a

a
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rośliny. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rośliny. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 11 kwietnia 2021

Nie wszystko złoto, co się świeci

 Pierwsza jaskółka wiosny nie czyni, ba, pszczoła też jeszcze nie, lecz powietrze już pachnie wiosną.

Przynajmniej w te, jeszcze nieliczne, ciepłe, słoneczne dni. W ogródku zaczęły wschodzić rzodkiewki i szpinak, cebula wyhodowała sobie na głowie zieloną czuprynę a ziemniaki w piwnicy w te pędy zaczęły puszczać pędy. Wciąż trzeba posiłkować się sokami i kompotami, lecz pojawiły się już pierwsze zioła. Można powoli żegnać się z zeszłorocznym suszem i cieszyć się nowymi skarbami Matki Natury. A wszystko jurne, jędrne, prężne jak… no, jak szczypiorek na wiosnę. Już suszy się pierwsza porcja forsycji i cudownie pachnącego fiołka wonnego. 

Jasnota purpurowa ścieli się pod stopami i namawia: zerwij mnie, zjedz mnie w sałatce, wypij w naparze, szczególnie jeśli naparza cię głowa! No to rwę. Z czystą rozkoszą robię herbatki z młodziutkiej pokrzywy i toniki do twarzy z fiołków i ogrodowych bratków. Po wymieszaniu z octem jabłkowym toniki mają cudny, głęboki kolorek.

Piękna pogoda skłania do opuszczenia czterech ścian, wyjścia na świeże powietrze, słuchania ptasich treli  i delektowania się napitkiem na tarasie. Tak też było i dzisiejszego dnia. Słoneczko przygrzewało na tyle energicznie, że wraz z przybyłą w gościnę mamą rozwaliłyśmy się wygodnie na leżaczkach, wystawiłyśmy twarze do słońca i cieszyłyśmy się chwilą. Gorącą kawę postanowiłyśmy zamienić na jakiś wiosenny, orzeźwiający napój. W związku z tym, że mama niezbyt gustuje w ziołach, uszykowałam jej wody z sokiem malinowym, dzień wcześniej przyniesionym z piwnicy. Nalałam szczodrze, do ostatniej kropli- a niech se kobita ma! Siedzimy, gadamy, delektujemy się napitkiem… No, ja się delektowałam, bo mama wypiła kilka łyków, skrzywiła się z lekkim niesmakiem i odstawiła szklankę na stolik. Przeszło mi przez myśl, że może sok sfermentował? Ale raczej nie, przecież piłam go z rana - był pyszny i pachnący. No trudno, myślę sobie, nie to nie! W końcu każdy ma inny gust… Było super. Pogadałyśmy, pośmiałyśmy się, poszłyśmy na mały spacerek… No i oczywiście, jak to po miłym dniu, wieczór musiał być z jakąś akcją. Po wieczornych ablucjach szukam mojego wczoraj zrobionego toniku do twarzy. Nie ma! Na kuchennym stole, w łazience, na toaletce… Nie ma, jasna cholera! Już miałam zrobić awanturę Chłopu, bo jak coś ginie, to zazwyczaj jest to jego sprawka, gdy nagle odnalazłam słoiczek w lodówce. No prawda! Klepnęłam się w czoło, przecież sama go tam, durna, wstawiłam! Namoczyłam wacik… Kurde! Zapachniało malinami…

Zadzwoniłam z przeprosinami do mamy i obie dobrą chwilę ryczałyśmy ze śmiechu. Już posądzała mnie o kompletne beztalencie w szykowaniu owocowych przetworów. Całe szczęście, że w toniku, którym ją uraczyłam były tylko jadalne kwiatki, pokrzywa i ocet. W sumie, nawet na zdrowie jej to wyjdzie 😉

Jezu, przy kolejnej wizycie, będę musiała dobrze pochować wszelkie swoje naturalne, kosmetyczne "wynalazki”. A bo to ja wiem, co wypije mi mama następnym razem…?

