Z chęcią bym Wam go podała, ale moje halloweenowe babeczki- mogiłki wyglądają raczej jak dziwaczne nie wiadomo co ;) Bawiłam się jednak przednie, więc może ktoś również się pokusi. Myślę, że to świetna propozycja do wspólnej zabawy z dziećmi, choć my- staruchy, też mieliśmy niezły ubaw ;)
Najpierw przygotowałam dżdżownice. Wymieszałam czerwoną i niebieską galaretkę. Gdy przestygła wlałam ją do plastikowego kubeczka. Słomki związałam gumką i pęczek również trafił do kubka. Musi być sporo słomek, żeby siła wyporu wcisnęła galaretkę do wnętrza rurek. Zostawiłam na noc w lodówce a kolejnego dnia wycisnęłam na talerz urocze robaczki ;)
Z najprostszego przepisu upiekłam muffiny. Gdy stygły, Jurek dekorował biszkopty, chichocząc się przy tym jak głupi do sera. Co chwilę, niczym spragnione akceptacji dziecko przybiegał z kolejnym „arcydziełem” i czekał na pochwały ;)Wydrążyłam babeczki, do środka włożyłam po kilka kawałków pokrojonego banana i łyżeczkę ubitej śmietany.
Resztę śmietany zmieszałam z rozdrobnionymi środkami muffinek i z powstałej masy ulepiłam (hm... próbowałam ulepić) kopczyki. Wetknęłam biszkopty, na wierzch poukładałam po kilka robaczków, kawałki orzechów i gotowe ;)
Z całą pewnością moje grobowe ciasteczka różnią się od pierwowzorów znalezionych w necie, ale mam to w nosie. Wiem co jest w nich w środku, zrobione własnoręcznie od A do Z. A że trochę kulawe... kto by się tym przejmował! Wybaczcie jakość zdjęć, ale robione telefonem i na spontanie. Teraz idę do wanny i szykuję się na świetną zabawę, czego Wam również życzę ;).
Inspiracją do dzisiejszego postu stało się śmieszne/ żenujące/ fizjologiczne zdarzenie. Do domu przyszło dwóch kominiarzy. Sprawdzali drożność komina, szczelność kominka i takie tam kominiarskie rzeczy. Oprowadzając ich po domu zdarzyła mi się straszna rzecz. A mianowicie puściłam bąka! I to nie dyskretnego, niesłyszalnego bączusia, ale prawdziwie noworoczną petardę! Wiedziałam, że ta grochówka, którą ugotowałam na dzisiejszy obiad będzie miała następstwa... Na szczęście w obchodzie wiernie towarzyszyła nam Saba, podejrzliwie obserwująca obcych w domu, więc po chamsku zwaliłam pierdnięcie na Bogu ducha winnego
psa ;)
Czułam jak moje policzki czerwienieją. Nie mogłam się doczekać, kiedy świadkowie mojego żenującego postępku opuszczą dom i będę mogła powstydzić się w samotności.
No, a jak już się powstydziłam, zaczęłam kminić ;) Dlaczego właściwie poczułam tak ogromny dyskomfort? Przecież każdy pierdzi i jest to rzecz jak najbardziej fizjologiczna. Co to jest wstyd? Technicznie rzecz biorąc nazwałabym to poczuciem popełnienia nietaktu. To zmieszanie i niezręczność połączone z obawą przed wyśmianiem.
Czego się wstydzimy?
Własnego zachowania, biedy, chorób, niepowodzenia, wyglądu, nagości i miliona innych rzeczy.
Dlaczego się wstydzimy?
