trochę chce, że tak bardzo się stresowałam.

Teraz nie wyobrażam sobie życia bez mojego golfika. Do Jagodzic jeżdżę kilka razy w tygodniu, a zdarzyło się, że i kilka razy dziennie. Początkowo towarzyszyła mi Anna, zarówno dla otuchy, jak i z ciekawości, ale przecież ma dziewczyna swoje życie i pracę (niestety urlopy nie trwają wiecznie), więc ostatnio jeździ ze mną coraz rzadziej.

Moja „chatka” wygląda coraz piękniej. Właściwie dół jest już gotowy na przyjęcie nowej lokatorki- czyli mnie. A droga do Jagodzic... Początkowo skupiałam się, aby nie przegapić zakrętu lub nie spowodować jakiejś kolizji, lecz wraz z ilością kilometrów na liczniku, moja pewność siebie za kierownicą rosła. Droga jest przecudowna. Najpierw jadę przez całe Choszczno (mieszkanie Anki znajduje się w północnej części miasta), dziwiąc się wciąż, jak wypiękniało moje miasto przez te dwadzieścia lat. Wyjeżdżam na 175-kę i kieruję się w stronę Drawna. Tutaj muszę trochę uważać, bo ruch jest spory- Tiry królują na drodze, nie zważając na „maluczkich”, kierowcy dociskają pedał gazu wyjeżdżając z miasta, lub odwrotnie- hamują z piskiem opon, gwałtownie wytracając prędkość przed tablicą z nazwą miasta. Rowerzyści jeżdżą slalomem i wykonują przedziwne manewry, a czasem jakiś zdesperowany autostopowicz wybiega na środek jezdni, ryzykując własnym życiem lub moim zawałem serca- tak więc, jest wesoło ;)

 Na szczęście już po ośmiu kilometrach skręcam w wąską, gminną ulicę i jestem panią pustej drogi, z rzadka dzieląc się asfaltem z jakimś innym użytkownikiem tej malowniczej uliczki. Drzewa rosną gęsto po obu stronach i wyobrażam sobie, jak cudnie będzie tu wiosną. Mijam puste pola i wyobrażam sobie, jak będą wyglądać, gdy zakwitną łanami rzepaku. Mijam łąki i pastwiska i wyobrażam sobie pasące się na zielonej trawie konie... Nie zwalniając, mijam mostek, malowniczo przerzucony nad wąskim strumykiem i... z pewnością nie wyobraziłam sobie mężczyzny w niebieskim mundurze, machającego w moją stronę dziwną suszarką. Cholera jasna... on tam naprawdę był.
- Pani kierowco, sądzi pani, że znak nakazujący zwolnić do dwudziestu na godzinę przed wjazdem na most, pani nie obowiązuje? Dokumenty proszę...

No i zdarzył mi się mój pierwszy raz. Kosztował mnie dwieście złotych i dwa punkty karne. Moja kochana kuzynka policjantka umrze ze śmiechu...


sobota, 24 stycznia 2015

Stare i Nowe


 Remont domu idzie jak burza. Już od grudnia chłopcy Piotrka uwijają się jak mróweczki. Tynkują, malują, odnawiają i robią wszystko co trzeba, aby w starym domu zagościła nowa jakość. Miałam trochę wyrzutów sumienia, ale Piotrek mówi, że zima to martwy sezon w budowlance, więc chłopcy cieszą się, że mają robotę. I porządną wypłatę w związku z tym. Na razie ekipa skupiła się na parterze. Z końcem stycznia zacznie powstawać drewniane piętro- Piotrek już pozamawiał potrzebne materiały i czeka z niecierpliwością na realizację swojej wizji. Jest pasjonatem drewnianych domów. Godzinami potrafi opowiadać o ich walorach i zaletach. O duszy, jaka tkwi w drewnianych ścianach, cieple promieniującym z drewnianych belek i ogólnej atmosferze „żywego domu”. Nie wiedziałam, że w moim kuzynie tkwi taki romantyk ; ) Kilka razy pojechałyśmy z Anką do Jagodzic (14 km. od Choszczna) i rzeczywiście- zaczyna być coraz piękniej. Ścianki działowe zostały wyburzone i trzy niewielkie pokoje zamieniły się w obszerny salon, połączony z kuchnią. Piotrek dobudował drewniany, częściowo zadaszony 20- metrowy taras, więc gdy otworzy się balkonowe drzwi, przestrzeń aż krzyczy.