niedziela, 26 kwietnia 2020

Matka Natura w natarciu

No i mamy to! 
Wiosna [a momentami wręcz lato] w pełni. W pełni też sezon ogrodniczy. Ogrodowi maniacy sieją, pikują, sadzą i pewnie tak jak  ja, codziennie latają na grządki sprawdzić czy już coś wykiełkowało, czy już coś się zieleni. I pewnie też, tak jak ja, martwią się na zapas, że te nasiona marchewki chyba były jakieś stare, bo przecież już dawno  powinna wyjść z ziemi ;)))
I uświadomiłam sobie bez żalu, że tak będę latać do późnej jesieni. Najpierw wypatruję pierwszych siewek, sprawdzam pogodę i biegam z włókninową kołderką. Potem doglądam, plewię, nawożę i w końcu zbieram owoce mojej pracy. Noo, bardziej pracy Matki Natury, ale sukces zawsze ma przecież kilka matek ;) 
Uwielbiam tę magię, gdy z nasionka rodzi się ogromna głowa sałaty, a z siewki wielkości palca rośnie dwumetrowy krzak oblepiony pysznymi pomidorami. Jak przepiękny kwiat czereśni lub jabłoni, przemienia się w jeszcze piękniejszy, soczysty i pyszny owoc.

Dzisiejszy dzień był średnio ogrodowy. Zimny wiatr nie zachęcał do wychodzenia z domu, postanowiłam więc zrobić porządek w zdjęciach. Matko! Nazbierało się tego mnóstwo. Dwie trzecie z całej masy fotek, to fotki ogrodowe. Setki tulipanów, krokusów, bratków, niezapominajek, jakiegoś niezidentyfikowanego zielska, ciekawego w kształcie listka... Reszta to zwierzaki. Koty w różnych pozach, z przodu, z tyłu, śpiące, jedzące, naparzające się po głowach -  szaleństwo! Ptaki, pszczoły, mrówki, dżdżownice, pająk gigant, jakaś gąsienica w kokonie.... Jednym słowem wszystkiego, co mi się pod obiektyw nawinęło ;) 
Posegregowałam je z grubsza, fotografie z kilku lat połączyłam w jedne, tematyczne foldery i wyszły mi całkiem ciekawe historie. 
Zresztą popatrzcie sami:

Z podwyższonej skrzyni jestem bardzo zadowolona. Łatwa obsługa, bogate zbiory, polecam każdemu. A na szczegółowy opis jej wykonania zapraszam tutaj




                                            I w różnych odsłonach: 






                                          
                                                W zimowej wersji ;)


Kolejnym moim eksperymentem był drewniany obelisk. Początkowo miały rosnąć w nim truskawki, ale w końcu różnie bywało.








                                              
                                       A teraz owoców czar ;)








                                                   Amore pomidore...




Za włożoną pracę rośliny odwdzięczą nam się z nawiązką. 
Tak lub inaczej...



Ogrodnicy wszystkich krajów, do roboty!
;)))

sobota, 16 marca 2019

Zwykły weekend

Znacie pewnie stare, chińskie życzenie: obyś żył w ciekawych czasach. I bynajmniej nie jest to życzenie wszystkiego najlepszego, lecz czegoś dokładnie odwrotnego. 
Na dworze jeszcze ni to zima, ni to wiosna. Chwilami przyświeci słonko, częściej pada, a wicher duje jak głupi jakiś. Zdmuchnął mi karmnik- czy to znak, że koniec z dokarmianiem sikor? 
W domu jakoś obywa się bez większych spięć, może dlatego, że Jerzy zaniemógł, leży bidok z termometrem pod pachą i sprawdza o ile kresk podniosła się ciepłota jego ciała w porównaniu do poprzedniego kwadransa. Nieee... wredna jestem, chłop naprawdę się przeziębił ;[ 
Wena twórcza chwilowo [mam nadzieję] ustąpiła miejsca lenistwu. Jednym słowem nuda. 
Zapraszam więc Was dzisiaj na nudnawy post ilustrowany zwyczajnymi zdjęciami ;)

Rączki świerzbią mnie już wiosennie, więc parapet zapełnia się sadzonkami.



W ziołowym korytku na tarasie zieleni się już szczypiorek siedmiolatka,




posadziłam cebulę na szczypior.

W trumnie też zaczyna się dziać. Czosnek ma już całkiem niezłe łodyżki, puszcza się zeszłoroczna pietruszka.



Posiałam rzodkiewkę, szpinak i groszek cukrowy. Jednak większość warzywnych skrzyń wygląda jeszcze mało atrakcyjnie ;]



Codziennie spędzam kilka chwil na poszukiwaniu wiosny w ogrodzie. Uwielbiam obserwować jak zielone pędy wychodzą z ziemi, zawiązują pąki, kwitną i przekwitają, robiąc miejsce kolejnym sezonowym roślinom.









