a

a

czwartek, 26 marca 2015

Czeski film, czyli Zaraza


Jak się woła do kozy? Próbowałam: kici, kici; taś, taś; wyłaź, zarazo jedna- nic nie działa. Uparta jak... hm... koza. Patrzy na mnie spod byka, beczy groźnie i kiwa krótkim ogonkiem. Ale nie przyjaźnie jak Saba na przykład, lecz wręcz złowrogo. Wyczuła, bestia, że mam przed nią stracha i robi co chce. Najczęściej leży po prostu obok bujanego fotela na tarasie i wodzi za mną oczami, przeżuwając coś w mordzie. Pewnie szpachelki.

Najgorsze, że wszystkich baaardzo rozbawiła ta historia. Wszystkich, z wyjątkiem mnie. Nie mam zielonego ani w żadnym innym kolorze, pojęcia, jak zajmować się kozą! Przeczesałam internet, ale jedna strona otwiera się z dziesięć minut, więc w końcu walnęłam ze złością klapą laptopa i postanowiłam improwizować. Pewnie teraz dodatkowo laptop mi padnie...

Po odejściu Robaczka, bo tak nazywa się mój cholerny darczyńca, zadzwoniłam do Anki. Boże! Myślałam, że kochana kuzynka umrze ze śmiechu, słuchając o moim najnowszym domowniku. Im bardziej się wściekałam i darłam, tym bardziej Anka ryczała ze śmiechu. I weź tu, człowieku, zwierz się rodzinie. Pomoże, doradzi, pocieszy... no, chyba że jest to moja rodzina... Choć nie powiem, gdy tylko się wychichotała, wsiadła w samochód i przyjechała na pomoc.
Okazało się, że to koza Ciotki. Frania, adekwatnie do imienia, przygarniała wszystkie niechciane zwierzaki. Zarazę, bo takie imię otrzymała ode mnie koza, odkupiła z rzeźni. Koza jest wiekowa i dawno już nie daje mleka, ale za to charakterek ma iście młodzieńczy! Była jedyną towarzyszką śp. staruszki. Po śmierci Frani przygarnęli ją sąsiedzi, podobnie jak kilka kurek, teraz jednak Zaraza wróciła na swoje podwórko. Podobno nie mogła się zaaklimatyzować u państwa Robaczków i terroryzowała całe obejście. Ha! Ciekawe, czemu kur nie oddali!

Najgorsze jest to, że nie mam gdzie jej trzymać. Obora zawalona workami z cementem, farbami i różnym budowlanym sprzętem, stodoła w trakcie remontu. Anka zaproponowała, żeby urządzić jej legowisko w gościnnym ;) Dowcipnisia, cholerka! Naprędce uporządkowałam jeden boks i tam zamykam kozę na noc, gdy już łaskawie postanowi wyjść z sadu, po ogryzieniu wszystkich, pracowicie przeze mnie pomalowanych drzewek. Płoty w rozsypce, tylna furtka otwiera się zapraszająco przy najmniejszym powiewie wiatru... Wspaniale! Cały czas muszę mieć Zarazę na oku, bo boję się, że polezie nie wiadomo gdzie i jeszcze jakaś krzywda jej się stanie. Ciocia straszyłaby mnie chyba zza grobu...

Piotrek wystarał się skądś o kilka kostek siana i worek słomy. Wykładając tę słomę na betonową posadzkę miał minę bardzo podobną do miny Anki. No cóż- rodzeństwo. Widocznie oboje mają wypaczone poczucie humoru...

Zużyłam już cały zapas marchewek z lodówki i chleba z szafki, żeby zwabić bestię do obory, albo przepędzić z tarasu. Zje, po czym z powrotem idzie tam gdzie jej się podoba! Gdyby nie było to takie wkurzające, byłoby może nawet zabawne. Na razie mi nie do śmiechu...

Teraz leży w oborze i znów coś żuje, a ja wsiadam w auto i jadę do Choszczna. Muszę ogołocić kilka warzywniaków z marchewek i jabłek...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz