Z pewnych powodów, które doskonale pojmą blogowe koleżanki, wzięło mnie na wspominki. Kochana P, jeśli Cię to zrani, omiń, zignoruj, olej ten post.
W moim domu zawsze był pies.
Pierwszy pupilek to Mikado. Jedną z moich ukochanych lektur były opowieści o zwierzętach Jana Grabowskiego, a „Puc, Bursztyn i goście” to już w ogóle ;) No i tak trułam, błagałam i zaklinałam, aż pod choinkę dostałam cudnego pekińczyka. Oj, to był pies z charakterem. Potrafił obrazić się na cały świat, nie tknąć jedzenia i nie wyjść z domu przez kilka godzin. I ta spłaszczona, uparta mordka...
Później była Kaja. Nieco skundlony, podpalany cocer spaniel. Jakiż to był żywiołowy pies! Uwielbiała wodę i często gęsto wracała ze spaceru umorusana po ostatni najmniejszy kłaczek. Podczas największej suszy i tak wywęszyła swym ruchliwym nosem choćby kropelkę kałuży lub błota i nie było siły. Nie ruszyła się, dopóki nie pozwoliłam jej dotknąć wody. Choć jednym pazurkiem. Zazwyczaj ulegałam i pozwalałam jej się potarzać, a z powrotem do domu prowadziłam zmierzwioną kupę sierści. Ale jakże szczęśliwą kupę! Uwielbiała biegać. Ganiała za wróblami, kotami, rowerami... Nie po to aby zabić, czy obszczekać, ale dla czystej radości biegania. I to właśnie doprowadziło ją do śmierci. Wyrwała smycz z ręki mojego Taty i wbiegła wprost pod koła samochodu. Pamiętam jak rodzice bali się opowiedzieć mi o tej tragedii i jak bardzo to przeżyliśmy.
Po jakimś czasie pojawiła się znajdka Frytka. Czarny kłębuszek z białym krawacikiem. Została z rodzicami, gdy ja wyprowadziłam się do Przemyśla. Miała długie, szczęśliwe życie, choć sąsiedzi być może nie mieli z nią lekko. No cóż- lubiła sobie pogadać ;)
Z zaniedbanego, opuszczonego gospodarstwa pod miastem wzięliśmy czarną sunię. Była zaniedbana, zagłodzona i dzika. Tak też dostała na imię- Dzika. Bardzo szybko się udomowiła, zapomniała o nieszczęśliwej młodości i była najspokojniejszym psem jakiego znałam. Dawid przechrzcił ją na Dziunię i lepszego opiekuna dla dwulatka nie mogłam sobie wymarzyć. Byłam w pracy, gdy Jurek zadzwonił z informacją, że Dziunia ma raka płuc. Ryczałam tak strasznie, że koleżanki przeraziły się, że coś stało się mojej rodzinie. I tak właśnie było, bo każdy pies był jej pełnoprawnym członkiem.
Po Dziuni był podrzutek Tośka. Przyjęliśmy ją chyba z sentymentu, bo była prawie dokładną kopią Dzikiej. Ta sama sylwetka, czarny, lśniący włos i zabawnie klapnięte jedno ucho. Okazało się, że była jednak absolutnym przeciwieństwem Dziuńki. Szatan nie pies. Energią mogłaby obdzielić całe miasto. Nigdy nie nauczyła się porządnie chodzić na smyczy, a że był to kawał zwierza, utrzymanie jej było nie lada wyzwaniem. Nic nie pomagało ani przysmaki, ani groźby, ani nawet kolczatka. Zbyt duży temperament. Wywoziliśmy ją za miasto i podczas gdy my spacerowaliśmy nieśpiesznie, Tośka latała dookoła nas niczym zwariowany elektron. Któregoś dnia zrobiła się ospała i apatyczna. Nie chciała jeść ani pić, a z jej pyska wydzielała się niedobra woń. Diagnoza lekarza była wyrokiem. Parwowiroza. A przecież była szczepiona!!!
Saba jest z nami do dziś. Piętnastoletnia mieszanka wyżła z... chyba jamnikiem ;) ma się dobrze, choć widać po niej oznaki starzenia. Głucha jest prawie kompletnie, zębów więcej nie ma, niż ma, ale potrafi jeszcze pogonić kozę, czy opierniczyć prosiaka ;) Dawid wybrał ją w schronisku. Stanął przy kojcu, w którym kilka szczeniaków baraszkowało dookoła suki wyżła i od razu palcem wskazał właśnie ją. Pomimo iż wolontariuszka chciała pokazać inne boksy, mały nie ruszył się o krok, z miejsca zakochany w jednym z maluchów. Płowa sunia wyczuła chyba że ważą się jej losy, bo zostawiła rodzeństwo, podeszła do ogrodzenia i wysuwając różowy języczek zaczęła kręcić ogonkiem. Wystarczyło jedno liźnięcie i już miała w kieszeni nas wszystkich;) I mimo że minęło piętnaście lat, dalej ma.
Każdy właściciel powie, że jego pies jest najlepszy, najmądrzejszy, najbardziej wierny. Ale uwierzcie- naj, naj, naj jest właśnie moja Saba ;)
Pozdrawiam wszystkie psiaki i ludzi których zaszczyciły swoją miłością. Kochajmy je, póki są.
Zawsze ryczę, kiedy wspominam moje zwierzęta za Tęczowym Mostem. Każdy z nich był inny i każdy był cudem. Strasznie za nimi tęsknię.
OdpowiedzUsuńTo trudne. Pocieszam się, że każde z nich miało fajne życie. Choć czasami zbyt krótkie ;(
UsuńI ja nie mam siły pisać o swoich, cały czas ich odejście jest żywą raną w moim sercu, dlatego też cały dzień, a właściwie dwa dni myślę o Ani i Kirze :(
OdpowiedzUsuńBałam się tu zajrzeć sądząc po tytule, ale cieszę się, że się przemogłam. Im więcej zwierzaków w życiu tym wiecej miłości, mimo smutku rozstania.
OdpowiedzUsuńMoże nie jest to najzabawniejszy post, ale mam nadzieję, że jego przesłanie jest jednak optymistyczne. Nie wyobrażam sobie domu bez psa i żal mi ludzi, którzy nie zdają sobie sprawy, o ile uboższe jest ich życie bez merdającego obok ogona.
UsuńAaaa, i bardzo się cieszę, że się przemogłaś ;))))
Usuń