No, moi drodzy. To były dwa dni pełne emocji.
W niedzielę w porze obiadowej rozszalała się zawierucha. W jednej chwili świeciło słońce, a już w drugiej czarne chmury kotłowały się po niebie, a deszcz chlustał jak z przysłowiowego cebra. Całe szczęście, że podwiązałam róże, bo jak nic poleciałyby na przeciwny koniec wsi, po drodze rozkładając dywan żółtych płatków wichurze pod nogi. Zawierucha nie trwała długo, okazało się jednak, że wyrządziła bardzo poważne szkody. Nie tyle na moim ogródku, ile u rodziny srok, mieszkającej po sąsiedzku tuż za płotem. Od dłuższego czasu obserwowałam czarno- białą parkę. Niechybnie miały młode, bo krzątały się pracowicie całymi dniami. Ciężko było odszukać wzrokiem gniazdo. Sroki mają to do siebie, że lubią na świat patrzeć z góry, więc na lokalizację domostwa wybrały jedną z najwyższych gałęzi pokaźnego głogu.
Po obiedzie Jurek poszedł do auta dolać oleju, czy tam jakiego innego płynu i prawie potknął się o pisklaka leżącego tuż przy aucie. Żył na szczęście, bo umknął w krzaczory za śmietnikiem. Pisklak naturalnie, nie Jurek. Jurkowi pokrzywy przeszkadzają... ;)
Przyleciałam oczywiście natychmiast, gotowa do... sama nie wiedziałam do czego. Pisklak wyglądał zdrowo, nie miał złamanego skrzydła, nie utykał, a wręcz przeciwnie. Zostawiliśmy go więc w spokoju. Spokój jednak opuścił mnie. Co kilkanaście minut zaglądałam przez okno, aby wypatrzeć co się dzieje w śmietnikowych rejonach, nic jednak nie udało mi się zaobserwować. Cisza, spokój, żadnego ratunku z góry, żadnych pomocnych dłoni ani skrzydeł. I tylko maluch ćwierkał żałośnie co chwilę, wzywając rodziców. Rodzice ogłuchli, nie ogłuchły jednak koty. Z przerażeniem obserwowałam, jak bure cienie schodzą się z różnych zakamarków. Wieczór się zbliżał, stwierdziłam więc, może źle, że nie ma co czekać, trzeba bidoka ratować. Zaczaiłam się, narzuciłam małego ręcznikiem i przyniosłam do domu. Skulił się w kącie pudła i udawał, że go nie ma. Próbowałam ośmielić malucha jedzeniem, ale moje próby spełzły na niczym. Przytachałam z garażu starą klatkę po wiewiórze, z budy Sońki podkradłam trochę słomy i uwiłam sroczce prowizoryczne gniazdko.
Już późnym wieczorem udało mi się wcisnąć do dzioba kawałek jajka, ale Bogiem a prawdą było to nader żałosne. Więcej jajka było na pisklaku, dywanie, słomie i wszystkim dookoła, niż w ptasim dzióbku. Postanowiłam dać spokój.
Drugiego dnia z rana, okazało się, że moje działania przyniosły jednak jakiś skutek, bo na mój widok sroczka od razu rozwarła paszczę w oczekiwaniu na coś pysznego. Dostała jajka i twarożku. Gdy nakarmiłam żarłoczka, poszłam się zorientować jakby tu podrzucić go z powrotem na górę, bo jednak co to za życie w niewoli, a tu szok!!! Sroki zniknęły! Cicho, nic nie skrzeczy, nie skacze po gałązkach... Trudno, pomyślałam. Wychowamy jak swoją. W międzyczasie poczytałam, pooglądałam itp. Sroki bardzo szybko się oswajają i przyzwyczajają do człowieka. Ciężko późnej dorosłemu ptakowi wrócić do natury. A jeśli w ogóle się uda, to zdany jest na śmietniki i padlinę, bo sam nie potrafi zdobyć pożywienia. Załamałam się. Nie takiego losu chciałabym dla małej sroczki. Jasne, z jednej strony to byłby niezły szpan, mieć oswojoną biało-czarną pięknisię. Przychodziliby, podziwiali, zazdraszczali... Ale czy takie życie byłoby lepsze dla sroki? Z całą pewnością nie.
Dlatego, gdy pod wieczór usłyszałam znajomy skrzek i ćwierkanie młodych momentalnie podjęłam decyzję. Ryzyk- fizyk [nie mylić z Rydzykiem].
Złapałam przygotowane wcześniej ustrojstwo, które Jurek zmajstrował z dwóch kijów od szczotki, Dawid pobiegł do garażu po drabinę i całą procesją ruszyliśmy pod głóg, starając się zrobić jak najmniej hałasu.
Może i dobrze, że z rana się nie udało, bo mała sroczka już się do nas częściowo przyzwyczaiła. Przeskoczyła sprytnie z mojego palca na kij od szczoty, Dawid wszedł najwyżej jak się dało, podniósł kij i poczekał, aż mała przeskoczyła na gałąź. Strasznie to wysoko było. We łbie mi się kręciło, gdy zadzierałam głowę, by nie uronić ani sekundy z tego doniosłego, acz równocześnie przerażającego widowiska. Dawid kolebał się na drabinie, gałęzie kolebały się pod pisklakiem, a kamera, o której kompletnie zapomniałam, kolebała się na moim ramieniu nagrywając trawę, niebo i kawałek płota.
