a

a

środa, 19 maja 2021

Inspiracja

 

Każdego inspiruje coś innego. Lub ktoś inny. Czasem jest to jakiś zapierający dech w piersiach widok, woń przynosząca wspomnienie pięknego dnia z przeszłości, czasem przeczytany wiersz, lub poruszająca proza.

Korzystając z pięknej pogody i niezbyt absorbującego dnia w pracy wyruszyłam moim wiernym rowerem na polne dróżki w poszukiwaniu inspiracji. Przy okazji zaplanowałam zbiory majowej pokrzywy, młodych liści czarnej porzeczki i dzikich jeżyn, kwiatów kasztanowca i innego dobra, które wpadnie mi w oczy i ręce. Ciepły wietrzyk przyozdobił błękitne niebo kosmatymi obłoczkami, które podświetlone na brzegach promieniami słońca wyglądały jak pucharki śmietankowych lodów. Hm… fluorescencyjne lody? Kurczę, to nie brzmi apetycznie… Dobra, nieważne. Jechałam sobie niespiesznie zachwycając się roztaczającymi się po obu stronach ścieżki widokami i ostrożnie omijałam kałuże pozostałe po wczorajszym deszczu. Wbrew pozorom nie była to wcale taka prosta sprawa. Dookoła brunatnozielonych jeziorek kwitło życie towarzyskie. Jeden z rozgrzanych kamieni okupowała szarozielona, nakrapiana drobnymi plamkami jaszczurka zwinka. Rozłożyła szeroko uzbrojone w długie pazurki łapki, a długi, zgrabny ogon drgał nerwowo na mój widok. Wyglądała jak miniaturowy krokodyl, czekający cierpliwie na jakiegoś nieuważnego pływaka. Hm… na wszelki wypadek szybko się odsunęłam. Na brzegu relaksowały się całe stada winniczków. Ich różnokolorowe muszle połyskiwały w blasku słońca niczym drogocenne kamienie. Soczystoczerwone rubiny poznaczone prawoskrętnymi spiralami, jadeitowe paciorki z drobnymi, ciemnymi piegami, butelkowozielone szmaragdy z idealnymi, jakby wyrysowanymi cyrklem okręgami… Niektóre z nich wysunęły swe zakończone wypukłymi gałkami ocznymi różki i miałam dziwne wrażenie, że patrzą na mnie jak na czubka. Kilka centymetrów dalej pomrowy i śliniki wygrzewały swe gąbczaste, tłuste brzuchy. Jezu… fuj! Nad kałużami unosiły się całe stadka komarów. Krążyły nad ciemnym lustrem wody wykonując niezwykle skomplikowany taniec, złożony z wirujących piruetów, delikatnych uniesień i  nagłych zwrotów kierunku. Jeden z maleńkich tancerzy, wygrywając przezroczystymi skrzydełkami odwieczną arię swego gatunku przysiadł na mojej dłoni w poszukiwaniu chwili odpoczynku i odrobiny strawy. Bezduszne klapnięcie sprawiło, że jego pieśń urwała się gwałtownie.

Dobra, może już wystarczy…

W me dłonie wpadła cudowna, magiczna książka – „Moja rodzina i inne zwierzęta” Geralda Durrella. Według opinii czytelników doskonała na doła, depresję i zniechęcenie. Przeczytałam ją jednym tchem. Pożarłam! Autor niesamowicie poetycko, lecz równocześnie bezpretensjonalnie i z humorem opisuje przyrodę. Miłość i pasję do fauny i flory. Do najmniejszego, choćby najpaskudniejszego przedstawiciela świata, który nas wszystkich otacza. Postanowiłam napisać tak samo jak On.

Cóż, czytelnicy mieli rację. Ta powieść jest idealna na doła, depresję i zniechęcenie. Po lekturze powyższego tekstu złapałam i doła, i depresję, i zniechęcenie…  


 

5 komentarzy:

  1. Litości, to, co nabroiłaś w swoim tekście??? Pozdrawiam i dzięki za fajny opis kawałka wycieczki. 😘

    OdpowiedzUsuń
  2. Miałam na myśli powyższy tekst, który miał być wzorowany na pięknej prozie Durrella. Taki autożarcik- i sama widzisz, niezrozumiały hrehrehre. Zaraz doprecyzuję ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Książkę polecaną postaram się zdobyć i przeczytać. 😘

      Usuń
  3. Kocham wszystko, co popełnił Gerald Durell.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem, to TY podsunęłaś mi ten tytuł na Rzonach ;)
      Czyż nie sądzisz, że moja próbka jest równie doskonała?
      ;)))))

      Usuń