Przeżywanie wstydu związane jest z byciem obserwowanym. Audytorium nie musi być nawet obecne fizycznie – wystarczy tylko, że sobie je wyobrazimy. Może właśnie dlatego wieszamy w oknach zasłony – aby oddzielić się od wyobrażonego lub realnego obserwatora i poczuć się swobodniej. Im bardziej nasze prywatne wyobrażenie o tym, „jak należy się zachowywać”, odbiega od przekonania, „jaki jestem” (ja realne), tym częściej i intensywniej doświadczamy wstydu. Na szczęście na co dzień nie uświadamiamy sobie tej rozbieżności. Zachowujemy się swobodnie i nie myślimy czy coś wypada, czy nie. Dopiero gdy poczujemy się obserwowani, zaczynamy się wstydzić. Owa świadomość siebie pojawia się nie tylko przed audytorium, ale też wtedy, gdy oglądamy swoje zdjęcie, gdy patrzymy w lustro…
Wstydzimy się, stojąc przed kamerą, słysząc własny nagrany głos, lub przed aparatem fotograficznym. We wszystkich tych sytuacjach stajemy się bowiem obiektem obserwacji.
Zdenerwowały mnie moje własne rozważania. Dlatego postanowiłam wziąć się ze wstydem za rogi i publicznie ogłosić rzeczy, do których za żadne skarby świata i pod groźbą najgorszych tortur nikomu bym się nie przyznała. Lekko, a nawet bardzo irracjonalne, ale co tam ;)
A więc:
-Kilka razy (jeszcze w Przemyślu) nie wpuściłam księdza po kolędzie. Zamiast powiedzieć normalnie, że nie i już, zamykałam drzwi, gasiłam światła i udawałam, że mnie nie ma.
-Podkradam Jurkowi drobne z portfela, a potem mu wmawiam, że sam wydał na jakieś pierdoły.
-Przez pół roku spałam przytulając się do pluszowego miśka. Jak Jurek wyjeżdża, misiek znowu się wprowadza do mojego łóżka.
-Lubię beznadziejne gazety. Zaczytuję się plotkami o gwiazdach, kto z kim, a kto już z kimś innym.
-Oglądam żenujące i infantylne seriale w Internecie.
-Mało tego. Kocham się w jednym z aktorów i mam erotyczne fantazje z nim w roli głównej. I ze sobą oczywiście ;)
-Czasem nie chce mi się zmyć wieczorem makijażu. Co tam makijażu, zębów też nie.
-Wstydzę się, że na śniadanie zjadam dwie duże bułki, podczas gdy mój mąż tylko jedną.
-Zdarza mi się wychodzić nocą na żer, a jak ktoś mnie przyłapie udaję, że idę do łazienki.
-Do potraw dodaję „Maggi” i puszę się, że sama tak dobrze doprawiłam danie.
-I tysiąc innych... Na szczęście w tym momencie nie przychodzą mi do głowy.
A Wy jakie grzeszki ukrywacie? Co wywołuje rumieniec na Waszych twarzach?
Do Halloween jeszcze cały tydzień, ale jeśli ktoś – tak jak my- planuje imprezkę rodem z horroru, to pewnie zaczyna się zastanawiać nad przygotowaniem specyficznego menu. Zresztą w dyskontach już pojawiają się Mikołajki i bombki, więc czemu mam być gorsza, nie? ;) Niektórzy z Was być może wzruszą ramionami, że co to za święto rodem ze zgniłej Ameryki (choć tak naprawdę zwyczaj ten sięga dawnej tradycji Celtów, na długo przed początkiem naszej ery) niepolskie, nietradycyjne itp. Ale takie np. Walentynki też są przecież importowane, a jakoś nikogo nie bulwersują.
W każdym razie my zamierzamy skontaktować się z zaświatami na wesoło. Może wtedy wydadzą się bardziej „ludzkie”, a przez to mniej groźne?Aby tego typu impreza była udana, muszą być: przebranie, dekoracja i oryginalne menu. O dobrym humorze nawet nie wspominam, bo to jest oczywiste. W sobotni wieczór zamienię się w Morticię Adams. Łatwizna- czarna peruczka, czarna kiecka i czerwone usta. Pewnie daleko będzie mi do Anjelici Huston, ale co tam, Jerzemu też trochę brakuje do Gomeza ;)
O oprawę postara się Ola. Już wycina dynie. Zamiast świeczek- znicze, czarne serwetki, srebrne konfetti... jak to w zaświatach ;) Ustaliłyśmy, że każda z nas przygotuje jedno danie normalne i jedno...hm... nienormalne ;)
Poszperałam w necie i znalazłam kilka naprawdę obrzydliwych propozycji. Które, według Was, wyglądają najlepiej? Czy też raczej najgorzej?