Ja wpadłam w wir zakupowych szaleństw, a że trwają poświąteczne obniżki cen towarów, udało mi się okazyjnie zakupić kilka wspaniałych perełek. Serwis obiadowy, cudnie puchate ręczniki, kilka kompletów pościeli... Zwykłe rzeczy, a cieszę się, jakby były to największe skarby świata. Namiętnie przeglądam też stare komody i szafy, wystawione chwilowo do stodoły i odnajduję w nich wspomnienia. Nasze stare, dziecięce laurki, malowane dla ukochanej Cioci, wątpliwej jakości rękodzieła, które jednak przedstawiały dla Frani ogromną wartość, skoro przechowywała je tyle lat... Odnajduję też inne skarby. Fotografie w sepii, przedstawiające nieznanych mi ludzi, odświętnie ubranych i upozowanych na tle szafkowego zegara, listy i widokówki z przeróżnych stron Polski, guziki od munduru i dwa medale, troskliwie opatulone haftowaną, pożółkłą ze starości chusteczką...

Dookoła jeszcze szaro- buro. Nie ma tu śniegu, który ukryłby wszechobecny, jak to na terenie budowy, bałagan, choć wiem od Jurka, że u nas biało. W Zachodniopomorskiem klimat jest zdecydowanie łagodniejszy niż na południowym wschodzie. Temperatura kręci się około zera, czasami wieją silniejsze wiatry, chluśnie z nieba zimnym deszczem, zamiast sypnąć białym puchem, ale za to wiosna przychodzi już z końcem lutego. Gdy w Przemyślu ludzie będą jeszcze chodzić w grubych płaszczach i kozakach, słuchając skrzypienia śniegu pod stopami, ja będę wypatrywać przebiśniegów i nasłuchiwać pierwszych odgłosów wiosny. Wiosny na wsi...

