a

a

poniedziałek, 8 lutego 2016

Krótki bilans górskich wakacji


Witojcie kamraty!
Wreszcie w domu. Wypoczynek ma to do siebie, że należy po nim dobrze odpocząć. Byczę się więc, pozwalając się rozpieszczać Jurkowi. Tyle tylko, że on się jakoś do tego nie pali... ;)

Kraków powitał mnie deszczem i zimnem, ale kamieniczki na starówce i tak były piękne. Wieczorem wzięłam dwie aspiryny i kilka tabsów na gardło...
Wieliczka działa leczniczo, inhalowałam się więc na maksa. Dzieci co krok oblizywały ściany sprawdzając, czy przewodnik aby na pewno mówi prawdę. Olka starała się nie myśleć, ile osób wcześniej wywalało jęzory w tym samym miejscu i ile zarazków dzieciaki "pożarły" wraz z solą. Przyznam się, że sama liznęłam kilka razy... W jednym z licznych kramów malowniczo upchanych pod kopalnią, kupiłam solną lampkę. Po zwiedzaniu poszliśmy na obiad i (sól wzmaga pragnienie) na browarka. Po zajęciu miejsca w pociągu powrotnym do Krakowa zorientowałam się, że lampka została na parapecie restauracji. Kosztowała pięć dych...

Zakopane jest przepiękne. Tym bardziej że już na stacji zaczęło sypać, i na tle pokrytych białym puchem drzew i wirujących płatków śniegu, szczyty Tatr wyglądały wprost bajkowo. Natychmiast znalazł się kierowca, chętny do podwiezienia całej naszej gromady tuż pod drzwi ośrodka. Kilku innych chciało nas zaprosić na swoje pokoje. Szczere ludzie- te górale ;)
Nasz lokal znajdował się tuż przy Wielkiej Krokwi. Akurat odbywały się jakieś mistrzostwa, czy pokazy snowboardowe. Sportowcy skakali i wywijali salta, odbywały się imprezy towarzyszące i koncerty, a muzyka grała, grała, grała... do baaardzo późnych godzin nocnych. No, ale w końcu nie przyjechaliśmy tu spać. Zmotywowani wspaniałymi pokazami, wstaliśmy z samego rana z zamiarem pokazania Zakopiańczykom, jak pomorze jeździ na nartach. Szczęściem ośla łączka z nauką jazdy znajdowała się kilka metrów od skoczni. Pamiętacie moje obawy odnośnie do zjazdów na nartach? Doprawdy, były zupełnie niepotrzebne. Do zjazdów nie doszło... Wykupiliśmy godzinę. Instruktor był niestety zajęty, nic nas jednak nie mogło zniechęcić. Buty zakładałam dziesięć minut. Narty- kolejne dziesięć. Cudem jakimś doślizgałam się do orczyka. Jest to straszne narzędzie tortur. Składa się z grubej liny, bezustannie kręcącej się na rolkach i zawieszonych na niej metalowych prętów zakończonych małym siedziskiem. Należy je złapać, wsadzić między nogi i wjechać na stok. No dobra- góreczkę. Dwa pierwsze mi uciekły. Trzeci walnął w tyłek. Kolejny złapałam sprytnie i przejechałam co najmniej trzy metry. Po ekstremalnie ciężkiej trzysekundowej jeździe złośliwe narty jakoś mi się dziwnie rozjechały i rymnęłam jak długa. Piąty orczyk pyknął mnie delikatnie w głowę- na szczęście miałam kask. Wstawałam następne dziesięć minut. Gramoląc się ze śniegu patrzyłam z podziwem (czytaj- ze złością), jak kilkuletnie dzieci, sięgające ledwie do kolan, mijają mnie w pełnym pędzie, po czym puszczają zgrabnie owo narzędzie tortur i sromoty i szusują w dół. Zanim udało mi się wstać te bachory przejechały w te i nazad ze trzy razy. Z pełnym samozaparciem ustawiłam się w kolejkę, aby spróbować jeszcze raz, gdy pracownik szkółki machnął ręką, że mój czas się skończył. O mało go nie ucałowałam... Po tej jeździe byłam tak wykończona, jakbym wywaliła gnój ze wszystkich obór świata. W gardle Sahara, dyszałam jak lokomotywa, a oczy wyłaziły mi z orbit. Matko jedyna, a co by było, gdybym jednak choć raz zjechała z tej olbrzymiej, pochylonej co najmniej o 10, no, może 9 stopni góry? Umarłabym na śmierć!
Na wieczór fundnęliśmy sobie kulig z pochodniami. Zanim nadeszła nasza pora cały śnieg stopniał i zamiast w sanie załadowaliśmy się w furki na kołach. Może to dobrze, bo choć konie nie wyglądały źle, żal było myśleć, że tyrają jak... konie, dla ludzkiej fanaberii. Ognicho, kwaśnica i smażone na żarze oscypki były prawdziwie góralskie. Ceny też.