Na początek aperitif.
Parówkowe mumie w kruchym lub drożdżowym cieście.
Nadziewane jelita z ciasta francuskiego. Mogą być na słodko lub na pikantnie.
Rzygające papryki.
Odrąbane, kruche paluszki z migdałowym manicure.
Czekoladowe muffinki. O matko, nadziewane?
Pyszna i zdrowa sałatka owocowa.
Trochę permakultury- dżdżownice z galaretki na pokruszonym cieście czekoladowym.
Hm... Cukierek czy psikus? Narobiłam Wam apetytu, czy raczej wręcz odwrotnie? ;)))
Leje. Mży. Jak uspokoi się trochę, nad ogrodem, podwórzem i całym otoczeniem kłębi się tajemnicza mgła. Owszem, wygląda to całkiem nieźle, pod warunkiem, że zjawiska te obserwuję przez okno. Cały dzień siedzę w ciepłej kuchni lub salonie. Kozy również nie wystawiają nosów z obory. Cytryna chyba jest kotna, koniec z mlekiem na jakiś czas.Jedynie Boczek wypuszcza się na penetrację ukrytych pod ziemią skarbów i, jak to facet, mlaska z zadowoleniem nad jakimiś korzeniami, nie martwiąc się o deszcz ściekający mu po grubym karku.
Z nudów skakałam sobie po telewizyjnych kanałach i na jednym z nich natknęłam się na ciekawy film.Jednym z głównych bohaterów filmu była bursztynka pospolita.
Mały, około trzycentymetrowy ślimaczek żyje w wilgotnych siedliskach Europy i Azji. Ma niewielką, przezroczystą muszlę bursztynowego koloru, w której nie może do końca się schować, małe czułki i jak wynika z nazwy, jest ogólnie mało interesujący. Po prostu pospolity. Czasami jednak mała bursztynka zamienia się w wystrojoną w klejnoty BURSZTYNKĘ. Jej zwykłe, cienkie, półprzezroczyste szypułki z oczami na końcach, zamieniają się w kolorowe, rozdęte i szaleńczo pulsujące wypustki. Na pierwszy rzut oka taka bursztynka wydaje się być obiektem zazdrości zwykłych szaraczków. Strojna, dumna, rzucająca się w oczy...W ludzkim świecie też bywa podobnie. Czego to kobiety dla urody nie zrobią (mężczyźni zresztą też)? Nakłuwają różne części ciała, wstawiają gliniane krążki w wargi (jak pewne afrykańskie plemię – Mursi), wycinają fragmenty ciała lub wszczepiają silikon tu i tam. Zdrowia to nie poprawia, ale urodę w mniemaniu właścicieli — nawet bardzo. Wracając jednak do ślimaka... Przyczyną takiego stanu rzeczy jest obrzydliwy pasożyt- przywra z rodzaju Leucochloridium.Gdy wraz z ptasimi odchodami dostanie się do organizmu ślimaka, rośnie karmiąc się ciałem żywiciela. Kiedy osiągnie kolejne stadium, przeciska się do czułków powiększając je wielokrotnie i zaczyna intensywnie pulsować, powodując, że kolorowe paski poruszają się w górę i w dół. Z perspektywy ptaka wygląda to jak smakowita gąsienica. Ptak zjada ślimaka, trawi, wydala i cykl zaczyna się od początku.I nie byłoby może w całym procesie nic metafizycznego, gdyby nie to, że bursztynki generalnie unikają światła. Pasożyt zmienia zachowanie ślimaka i robi z niego samobójcę. Prawdopodobnie zaburza jego widzenie rozpychając czułki, tak że ten nie rozróżnia miejsc jasnych od ciemnych. Tak czy inaczej, efektem jest zjedzenie lub utrata czułka.