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Kobieta doskonała

Nie... To nie będzie o mnie ;)
W piątek, późnym popołudniem dojechałam do Choszczna. Anna powitała mnie gorącymi okrzykami i lodowatym martini. Po szybkim, odświeżającym prysznicu i wypakowaniu części tobołków, resztę wieczoru spędziłyśmy na rozmowach- planach, wspomnieniach, marzeniach i plotkach,  oraz degustacji wyżej wymienionego trunku. Sobota upłynęła na beztroskim lenistwie i długim, nostalgicznym spacerze uliczkami miasta. Niedziela natomiast obfitowała w towarzyskie spotkania z kuzynem i jego rodziną.
Zaraz po śniadaniu Anka zapakowała mnie w swoją corsę i pojechałyśmy do jej brata. Piotrek mieszka na obrzeżach Choszczna we własnoręcznie wybudowanym domu (jest właścicielem niewielkiej firmy budowlanej). Już od progu, do naszych nóg rzuciły się z impetem dwie blondyneczki- siedmioletnia Hania i dwuletnia Michalina. Mnie obrzuciły trochę niepewnym spojrzeniem, ale Ankę zagarnęły z miejsca i ledwie zdążyła się rozebrać, już ciągnęły ją na piętro, aby pochwalić się nowymi arcydziełami kreatywnej sztuki wszelakiej.
Żonę Piotrka, Aleksandrę, widziałam raptem ze trzy razy, więc byłam lekko skrępowana, lecz ciepło i życzliwość, jakie z niej promieniowały szybko przerwały barierę niepewności. Po godzinie gadałyśmy jak najęte i czułam, jakbym znała ją tak samo długo jak Annę, czyli od zawsze ;)
Dzieci szybko znudziły się towarzystwem dorosłych i zajęły jakimiś ciekawszymi sprawami, Anka rozmawiała w salonie z bratem, a ja towarzyszyłam Oli w kuchni, mimo jej zdecydowanych protestów usiłując pomóc w przygotowywaniu obiadu.
Zawsze wydawało mi się, że jestem nie najgorszą kucharką. Patrząc, jak gospodyni krząta się po kuchni, zmieniłam zdanie.
Na palniku pyrkał już gar rosołu, napełniając kuchnię zapachem, który wybitnie pobudzał do pracy moje ślinianki. Kura z ekologicznego  gospodarstwa, w towarzystwie ekologicznych marchewek i pietruszek pyrkała w garnku już od dwóch godzin a Olka wzięła się za przygotowywanie spaghetti. Zmieliła mięso ( pół łopatki, pół karkówki), zrobiła makaron (własnymi rękami!!!), zostawiła go, żeby się lekko przesuszył i zabrała się za szykowanie nadzienia do drożdżowych babeczek. Ciasto rosło już w misce, postawionej na kominku w salonie. W międzyczasie wpadła Miśka z bojowym okrzykiem- niam, niam! Z prędkością błyskawicy Ola obrała jabłko i banana, artystycznie ułożyła na plastikowym talerzyku w stokrotki i wręczyła córce. W kolejnym międzyczasie wpadła Hania, niemogąca poradzić sobie z farbkami, rozpływającymi się na szklanym słoiku. Ola jedną ręką mieszała mięso na patelni, drugą miksowała twaróg z żółtkami, a... trzecią, pokazywała Hani jak nakładać farbę. Ja w tym czasie kroiłam cebulę. Gdy zadowolona Hania opuściła kuchnię, Aleksandra kontynuowała obiadowe akrobacje. Jedną ręką robiła zgrabne bułeczki, nadziewała je serem i układała na blaszce, drugą ręką otwierała słoik z własnoręcznie zrobionym przecierem pomidorowym, a ... trzecią, myła miskę po drożdżowym cieście. Ja dalej kroiłam cebulę... Z salonu dobiegł okrzyk: Długo jeszcze? Jeść nam się chce! Ola sapnęła lekko pod nosem, jedną ręką nasypała na talerz suszonych owoców ( z pewnością własnoręcznie suszonych;) i małych, okrągłych ciasteczek( nie wyglądały jak te ze sklepu ;), drugą ręką posypywała bułeczki sezamem ( Hania lubi) i makiem ( Miśka lubi) lub jednym i drugim (Piotrek wszystko lubi;),a trzecią mieszała w garnku i na patelni. Ja w tym czasie pokroiłam w końcu cebulę, zaniosłam talerz z przekąskami do salonu, wróciłam do kuchni i wzięłam się za krojenie zieleniny, którą Ola zerwała ze skrzynek stojących na kuchennym parapecie.
Wciąż byłam w szoku, gdy jedliśmy pyszny rosół, jeszcze pyszniejsze spaghetti (Ola przepraszała mnie za nadmiar makaronu, ale, jak się niepotrzebnie tłumaczyła, w tym domu wszyscy są makaronożercami), zapach bułeczek obezwładniał, a kuchnia była tak samo nieskazitelnie czysta, jak przed obiadem.
Aleksandra ma talenty nie tylko kulinarno-organizacyjne. Maluje, rzeźbi i wycina z drewna, zajmuje się dekupażowymi cudeńkami, odnawia stare, stylowe meble... Obiecała pomoc przy urządzaniu mego wiejskiego domku, już sobie wyobrażam, jak tam będzie pięknie... Wszystko, czego dotknie się ta niezwykła, skromna i ciepła kobieta, zamienia się w arcydzieło. A do tego wychowuje dwie bardzo absorbujące, młode panieneczki. Czy ona kiedyś śpi...?

Aleksandra- kobieta doskonała ;)



A oto przepis zacytowany prawie dosłownie:
Drożdże- ile dasz, tyle dasz, cukier- nie szalej, mąka- ile wlezie, aż ciasto będzie odchodziło od ręki, roztopione masło- wszystkie resztki, jakie ci zostały, nadzienie-  obojętnie co- te młockarnie i tak wszystko wmłócą ;)

niedziela, 18 stycznia 2015

Home,sweet home...

