Właśnie trwa licytacja na rzecz choszczeńskiego schroniska i przy tej okazji naszła mnie refleksja, którą muszę (bo się uduszę) się z Wami podzielić. Aukcja idzie świetnie! Spodziewałam się jakichś pięciu dyszek, za które byłabym wdzięczna, bo to już kilka puszek karmy, a tu proszę…!
Ostatnio usłyszałam historię z życia wziętą, i niczym
o betonowy mur, rozbiła się moja naiwna wiara w ludzkość. Młody chłopak stracił
pracę i wyjechał za chlebem za granicę. Znalazł zatrudnienie u Polaka, prawie
sąsiada z miasteczka tuż obok, który kilka lat temu wyjechał do jednego z
nadbałtyckich krajów. Facet założył firmę i z prostego robotnika zmienił się w
szefuńcia pełną gębą. No i dobrze. Wziął pewnie byka za rogi, nie było mu
łatwo, natyrał się i tym podobne. Tyle, że gdy już się dorobił, z fajnego znajomego
zmienił się w kawał krwiożerczego kapitalisty. Oszukiwał, okradał, wyzyskiwał…
A wszystko z pewnością bezkarności, bo przecież pracownicy niedoświadczeni, bez
znajomości języka ani przysługującym im praw. Suma summarum, rozgoryczony
chłopak wrócił do domu, a na jego miejsce pojechał kolejny ledwo opierzony kogut,
gotowy do oskubania. Ktoś może powie: szkoła życia, co nas nie zabije… Pewnie i
tak. Ale czy naprawdę życzymy takich doświadczeń naszym dzieciom i wnukom? I
tak sobie myślę, skąd biorą się tacy ludzie? Biznes biznesem, lecz czy wraz z
grubością portfela zawsze maleje morale? Stąd mój apel, do wszystkich młodych,
szukających pracy za granicą. Sprawdźcie swego pracodawcę. Upewnijcie się, że
nie jest to człowiek typu „ dam, albo nie dam”. Zaoszczędźcie sobie rozczarowań
i nerwów.
I pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że tych „dobrych” jest jednak więcej…