I wiecie co? Takie Leucochloridium atakują również ludzi.Do tej odkrywczej myśli przywiodła mnie wizyta wnuka babci Robaczkowej. Pamiętam go z dzieciństwa. Było ich dwóch braci. Ze świecą szukać takiego rodzeństwa. Dzieliło ich chyba ze trzy lata, ale wszędzie chodzili razem. Tłukli się oczywiście, jak to chłopcy, ale jeden zawsze mógł polegać na drugim. Lata minęły, chłopcy zamienili się w przystojnych kawalerów. Starszy się ożenił. Młodszy był świadkiem na ślubie brata, później ojcem chrzestnym, szczerze zaprzyjaźnił się z bratową... Sielanka. Po kilku latach również młodszego trafiła strzała Amora.
Dżinsy i kolorowe podkoszulki zmienił na garnitury, na palcu błysnął złoty sygnet, miejsce golfa zajął mercedes... Nie wiem, co sączyła mężczyźnie do mózgu narzeczona, ale fajny facet zamienił się w idiotę. Obraził bratową, śmiertelnie skłócił się z bratem, później z całą resztą rodziny... Zapomniał o starutkiej babci. Nie przyjeżdża, nie odwiedza, wypiął się na wszystkich. Starszy brat (gość sąsiadki), nie chce go znać. Nie utrzymują kontaktów, ich dzieci się nie znają. Sielanka zamieniła się w... nie wiadomo co.
I tak sobie myślę, co się stało z mózgiem tego młodszego? Jak to możliwe, że normalny chłopak, wesoły i pomocny, pod wpływem ludzkiej przywry zamienił się w snoba i egoistę. Czy tak łatwo jest poddać się czyjejś manipulacji, czy to ta Leucochloridium była aż tak przebiegła? I co będzie z nim dalej? Na razie błyszczy i pulsuje, ale co ten biedak zrobi, gdy przyjdzie kolejne stadium?
Wydawałoby się, że październik to czas odpoczynku. Przetwarzać już nie ma co, najwyżej rzucić na blachę kilka grzybów znalezionych na spacerze, które susząc się wypełniają zapachem całą kuchnię. Babcia Robaczkowa zbiera w ogrodzie resztki warzyw. Późne buraki, dynie, ostanie kapusty i marchewki... Chwasty już nie rosną, więc nie trzeba ich wyrywać. Co prawda w moim ogródku rosły tylko chwasty, więc nie miałam warzyw do zbierania, a z chwastami na bieżąco rozprawiały się kozy. Mam za to sad i jemu poświęciłam trochę uwagi.
Zebrałam już większość jabłek i gruszek, pamiętając aby zrobić to w suchy, słoneczny dzień. Kilkanaście drewnianych skrzynek wypełnionych słomą i owocami Jurek zaniósł na stryszek obory. Podobno owoce najlepiej przechowują się na strychach, w odróżnieniu od warzyw okopowych, które powinno się zimować w piwnicach. Dno skrzynek wyłożyłam podwójną warstwą starych gazet. Również od góry jabłka okryłam tym samym materiałem. Nie wygląda to zbyt pięknie, a nawet całkiem idiotycznie, ale dzięki temu pod górnym przykryciem z gazet gromadzi się dwutlenek węgla, który dodatkowo hamuje proces dojrzewania owoców.
Od sąsiadki dostałam wiadro pigwy. A dokładniej owoców pigwowca, niewielkiego, kolczastego krzewu. Nie mam jeszcze pomysłu, co z nimi zrobić. Znowu nalewkę? ;) Małe, żółciutkie owocki są kwaśne jak cytryna, ale pachną niesamowicie.
Na rozłupanie i podsuszenie czeka worek orzechów.