Jak umiałam, tak opitoliłam winogron- mam nadzieję, że go nie zabiłam...?



No i żeby weekend był całkowicie [tzn. jak dalece się da] bezstresowy, po czterech dniach nieobecności wrócił kotto- Kaszotto, kocurek przychodzący do nas podjeść, pogrzać się i pokokosić. Choć nie mogę uzurpować sobie do niego żadnych praw, chłopak ma już swoją miskę i ulubioną podusię, a w lodówce zawsze czeka saszetka, puszka czy inny przysmak. Zjawił się dziś rano, poobijany, nastroszony, z poranionymi uszami, obdartym noskiem i dwoma kleszczami [!!!], ale chyba nic poważnego mu nie dolega, bo wrąbał saszetę, wymusił parówkę, korzystając z chwili nieuwagi zlizał pasztet z mojej kanapki, po czym walnął się na sofę i śpi już chyba czwartą godzinę.




No, musiał być facet na niezłej imprezie! 
I tak sobie siedzę, stukam w klawisze i mam nadzieję że ciekawe czasy nadejdą jak najpóźniej, bo że nadejdą to niestety jest pewne. W garnku pyrka i pachnie rosół, na sofie pryka i smrodzi Kaszo...



Taki zwykły weekend... ;)

sobota, 7 kwietnia 2018

Wiosenna psychoza

No i się zaczęło! 
To było oczywiste, że wraz z dłuższymi dniami, pierwszymi ciepłymi powiewami wiatru i pierwszą pszczołą szukającą nektaru w nieśmiało otwierających się kielichach krokusów dopadnie mnie psychoza maniakalno- obsesyjna. 
Z uporem maniaka obsesyjnie szukam pierwszych objawów, sorry- oznak chciałam rzec, albo zwiastunów, wiosny. Wsadzam łeb w krzaki i poszukuję pierwszych pąków. Dokładnie przeglądam gałązki magnolii i forsycji. Obserwuję niebo i wypatruję kluczy dzikich gęsi i żurawi. Nasłuchuję ptasich pieśni: czy to jeszcze zimowe ”daj jeść” czy to już wiosenne godowe trele. Parapety zapełniają się rozsadą pomidorów i papryk a ja coraz tęskniej wypatruję słonka. 
I w końcu jest! Chociaż tydzień temu z nieba sypał się biały puch i pizgało nie jak na zajączka, lecz co najmniej na gwiazdkę, od dwóch dni niepodzielnie zapanowała wiosna. W ciągu kilku wręcz godzin rozwinęły się wszystkie krokusy, lada moment pojawią się żonkile, a tulipany podskoczyły o jakieś pięć centymetrów. Na miejskim bazarku zakwitły hurtowe ilości bratków, stokrotek i pierwiosnków. Nie da się, po prostu nie da się przejść obok nich obojętnie.


Najpierw jest planowanie: 
W te duże donice wsadzę po trzy bratki, w mniejsze po jednym i ze trzy w ten wydrążony pień kasztanowca. W zeszłym roku było na żółto, w tym zrobię na biało-niebiesko. Niezapominajki sobie odpuszczę, bo pewnie same się nasiały z zeszłorocznych sadzonek. Prymule też oleję, bo jakoś nie udaje mi się ich przezimować, a kupować na miesiąc nie ma sensu... 
Z gotowym planem i wizją w głowie wsiadam na rower [postanowienie noworoczne] i ruszam do Choszczna. Zasapana i zapocona, bo po zimie kondycji mniej niż zero, wpadam na rynek i... przepadam. Całe planowanie na nic, bo nie wiadomo jak i kiedy wracam do domu z całym koszykiem kolorowych sadzonek, a na kierownicy roweru majtają się jeszcze ze dwie reklamówki. Z zaplanowanego wydatku rzędu stu złotych robi się dwieście, ale co tam, najwyżej na kolację przez kilka dni z rzędu będzie twaróg. Trza się odchudzać, o! 
Przymierzam, dopasowuję, odchodzę i patrzę jak dana kompozycja będzie się prezentować. Od furtki, od tarasu, z prawa, z lewa... Z wniebowziętą miną mieszam w taczce piasek z kompostem i ziemią, jakbym co najmniej miksturę wiecznej młodości tworzyła. Po robocie krążę dookoła i podziwiam swe dzieło, jakbym nigdy w życiu bratka nie widziała. Tak, moi drodzy- jak nic psychoza, ale jaka przyjemna... 
Jakiś mądry człowiek powiedział, że nieważne co twierdzi psychiatra, grunt to być szczęśliwym. Zgadzam się z tym bez dwóch zdań ;)
A jak tam u Was? Czy z początkiem wiosny też chorujecie?