 Choszczno- moja mała ojczyzna, miasto, w którym się urodziłam, w którym dorastałam i które opuściłam. I jestem tu ponownie po dwudziestu latach. Co się zmieniło? Prawie wszystko i prawie nic. Plac zabaw przy wałach, na którym bawiłam się jako dziecko, wygląda całkiem inaczej. Zamiast obdrapanych ławek gustowne krzesełka, miejsce wiszącej na łańcuchu opony zajęły kolorowe huśtawki, a metalową, zardzewiałą karuzelę zastąpiły zabawne koniki i żabki na sprężynach. Ale dzieci tak samo bawią się wesoło, a mamy plotkują, siedząc i zerkając co chwilę na swe pociechy. Dziewczynki wiszą na trzepakach głowami w dół, zamiatając warkoczami ziemię, identycznie jak ja i Anka trzydzieści lat temu. Przyjaciele i sąsiedzi mijający mnie niegdyś na ulicach zmienili się w nieznajomych, ale tak samo uśmiechają się ciepło i przechodząc obok pozdrawiają dobrym słowem (hm... może dlatego, że spacerowałam w towarzystwie miejscowej policjantki ; ). Sklepy które znałam, wymieniły kompletnie asortyment i wystrój, lecz budynki, w których się znajdują pozostały te same. Drzewa sięgające mi niegdyś do ramion dotykają koronami nieba, lecz ptaki siedzące na gałęziach świergocą te same melodyjki.


Sentyment mnie ogarnął...

wtorek, 13 stycznia 2015

Tabula rasa

Ostatni tydzień. Ostatni tydzień w pokoju socjalnym, gdzie piłam na stojąco zimną kawę, w pokoju z tapetą w siwy rzucik, gdzie spędzałam czas na internetowych gierkach, w pokoju stołowym, gdzie w tle dialogów pomiędzy Hansem i Hermanem rozmawiałam z Jerzym o różnych domowych sprawach. Ostatnie spacery z Sabą po mojej ścieżce przetrwania (w nowych, pięknych gumiakach) i kilkuminutówki w pobliskim parku. Ostatnie szalone rajdy po sklepach i kupowanie na chybił trafił rzeczy, które, jak sądzę, przydadzą się na wsi. Tak więc zostałam właścicielką olbrzymiej latarki i pudła świec (światło ci wyłączą i będziesz po ciemku siedzieć), dodatkowego akumulatora (auto ci padnie i nie ruszysz się z tej wsi na krok), łopaty do odśnieżania (zamienisz się w bałwana) zapasowego telefonu w innej sieci (na pewno nie będzie zasięgu) i tysiąca innych rzeczy. W piątek pakuję się do nowego (hm... 10-letniego), bordowego golfa i jadę do Choszczna, do domku na wsi (no, na razie do kawalerki Anki), do nowego... nieznanego... Całe szczęście, że to już za kilka dni, bo Jurek wynajduje wciąż kolejne problemy, a bagażnik golfika nie jest niestety, bez dna.
Mam trochę cykora, nie powiem, że nie. Jerzy i Dawid przyjadą dopiero w lipcu, a ja mam misję dopilnowania remontu, zagospodarowania naszej letniej rezydencji, aby potencjalni kupcy pchali się drzwiami i oknami, wciskając nam w dłonie swoje wypchane banknotami portfele. Przynajmniej taka jest wizja Jurka. Ja swojej na razie nie mam. Tabula rasa... idę na żywioł, na wariata, na pełny luz, całkiem jak... no, na pewno nie ja.
Swoją drogą, człowiek dowiaduje się całkiem ciekawych rzeczy. Okazało się, że byłam bardzo dobrym pracownikiem, choć przez ponad dziesięć lat pan dr N nie szafował komplementami, że o podwyżce nie wspomnę. Koleżanki doceniły w końcu, że w każdej chwili mogły na mnie liczyć. Mało tego, mój własny syn poprosił o instrukcję obsługi piekarnika i pralki, no bo jak to będzie teraz z prowiantem do szkoły ??? ;))
Tak to jest, że dopiero jak coś się zmienia, jak znikają udogodnienia i pomocnicy, zaczynamy je doceniać. Na co dzień nie zastanawiamy się nad nimi, nie poświęcamy im nawet chwili uwagi — należą nam się jak miska psu.