Pomiędzy drzewami i krzewami posypałam obornik, którego wielka kupa nazbierała się przez te pół roku. Przynajmniej tak mi się zdawało, dopóki nie zabrakło go po około ¾ terenu. Obornik przekopałam płytko razem z liśćmi. Z drzew zebrałam też i spaliłam sporo „mumii”- czyli zaschniętych, niewykształconych owoców, i liści z objawami grzybowych chorób. Część z pewnością została i czyha na okazję ataku w przyszłym roku, no ale w końcu grzyb też człowiek. Prawdę mówiąc, tak mnie bolały już łapy, że odechciało mi się i sadu, i owoców i porządków ;)Jerzy przekopał kawał pola na przyszłoroczny warzywniak. Ucząc się od Was i czytając w necie, pokryłam przyszły ogród kartonami. Na wierzchu grubo rozrzuciłam słomę. Wyszły mi trzy grządki długie na 4 m i szerokie na około 80 cm. Trochę się napracowałam, ale to z myślą, aby nie przepracowywać się w przyszłości. Trzeba się cały czas zastanawiać czego jeszcze można nie robić dla osiągnięcia dobrych plonów, a nie popadać w ogrodnicze ADHD szukając co jeszcze można zrobić. Trochę jak w życiu ;)Przy tarasie posadziłam dwa krzewy róży pnącej. Sadzonki obsypałam kopczykami z ziemi na wysokość około 30 cm. Zamówiłam u Piotrka dwie pergolki i już sobie wyobrażam jak pięknie będą wyglądały przyszłym latem. Uwielbiam konwalie i chciałam zasadzić je pod drzewami, ale w związku z tym, że są trujące, a kozy spędzają w sadzie dużo czasu, zrezygnowałam z tego pomysłu. Posadziłam za to mnóstwo cebul. Cebule czosnków ozdobnych, kosaćców cebulowych, cebulic, szafirków, śniedków, przebiśniegów, tulipanów, lilii i bulwki krokusów. Oraz iksje, które dostałam od Olki, po owym pamiętnym Bożym Ciele ;) klikLada dzień będę musiała zrobić porządek z pelargoniami. Usunąć liście, podciąć pędy i przenieść doniczki do piwnicy lub garażu. Może uda się przechować je przez zimę? Kilkuletnia pelargonia ma dużo większy urok. Grube gałązki dodają roślinie przestrzenności i urody. Poza tym szkoda mi jakoś skazywać je na śmierć po jednym zaledwie sezonie ;) Na razie wciąż prezentują się rewelacyjnie, choć rankiem panoszą się już przymrozki, a pelargonie są przecież wybitnie ciepłolubne.No i ściółkuję, ściółkuję, ściółkuję... Wszędzie i czym się da. Staram się, aby pod każdym drzewem, krzakiem, czy mniejszymi roślinami nie było gołej ziemi. Sypię słomę, wysuszoną, skoszoną trawę, liście, korę, szyszki, co się da ;) Kolejnego dnia robię to samo, bo wszystko wyżrą, albo rozdepczą kozy ;) Jerzy puka się w głowę, twierdząc, że wszyscy kopią i zgrabiają, a ja, jak zwykle odwrotnie. No i dobra, niech się puka ;) W przyszłym roku, gdy wszyscy będą tyrać w pocie czoła, ja będę siedzieć z kawką na tarasie i obserwować jak wszystko samo rośnie ;)Albo tylko tak mi się wydaje... ;)A Wy jak przygotowujecie się do zimy?