Młody zabrał sprzęt i poszedł do domu a ja zostałam pod drzewem, usuwając się jedynie dyskretnie, ale nie spuszczając wzroku ze sroczki. A ta bidula siedziała jak zamurowana. Pozostałe pisklaki zaczęły skakać po gałęziach, ale do malutkiej nie zbliżał się nikt. Minął kwadrans, później drugi. Nic się nie działo.
Zaczęłam żałować podjętej decyzji. Tak już było fajnie. Brała jedzenie, próbowała fruwać po pokoju, wdrapywała się śmiesznie po nodze albo ramieniu. A teraz co? Nie ma szansy na ściągnięcie jej z powrotem. Rodzeństwo ją ignoruje, rodziców nie widać. Z załzawionymi oczami poszłam do domu. Po godzinie znów mnie poniosło pod drzewo. Siedziała dalej, tyle że jakby trochę wyżej. Dawid i Jurek, który w międzyczasie wrócił do domu, klepali się w czoło, ale Wy mnie rozumiecie, prawda? Też by Was nosiło, jestem pewna.
Późnym wieczorem oględziny zaczęłam od chaszczy. Prawie pewna, że mała leży gdzieś tutaj nieżywa, zadziobana, zagłodzona, odrzucona zarówno przez matkę biologiczną, jak i zastępczą. Czułam się podle. Na szczęście nie znalazłam żadnego małego ciałka. Usłyszałam natomiast hałas dobiegający z korony głogu. Nie mogłam wypatrzeć co się tam dzieje, ale sam fakt, że sroczki na tamtej gałęzi [ani oczywiści pod gałęzią, dzięki Bogu] nie było, pozwolił mi mieć nadzieję, że sytuacja się poprawia.
Co zrobiłam dzisiaj z samego rana? Zgadza się. Dokładnie to samo jak wieki temu, gdy wypuściliśmy Wiewióra. Poleciałam pod głóg. I o radości przeogromnej, zauważyłam całe stadko małych sroczek hasających w pobliżu gniazda. Nie mogłam rozpoznać mojej, ale żadna nie odstawała jakoś od reszty, więc wszystkie znaki na niebie, ziemi i drzewie sugerują, że mała szczęśliwie wróciła na łono rodziny. I wszystkim mocom świata niech będą za to dzięki!!!
Oczywiście drzewo będzie jeszcze inwigilowane przez jakiś czas. Nie mam też żadnej pewności, czy na pewno wszystko skończyło się dobrze, ale wolę myśleć, że tak. W końcu i tak nie mam żadnego wpływu na losy sroczej rodzinki, a natura rządzi się własnymi prawami. I tak chyba powinno być.
Ps. Jakby ktoś nie widział to fotki w poprzednim poście ;)
Czyta sie jak najlepszy kryminal, choc zakonczenie jest rodem z Harlekina, czyli happy end. Nie wiem, czy stac by mnie bylo na rozstanie ze sroczka, ktora zdazyla sie do mnie przyzwyczaic. A juz na pewno nie wspinalabym sie po drabinie, bo cierpie na lek wysokosci. :)
OdpowiedzUsuńJak to w życiu. Trochę kryminała, horroru i romansu ;)
UsuńNo to mozna troche glebiej odetchnac....
OdpowiedzUsuńAle jeszcze nie całkiem pełną piersią ;)
UsuńTrzeba mieć tylko nadzieję, że sroczka została przygarnięta przez rodzinę zastępczą :)
OdpowiedzUsuńTo jest jej naturalna, biologiczna rodzina. W tym gnieździe się wykluła. Raczej ja byłabym dla niej rodziną zastepczą ;)
UsuńMoja wpadka :) Zrozumiałam, ze to inne gniazdo :)
UsuńHura,hura,udało się,wróciła malutka na łono, trzeba było policzyć ile tamtych było i już byłabyś całkiem spokojna:) Brawa dla Was.
OdpowiedzUsuńInstynkt matki, się wie!
Próbowałam policzyć, ale się nie udało. Albo 3, albo 4 i ta właśnie rozbieżność mnie gnębi.
UsuńAch, no i lornetka,zoom w aparacie,kamerze...
OdpowiedzUsuńZa gęste listowie. Hm...gałęzie też by się zdało przerzedzić, bo widoki ciekawe zasłaniają ;)
UsuńBrawo, super. Sroczka zawdzięcza Ci życie.
OdpowiedzUsuńFantastyczne zakończenie! Nieustannie ratuję jaskółki na różnych etapach dorastania, jedną taką jeszcze całkiem gołą, bo wypadła z gniazda. Udało się, dorosła, były trzy, sprawdzałam. I już lata gdzieś nad gumnem. Ale to prostsze niż ze sroką:)
OdpowiedzUsuńNa szczęście ptaki nie mają tak czułego węchu jak ssaki, bo pewnie byłoby trudniej.
OdpowiedzUsuń