niedziela, 7 maja 2017

Amore pomidore

Amore pomidore. Ale kto ich nie amorzy? Słodkie, pachnące i pyszne.
W zeszłym roku większość pomidorów dostałam w ramach sąsiedzkiej wymiany od zzapłotowej Sąsiadki, część kupowałam na bieżąco na choszczeńskim ryneczku. 
W tym roku postanowiłam ambitnie podejść do tematu i wyhodować moje ulubione owoce [tak, tak, pomidory, choć powszechnie uznawane za warzywa są wg botaniki owocami, a dokładniej rzecz biorąc warzywami o jadalnych owocach] od a do z. 
Już zimą zaopatrzyłam się w nasiona i z końcem marca wysiałam je do doniczek. Kilka różnokolorowych odmian. Zielone, czerwone, żółte, pomarańczowe i czarne. Cała paleta barw. A co- jak szaleć to szaleć ;)

Chuchałam, dmuchałam, zraszałam, mało co się nie posikałam ze szczęścia jak wykiełkowały. Ustawiłam na południowym parapecie, podlewałam, obracałam kilka razy dziennie, żeby nie wybujały za bardzo i patrzyłam jak rosną. A rosły niestety niemrawo. Nie wiem, czy nasiona słabe, czy [co bardziej prawdopodobne] słaba ogrodniczka], ale dziś powinny sięgać kolan, a sięgają ledwie kostki.


Podlewam gnojówką z pokrzywy, w momencie desperacji kupiłam specjalny nawóz do pomidorów [choć miały być całkowicie eko], a one i tak mają mnie w nosie.
Mimo wszystko nie tracę nadziei, że gdy po zimnej Zośce wsadzę je do ziemi to nagle dostaną skrzydeł i poszybują w górę niczym przysłowiowy Ikar, albo inna wierzba, czy brzoza ;)
Oczywiście u babci Robaczkowej siewki są wielkie jak dęby! 
Zobaczyła starowinka jak latam z tymi moimi chuchrami w te i wewte, szukając najbardziej słonecznej i zacisznej kwatery, wnosząc, wynosząc, przenosząc itp. i chyba żal jej się mnie zrobiło, bo przyniosła kilkanaście swoich. 
Jest więc jednak nadzieja na własne pomidory ;) No, niby mogłam też kupić gotowe sadzonki na rynku, ale to już nie to samo. A od Babci to prawie jak swoje własne. No wiem, wiem...prawie robi wielką różnicę...

W związku z tym, że jeszcze nie dorobiłam się żadnego tunelu foliowego, że o szklarence nie wspomnę, pomidory od Babci postanowiłam potraktować z wybitną troskliwością. 
Naczytałam się w necie i postanowiłam posadzić je w jutowych, obustronnie otwartych workach. Jak pomyślałam tak i uczyniłam.
Ziemia w worku szybciej się nagrzewa, a zażelowane hydrożelem korzenie dostarczą roślinie odpowiednią ilość wody. Przynajmniej tak powinno to wyglądać teoretycznie. 
Swoją drogą niezła sprawa ten hydrożel. Zażeluję też korzenie kwiatów w doniczkach, co znacznie ułatwi mi ich obsługę i zaoszczędzi wody oraz fatygi związanej z podlewaniem. 
Worki umieściłam na razie w doniczkach dzięki czemu są mobilne i w razie zimnych nocy po prostu przeniosę je do korytarza. Na razie ustawiłam je w rządku pod południową ścianą domu i każdego wieczoru i poranka zwijam i rozwijam worki ;)))



Jurek zrzędzi, że poświęcam im więcej uwagi, niż jemu. 
Phi, normalka! Jak zwykły, prosty chłop może się równać z krzaczorem pokrytym kilogramami przecudnych i przepysznych pomidorów?

A jak Wasze pomodory? Siejecie z nasion, czy kupujecie gotowe sadzonki?