Żegnam się ogólnopolskim pozdrowieniem ogrodników. Darz Bór! A nie..., to myśliwi... Więc Darz Ogród! ;)
Postanowiliśmy uczcić imieniny miesiąca. Właściwie to każda okazja jest dobra, aby spotkać się we własnym, zaprzyjaźnionym gronie, pogrillować, popić i pogadać, więc był to jedynie pretekst, ale co tam. My Polacy lubimy dorabiać ideologię do zwykłej popijawy ;)
Rapsodia od rana była pełna ludzi. W dziecięcym pokoju zainstalowały się, wycałowana serdecznie przeze mnie i pozostałe ciocie Emilka z Hanią, sypialnię oddaliśmy do dyspozycji Marii, a w pokoju Dawida zorganizował sobie legowisko Ajron. Anna z Beatą rozłożyły w sadzie namiot, uważając, aby znalazł się on w przeciwnym krańcu niż malownicza, choć woniejąca lekko góra obornika. Piotr i Aleksandra namawiali dziewczyny, aby spały razem z nimi, w dwupokojowej przyczepie kempingowej, ale przyjaciółki zgodnie odmówiły, nie chcąc odbierać małżonkom prywatności, i znosiły do namiotu tony koców i kołder ;) Nocki są już zdecydowanie jesienne.Olka wzięła się za przygotowywanie rarytasów, mężczyźni organizowali grilla i chłodzili butelki, a Anka latała dookoła i wszystkim przeszkadzała ;) Hania z Emilką wymieniały się swoimi dziewczyńskimi tajemnicami, odganiając małą Miśkę, która w odpowiedzi na ten niewątpliwy afront, darła się wniebogłosy. Reagując na krzywdę swego młodszego dziecka, zaczynała drzeć się na dziewczynki Ola. Na Olę natomiast darła się wówczas Anka, twierdząc (słusznie chyba), że Hanka i Emilka mają prawo do chwili prywatności. Pandemonium dopełniał kwiczący w nadziei na jakieś resztki Boczek i uganiająca się dla zabawy za kotami Saba. Koty nie znały się chyba na żartach, bo co rusz wpadały w panice do salonu i kuchni, skąd kolejnymi wrzaskami wypędzała je Aleksandra. Więc rozumiecie chyba, że czym prędzej postanowiłam się poświęcić i zaproponowałam, iż wezmę Michalinę na spacer. Hahaha- wszyscy byli mi bardzo wdzięczni- to się nazywa iście lisia przebiegłość ;)
Poszłyśmy na pełną jesiennych kwiatów łąkę . Idąc wolnym krokiem, ponownie zachwyciłam się otoczeniem, w którym się znalazłam. Nawłoć i masa złocieni zdominowały całe połacie terenu, żółcąc się jak okiem sięgnąć, a w złote morze szerokimi klinami wcinały się białe rumianki i krwawniki. Gdzieniegdzie czerwieniło się jeszcze kilka spóźnialskich maków lub błękitnym okiem spoglądał pojedynczy chaber. Na skraju pyszniły się białe dzwonki powojów i sterczały wysokie kwiatostany polnej babki. Zrywałam łodyżki tasznika, zwanego przez nas w dzieciństwie „chlebkiem” i tak samo, jak przed laty bezmyślnie obgryzałam małe, podobne w kształcie do serc, listeczki. Michalinka jak natchniona wyrywała garściami całe pęki kwiatów i traw. Patrząc na biegającą po wysokiej trawie Miśkę, na ostatnie klucze żurawi lecących na południe, nasłuchując przytłumionych odgłosów dobiegających od strony domu, poczułam z całą siłą jak bardzo jestem tu szczęśliwa. I wiem, że właśnie tutaj chcę pozostać. Na dobre i złe, każdego dnia nakręcając kolejny odcinek tego pasjonującego serialu "R- jak Rapsodia".
W końcu znalazłam swoje miejsce w świecie.