Matko jedyna! A jak tam nie będzie pralki ? Co tam pralki, a jak nie będzie nawet lodówki?????!!!!

wtorek, 6 stycznia 2015

Pada śnieżek...

Posypało nam z nieba śnieżnym puchem. Pochowały się szare chodniki i czarne ulice. Na tle bieli, odrapane ściany starych kamienic i bezosobowe blokowiska wyglądają mniej odpychająco. Patrzę przez okno i widzę to :


Wyjdę na ulicę i widzę poruszające się w ślimaczym tempie auta :


Mam szczerą i gorącą nadzieję, że za rok o tej porze, wyjdę przed dom i moim oczom ukaże się to:



Jeszcze dwa tygodnie i wyjeżdżam do Anki! Nie mogę się doczekać!

sobota, 3 stycznia 2015

Najnowszy obiekt westchnień

Spojrzałam dziś na mojego psa i poczułam nieczyste sumienie. Mądrzę się w poprzednim poście o leniwych miastowych właścicielach psów, a sama wcale nie jestem lepsza ;( Tak więc po obiedzie postanowiłam wziąć Sabę na długi spacer - tym bardziej że w domu i tak nie miałam nic ciekawego do roboty. Jerzy zasiadł do telewizora, Dawid po zjedzeniu ziemniaków i schabowego pomknął do Mateusza (surówka z kiszonej kapusty nie znalazła uznania w jego oczach- nadmiar witamin mógłby mu przecież zaszkodzić ;), a ja wstawiłam naczynia do zmywarki, ogarnęłam kuchnię i usiadłam na taborecie z pustką w oczach. Z nudów sięgnęłam po papierosa, gdy do kuchni wtoczyła się moja sunia i spojrzała na mnie z wyrzutem w swych pięknych, brązowych oczach. Za oknem szału nie było, ale nie było też tragedii. Zima nie rozpieszcza nas białym puchem ani lekkim mrozikiem, oferując w zamian błoto i wiatr, ale któż to pisał niedawno o taplaniu się w błotku? Zgadliście – ja ;) Godzina jeszcze wczesna, niedaleko park, wskoczyłam więc w dżinsy i botki na małej szpilce, złapałam smycz i z radośnie merdającą ogonem Sabą wyruszyłam po kilka łyków świeżego powietrza, zapominając o tlącym się w popielniczce L&M-ie.
O dziwo, w parku było całkiem sporo spacerowiczów. Jedni z dziećmi, inni z psami, jeszcze inni, samotnie lub w parach, wolno chodzili asfaltowymi alejkami. Fajnie było... Saba łapała zapachy, zatrzymując się co chwila przy jakiejś szczodrze obsikanej ławce. Dzieci bawiły się ładnie, naparzając czym popadło po głowach i drąc niemiłosiernie. Z każdej strony dobiegały mnie głosy ludzi rozmawiających bez żadnego skrępowania o swoich - czasem intymnych - sprawach, przez telefony komórkowe. Po dziesięciu minutach byłam tak zmęczona, że pociągnęłam smycz i skierowałam psa w stronę domu.
Pod blokiem sunia ponownie spojrzała na mnie z wymówką w oczach – I to ma być ten super- ekstra, długi spacer? Dziękuję ci bardzo... Poczułam się głupio, pobiegłam na górę po kluczyki od auta i ruszyłyśmy poza miasto.
Kilka kilometrów dalej, przywitał nas inny świat. Cicho, pusto... Tylko wiatr szarpał nagimi gałęziami drzew i bawił się kłębami suchej trawy, turlając po szczerym polu, podrzucając w górę i ciskając nimi w kierunku drzew. Saba radośnie puściła się w pogoń, a ja wolno ruszyłam prosto przed siebie. Po kilkuset metrach weszłam w las i wiatr, oswojony przez stare drzewa, przestał być dokuczliwy. Dokuczliwa za to stała się droga. Leśny trakt z każdym moim krokiem zamieniał się w bagnistą, pełną pułapek szkołę przetrwania. Pies przeskakiwał gałęzie, popijał wodę z kałuży i co chwilę wbiegał w gąszcz krzewów, a ja usiłowałam nie zgubić kozaka w mlaskającym błotku. Kilka razy udało mi się obejść co większe kałuże, jednak droga była wąska i czasami jechałam po niej bezwładnie, niczym po najlepszej ślizgawce, przeklinając pod nosem cholerne obcasy. Po kilometrze dyszałam jak lokomotywa, nie można było stwierdzić, w którym miejscu kończą się cholewki butów, a zaczynają spodnie, moja fryzura dowodziła, że czeszę się w tym samym zakładzie fryzjerskim co Hagrid z „ Harrego Pottera”, ale cieszyłam się prawie tak samo jak Sabina ;)
Po dwóch godzinach, obie tak samo zziajane, w świetnych humorach wpakowałyśmy się do samochodu i w zapadającym już zmierzchu ruszyłyśmy w podróż powrotną.
Na podlokowym parkingu mój humor lekko się zważył. Buty, brudne i przemoczone do cna, nadają się tylko na śmietnik, a bagażnik, w którym jechał pies... Nie wspomniałam chyba jeszcze, że samochód, oprócz komputera, jest miłością mojego męża. Ups, może być problem ; ) Tak więc jutro, z samego rana wizyta w myjni i obuwniczym. Nie, nie po nowe kozaki. Obiektem moich najnowszych westchnień są cudne, ciepłe, nieprzemakalne gumofilce, bo pojutrze wybieram się z powrotem na moją nowo odkrytą ścieżkę przetrwania ;)