Przed wyjazdem oczywiście trzeba było kupić góralskich serów. Wybór ogromny. Tylko w górach istnieją cudowne krowy, które dają mleko owcze, kozie, bawole nawet... Zdając sobie sprawę, że robią mnie w balona nakupowałam po kilka oscypków każdego smaku ;)


I mimo tego, że nie pojeździłam na nartach, straciłam worek kasy, poznałam całkiem nowe oblicza moich bratanic (stwierdzam kategorycznie, że egzorcyzmy są konieczne) oraz bratowej (święta za życia- ja bym lała i patrzyła czy równo puchnie...!), wyjazd był zdecydowanie udany ;)

A po powrocie niespodzianka- choć niby spodziewana. Obok Cytryny w oborze panoszą się dwa śliczne maluchy... ;)

11 komentarzy:

  1. He, he też bym się tak na stoku prezentowała. W zyciu nart na nogach nie miałam!Górole na dudki łakome, więc się nie dziw, że bawole oscypki wciskają. A z mleka jaka nie mieli? Tudzież z jakich alpak? No i kto to jedzie w sezonie do Zakopca?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jakbym chciała to pewnie i z mleka niedźwiedzicy kilka oscypków by mi zaprezentowali ;)))
      A w sezonie do Zakopca jadą wariaci ;) Zresztą tam się chyba sezon nie kończy przez cały rok!

      Usuń
  2. I tak jestes dobra! Ja nawet nart z bliska nie widzialam, a Ty juz je zalozylas i nawet probowalas figlowac na orczyku. No no!
    Obysta z tej Wieliczki jakiegos zika nie wylizaly, pewnie tam brazylijskich turystow i komarow tez nie brakuje. :)))

    OdpowiedzUsuń
  3. Brazylijczyków nie rozpoznałam, ale jakichś skośnookich było mnówstwo. I Niemców.

    OdpowiedzUsuń
  4. Do Zakopanego należy udać się w listopadzie, albo na przełomie maja/czerwca. Ja już to wiem, Mika mnie wyszkoliła. Oscypki przynosi do niej z gór gaździnka. Nie kupuje się ich gdziebonć. Nart nie zakładam w żadnym przypadku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I masz rację ;) Wypatrywałam zielonego domku Miki, ale na Krurpówkach go nie widziałam, a na dalsze spacery zabrakło czasu. To chyba nie ten do góry nogami? ;)))

      Usuń
  5. Nie, nie ten. On całkiem niedaleko, za Równią Krupową. Idziesz wzdłuż potoku i jusz.

    OdpowiedzUsuń
  6. My wybraliśmy się do Zakopanego w lipcu. Masakra!!! Przejazd z Murzasichle do Chochołowa trwał ponad godzinę !!!

    OdpowiedzUsuń
  7. Hehehe Mariolka medal za odwagę!!!!
    Co do orczyków mam identyczne zdanie, to szatański wymysł!!!
    Byłam na zorganizowanym obozie, więc nie ma zmiłuj musiałam wjeżdżać. Tylko miałam tyle szczęścia, że tam były podwójne te orczyki, więc mnie zazwyczaj ktoś zabierał ze sobą pomagając mi okiełznać ich złośliwość ;)
    Raz nie znalazłam pomagiera, więc....wędrowałam około 3 kilometrów, serpentynkami drogą pod górkę, w butach narciarskich i nartami na ramieniu, do schroniska. Prościutka króciutka droga do kwater była...ale trzeba było wjechać na górę, orczykiem właśnie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha- jak ja Cię Mario doskonale rozumiem...!I podziwiam, bo ja w tych butach ledwie stałam, nie mówiąc o chodzeniu ;)

      Usuń
    2. Byłam wtedy młoda i miałam końską kondycję, ale letko nie było ;) Szłam i szłam i szłam, a w schronisku stygł mój obiad i moje towarzystwo zastanawiało się gdzie jestem, jeszcze trochę a wyruszyli by na poszukiwanie :)

      Usuń