Barometr leci chyba na łeb i szyję, bo po obiedzie trochę mi się przysnęło. Obudził mnie śmiech. Śmiech nie dyskretny i chichotliwy, ale prawdziwe ryczenie o natężeniu co najmniej stu decybeli ; ) Ryczał Jurek. Zdziwiłam się bardzo, bo mój mąż to raczej milczek i dawno nie słyszałam go w takiej akcji. Siedział przy komputerze ze słuchawkami na uszach i śmiał się jak wariat. Oczywiście natychmiast wygrzebałam się z pieleszy i podeszłam aby sprawdzić, co go tak rozbawiło. Oglądał YouTube. Filmik zmontowany z fragmentów zagranicznych piosenek z przetłumaczonym na język polski fonetycznym brzmieniem pewnych fraz. Nie była to może rozrywka najwyższych lotów, ale śmiech jest zaraźliwy i za chwilę ja również rżałam jak opętana ;)
Żule w taxi i inne głupotki ;)
Stąd też wziął się pomysł dzisiejszego wpisu. Piosenki mają to do siebie, że wpadają w ucho, lub nie. Najpierw „łapiemy” melodię, a dopiero później (jeśli w ogóle) zastanawiamy się nad tekstem. I tu zaczyna się tragedia... Albo komedia, zależy jak na to spojrzeć ;) Jakaś zasłyszana nie wiadomo gdzie muzyczka przyczepi się upierdliwie, i chodzimy przez cały dzień nucąc pod nosem: umpa, umpa, tralalala, somsiad zeżarł mi rogala. Tutaj przynajmniej wiadomo o co chodzi, ale o czym śpiewa Brodka w słowach: Głęboko w środku gdzieś i choćby śladu łez, jej oczy nie poznały nigdy nie, głęboko w środku tam, otwiera ci swój świat, otwiera wszystko to co w sercu ma... Feel z kolei jest baaardzo poetycki: Jest już ciemno, ale wszystko jedno, pytam siebie czym jest piękno. Piękne usta, jasne dłonie, czyste myśli, o Boże i mówi tak jak ja! Po głębszej analizie doszłam do wniosku, iż piosenkarz ciemną nocą, gdzieś na wygnaniu, spotkał mówiącą tym samym językiem rodaczkę. Ale za Chiny Ludowe nie mogę odkryć o co chodzi z tą pomarańczą w szklance...: Widzę obraz twój w pustej szklance pomarańcze to dobytek mój. Wydaje mi się, że szklanka nie może być pusta, jeśli są w niej pomarańcze. Wiadomo także, że nie da się wsadzić kilku pomarańczy do szklanki. Ale może się czepiam...
Już od rana wspaniałe zespoły, jak na przykład Strachy Na Lachy, witają się ze swoimi słuchaczami: Dzień dobry, kocham cię, już posmarowałem tobą chleb. Piękne, choć trochę kanibalistyczne wyznanie miłości ;)
Najwięcej piosenek jest oczywiście o uczuciach. O poświęceniu, do jakiego zdolny jest mężczyzna dla ukochanej, pięknie śpiewa Formacja Nieżywych Schabuff: Ptaki zaryczały świtem na niebie, zaśpiewałem parę dźwięków tylko dla ciebie. Chcę dać ci wielki balon wina, no i czego, czego jeszcze chcesz? Lato, lato wszędzie, a ty dziewczę wpadniesz zaraz w moje ręce. Andrzej Piaseczny- Piasek- marzy, że: Zostaniemy sami, hukiem ciał rozgrzani. Szymon Wydra denerwuje się: Boże mój, jak ja jej to powiem, że ja już dłużej tak nie mogę. Muszę żyć życiem towarzyskim! Fronczewski nie bawi się w owijanie bawełną: Będę brał cię (gdzie?) w aucie (mnie?), ehe. Jeszcze bardziej dosłowny jest niejaki Lerek: Ona jest moja jak butelka, jako panienka. Każdy ją wali i nikt nie wymięka a ja na nią zerkam. Jest cała moja od kapsla do denka. Boszszsz... Jak ktoś mógł napisać taki tekst??? Nic więc dziwnego, że Ania Wyszkoni śpiewa ze Łzami w oczach: Dałeś mi czerwoną różę, nie wytrzymam tego dłużej. Doda na to dodaje: Lecz nie martw sięęęę, uśmiechnij sięęęę, nie jest tak źleeee, problemy sąąąą, lecz zdrowie masz, żeby rozwiązać jeeee! A Wydra dochodzi do wniosku: Nasze życie będzie jak poemat, trzeba tylko znaleźć dobry temat.
Wynotowałam sobie jeszcze kilka „kwiatków”, ale dam Wam już spokój z tą poezją, bo wyszedłby post- gigant. Więc na zakończenie spuentuje wszystko Kult: Nie wszystko równie dobrze się sprzedaje, niewiele już gorszego może być. Sztuka jest już sługą polityki, czemu robisz bracie k..wę z muzyki? Hej!
No to Hej!