czwartek, 1 stycznia 2015

Noworoczne postanowienia

No i mamy Nowy Rok, a mój raczkujący blog posiada już dwuletnie archiwum ;) Witam serdecznie moich Gości, których sobie wyobrażam, bo pewnie nikomu nie chce się czytać kolejnego, pojawiającego się jak grzyby po deszczu wirtualnego pamiętnika. Choć ja zaczęłam właśnie nowe hobby z Nowym Rokiem. Cierpiąc na nadmiar wolnego czasu i mając w perspektywie przeprowadzkę na wieś, czytam sobie Wasze blogi. Poznałam w ten sposób fantastyczne kobietki, które żyją tak, jak ja marzę aby żyć. W prosty sposób opisują swoje życie w zgodzie z naturą i w jej rytmie. Pieką chleb (wow!), tworzą permakulturowe grządki (nie wiedziałam nawet, że coś takiego istnieje) i opiekują się z miłością i troską swoimi zwierzętami, którymi nie są króliki miniaturki, znające przez całe życie ciasną, drucianą klatkę umieszczoną na którymś piętrze betonowego pudła, ani pokojowe pieski, ubierane w dziwaczne kubraczki i wychodzące na smyczy trzy razy dziennie na podblokowy trawnik. Te zwierzęta to krowy, kozy czy kury, które my- miastowi pokazujemy swoim dzieciom podczas wypadów na weekend, tłumacząc im, że właśnie to wielkie, rogate zwierzę, daje nam mleko na poranne kakao. A to małe, grzebiące w ziemi, daje jajka na jajecznicę. Dzieci robią zdziwioną minę, po czym patrzą na nas jak na idiotów. Przecież wiadomo, że jajka biorą się z tekturowych wytłaczanek, a mleko z kartonu. Boimy się nawet wspomnieć, że to zabawne, różowe, taplające się w błocie, to nasz schabowy, gdyż dzieci mogłyby nie znieść takiej traumy. Boże! W jakiej hipokryzji się pogrążyliśmy!
 Takie noworoczne przemyślenia mnie naszły, że ja również jestem niczym ten królik lub miastowy piesek. Wychodzę kilka razy na szybkie siusiu, dobrowolnie zamykam się w betonowej klatce i wciąż czuję na szyi obrożę. Mam największą ochotę rozpiąć ją i rzucić w najciemniejszy kąt, mimo że jest bardzo wygodna i ze skóry całkiem niezłej jakości. Więc może, żeby nawiązać do dzisiejszego dnia, zróbmy sobie noworoczne postanowienie? Odpinamy obroże, wyrzucamy smycze i dla odmiany potaplajmy się w błotku nie zważając na zdziwione lub oburzone miny oswojonych i dobrze wytresowanych, innych zwierząt miastowych.
Szczęśliwego Nowego Roku!