Pierwsza jaskółka wiosny nie czyni, ba, pszczoła też jeszcze nie, lecz powietrze już pachnie wiosną.
Przynajmniej w te, jeszcze nieliczne, ciepłe, słoneczne dni. W ogródku zaczęły wschodzić rzodkiewki i szpinak, cebula wyhodowała sobie na głowie zieloną czuprynę a ziemniaki w piwnicy w te pędy zaczęły puszczać pędy. Wciąż trzeba posiłkować się sokami i kompotami, lecz pojawiły się już pierwsze zioła. Można powoli żegnać się z zeszłorocznym suszem i cieszyć się nowymi skarbami Matki Natury. A wszystko jurne, jędrne, prężne jak… no, jak szczypiorek na wiosnę. Już suszy się pierwsza porcja forsycji i cudownie pachnącego fiołka wonnego.
Jasnota purpurowa ścieli się pod stopami i namawia: zerwij mnie, zjedz mnie w sałatce, wypij w naparze, szczególnie jeśli naparza cię głowa! No to rwę. Z czystą rozkoszą robię herbatki z młodziutkiej pokrzywy i toniki do twarzy z fiołków i ogrodowych bratków. Po wymieszaniu z octem jabłkowym toniki mają cudny, głęboki kolorek.
Piękna pogoda skłania do opuszczenia czterech ścian, wyjścia na świeże powietrze, słuchania ptasich treli i delektowania się napitkiem na tarasie. Tak też było i dzisiejszego dnia. Słoneczko przygrzewało na tyle energicznie, że wraz z przybyłą w gościnę mamą rozwaliłyśmy się wygodnie na leżaczkach, wystawiłyśmy twarze do słońca i cieszyłyśmy się chwilą. Gorącą kawę postanowiłyśmy zamienić na jakiś wiosenny, orzeźwiający napój. W związku z tym, że mama niezbyt gustuje w ziołach, uszykowałam jej wody z sokiem malinowym, dzień wcześniej przyniesionym z piwnicy. Nalałam szczodrze, do ostatniej kropli- a niech se kobita ma! Siedzimy, gadamy, delektujemy się napitkiem… No, ja się delektowałam, bo mama wypiła kilka łyków, skrzywiła się z lekkim niesmakiem i odstawiła szklankę na stolik. Przeszło mi przez myśl, że może sok sfermentował? Ale raczej nie, przecież piłam go z rana - był pyszny i pachnący. No trudno, myślę sobie, nie to nie! W końcu każdy ma inny gust… Było super. Pogadałyśmy, pośmiałyśmy się, poszłyśmy na mały spacerek… No i oczywiście, jak to po miłym dniu, wieczór musiał być z jakąś akcją. Po wieczornych ablucjach szukam mojego wczoraj zrobionego toniku do twarzy. Nie ma! Na kuchennym stole, w łazience, na toaletce… Nie ma, jasna cholera! Już miałam zrobić awanturę Chłopu, bo jak coś ginie, to zazwyczaj jest to jego sprawka, gdy nagle odnalazłam słoiczek w lodówce. No prawda! Klepnęłam się w czoło, przecież sama go tam, durna, wstawiłam! Namoczyłam wacik… Kurde! Zapachniało malinami…
Zadzwoniłam z przeprosinami do mamy i obie dobrą chwilę ryczałyśmy
ze śmiechu. Już posądzała mnie o kompletne beztalencie w
szykowaniu owocowych przetworów. Całe szczęście, że w toniku, którym ją
uraczyłam były tylko jadalne kwiatki, pokrzywa i ocet. W sumie, nawet na
zdrowie jej to wyjdzie 😉
Jezu, przy kolejnej wizycie, będę musiała dobrze
pochować wszelkie swoje naturalne, kosmetyczne "wynalazki”. A bo to ja wiem, co
wypije mi mama następnym razem…?