Z pewna dozą zdumienia donoszę uprzejmie, że ktoś zechciał zrobić ze mną wywiad ;)Nie jestem pewna, czy będzie to lektura na miarę światowego (a nawet polskiego) piśmiennictwa, ale postaram się Was
nie zanudzić ;) Wszystko zależy od zdanych pytań ;) Jeśli więc ktoś ma ochotę dołączyć do zabawy, to zapraszam.
Wywiad z Joanną KupniewskąAutor najciekawszego pytania otrzyma w prezencie egzemplarz powieści „Dysonanse i harmonie”
Jesień zaczęła się na dobre. Bluszcz oplatający tył domu zaczyna się już pięknie przebarwiać, liściaste drzewa ubierają złoto-czerwone sukienki, a krzewy dzikiej róży ustroiły się w niezliczone, czerwone korale. Dni są jeszcze ciepłe, ale gdy tylko słońce znika za chmurami lub chowa się za horyzontem, temperatura spada o kilkanaście stopni. Nad ranem oscyluje wręcz koło zera. Zaczynam powoli sezon grzewczy. Wieczorem Jurek rozpala w kominku i napawamy się blaskiem ognia oraz rozleniwiającym ciepełkiem. Przyznam szczerze, że zanim ognisko zapłonie i stworzy miłą atmosferę, w salonie słychać warczenie i zduszone przekleństwa ;) Rozpalanie wciąż jest dla nas- do niedawna mieszczuchów- trudną sztuką, ale nauczymy się ;)
Wyczytałam w necie, że właśnie teraz jest najlepszy czas na zbiór owoców dzikiej róży, które po zimnych nocach i porankach mają najwięcej słodkich soków. Wybrałam się więc na brzeg lasu z dużym, wiklinowym koszem. Miałam już dobry kilogram owoców gdy zadzwonił dzwonek...Przez tydzień nie rozstawałam się z telefonem. Z komórką w zasięgu wzroku jadłam, doiłam Cytrynę, kąpałam się i zbierałam jabłka. Na każdy dźwięk dzwonka podskakiwałam ze strachem, ale to zawsze dzwonił ktoś z rodziny z uspokajającymi wiadomościami. Sama rozmawiałam kilka razy z Marią, która wzruszona troską, naśmiewała się lekko z naszej nadgorliwości. Emilka też była spokojna i w długich rozmowach opowiadała mi o psocącej Toli.Pomyślne wieści uśpiły moją czujność, więc głos roztrzęsionej Emilki zskoczył mnie i sparaliżował ciało.– Ciociu… Ciociu, mamusia…Telefon wypadł mi z ręki i w panice poszukiwałam go w kolczastych krzewach. Czułam, jak moje serce przestaje bić, a w gardle rośnie ogromna, zimna gula. Strach i ból w głosie mojej małej odebrały mi wszelki rozsądek. Matko jedyna, zanim dobiegnę do domu, minie z pięć minut… Szybko wybrałam numer Jerzego.– Jerzy… Emilka… – tylko tyle udało mi się wykrztusić, gdy biegłam co tchu w kierunku domu.Dobiegnąwszy do gospodarstwa, ujrzałam tylko kurz na drodze pozostawiony przez jadący z wielką prędkością samochód Jerzego. Wpadłam do domu i w ogromnym przerażeniu szukałam kluczyków do golfa. Zanim je zobaczyłam, leżące spokojnie w tym samym co zwykle miejscu, minęło dobrych dziesięć minut. Wsiadłam do samochodu i z piskiem opon ruszyłam za autem męża. Matko jedyna… Matko jedyna…Nigdy nie przyzwyczaję się do tego, że życie jest takie przewrotne. Wydaje się, że wszystko jest dobrze, że w końcu los wpadł we właściwe tryby i toczy się tak jak powinien, a tu nagle jakaś koleina, awaria, pech i lądujemy boleśnie na tyłku.Na całe szczęście może też być odwrotnie. Dzień, który zaczął się burzą ze złowrogimi grzmotami, może skończyć się wieczorem pełnym słowiczych treli. I tego się trzymajmy!